Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom II/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Przybyły był Jaksą z Miechowa, miłym niegdyś towarzyszem księcia Henryka na wyprawie krzyżowéj do Jerozolimy, Kaźmierz go i sam przez się miłował wielce, i dla miłości brata, któremu on ukochany był, przywiązał się bardziéj jeszcze do niego. Jaksa téż na miłość zasługiwał rycerskiemi przymioty, pobożnością i przywiązaniem a wiernością niezłomną dla książąt obu.
Ten to był Jaksa, który jeszcze za żywota Kędzierzawego, wraz ze Swiatosławem i innemi ziemianami chciał księcia Kaźmierza na Kraków prowadzić, czemu się on naówczas oparł, niechcąc władzy okupionéj przeniewierstwem przeciw bratu. Napróżno nalegali władykowie na siebie biorąc winę, gwałt mu zadać chcąc, Kaźmierz odepchnął pokuszenie.
Jaksa od początku panowania stronił od Mieszka, stojąc na czele tych, którzy marzyli zawsze iż sprawiedliwego, rozumnego, dobrego pana swego na stolicy głównej osadzą.
Zjeżdżał on często do Sandomirza, chociaż mu o sprawie téj mówić nie było wolno, przez cześć i miłość wielką dla księcia, chętnie mu dworując.
Ujrzawszy go o tak późnéj godzinie, zdziwił się nieco Kaźmierz. Wiedział dobrze, iż po nocy nie przybył by nadaremnie na zamek i rozmowy się nie dopominał.
— Jakso mój, — odezwał się gdy się sami znaleźli w komnacie księcia — z czém że ty do mnie tak późno, złém czy dobrem, boć nie z próżnemi rękami? Widzę to z ciebie. Mów śmiało, wiesz iż złe w pokorze przyjmę z ręki pańskiéj, a dobre sercem wdzięcznem.
Spojrzał mu bystro w oczy, ale ze wzroku Jaksy nic nie mógł wyczytać.
Nie stary jeszcze, Jaksa był już życiem dobrze skołatany. Po śmierci żony, wielce ukochanéj, córki Petrka wrocławskiego, puścił się był do ziemi świętéj, gdzie przy księciu Henryku wiele złego zażył i ze smutkiem wrócili oba, bo krzyżowa wyprawa z winy Ludwika francuzkiego się nie powiodła. Wojny, smutki, tęsknoty uczyniły z żywego niegdyś, niepohamowanéj ruchliwości rycerza, powolnego dziś i zasępionego męża, na którego czole wiecznie czarne jakieś błądziły chmury.
Zahartowany, twardy Jaksa mało mówny był, a mniéj jeszcze po sobie okazywał twarzą, która zawsze jedną się wydawała i jakby zastygłą.
— Nie mylisz się miłościwy książę, — odpowiedział przybyły po namyśle niejakim — nie darmo was niepokoję. Musiałem przybyć, gniewajcie się lub przebaczcie, co na sercu mam, wypowiedzieć muszę.
Książę Kaźmierz cały się obrócił ku niemu.
— Stara to piosenka, — mówił Jaksa — Krakowianie wszyscy wołają ku wam... ratunku! Mieszek ze swym Kietliczem do rozpaczy ich już przywiedli. Będziecie musieli siąść tam, gdzie ja was dawno, dawno posadzić chciałem. Wola w tém jest Boża!
Kaźmierz, który był usiadł na chwilę, wstał żywo, ręce składając jak do modlitwy.
— Człowiecze! — zawołał gorąco — i ty się zowiesz przyjacielem moim? ty mówisz że pragniesz dobra mojego? Jakso miły! Tyż to masz mnie wieźć ku temu znowu, abym ja brata wyganiał, władzę sobie przywłaszczał, krew przelewał!!
— Miłościwy książę, — przerwał Jaksa, — dzisiaj nie o was idzie, ale o ziemie te wszystkie, idzie nawet o żywot brata twego, bo nie spotkali go wygnanie, gorszy los zgotowany mu być może. Nie — nie o was już idzie.
— A mnie chcecie dać na stracenie — odparł Kaźmierz — tak jako mnie już raz dano zakładnikiem Cesarzowi, dla ocalenia ziem tych. Nie bolałem naówczas, dziś ofiary téj nie mogę uczynić. Chcecie mi odebrać jedyny skarb, sumienie czyste, spokój najdroższy, szczęście moje, Jakso!
— Miłościwy książę, — odezwał się Jaksa — powtórzę iż wola w tém Boża. Będziecie nie Sandomierzowi i Lublinowi, ale Krakowu, Szlązkowi, a dali Bóg całym, wszystkim ziemiom ojca waszego panować. Królem będziecie potężnym i wielkim.
— A! na Boga! — przerwał Kaźmierz, — alboż myślisz iż wielkość ta jest czém, za czemby się ubiegać warto było? Cóż ona? Pochłonęli tu ziemie wszystkie, zawsze od Rudobrodego słabszym będę a i nad niego silniejsi są. Co mi po wielkości téj, gdy na małym ziemi kawałku mogę być szczęśliwszym i lepszym.
Jaksa zaciął usta trochę.
— Miłościwy panie, — rzekł — nie wątpicie iż kocham was, a no dzisiaj powiem szczerze, iż ziemie te, któréj ojczycami oba jesteśmy, jeszcze mocniéj niż was miłuję i ich szczęścia pragnę, a wy dla nich, wy jesteście potrzebni. Wy! tylko wy!
— Jakso! — zawołał Kaźmierz z wybuchem wielkim — przypomnij sobie nalegania wasze dawne. Czém mnie naówczas znaleźliście, tém i dziś będę, nie zmieniłem się.
— Ale czasy się zmieniły — odparł Jaksa. — Naówczas myśmy wytrwać mogli, dziś już nie. Nie zechcecie wy, wezmą innego księcia, Mieszka nie zniosą.
Kaźmierz pobladł.
— Jakso mój, — rzekł z wyrazem głębokiego smutku — nie upłynąłby rok po wyniesieniu mojém, a ten sam los co dziś jego, mnie by spotkał. Powiedzą mi, gdy się im sprzeciwię i uprzykrzę, żebym precz szedł. Ziemianie sami chcą panować, słuchać nie radzi nikogo. Wygnali Władysława, burzyli się przeciw Bolesławowi, teraz Mieszka się radzi pozbyć, jakaż nadzieja dla mnie?
To mówiąc załamał ręce.
— Miłościwy książę, — przerwał zbliżając się Jaksa. — Ty nam panować będziesz spokojnie, my cię jak ojca strzedz, bronić, szanować będziemy i nietylko tobie, ale krwi twojéj wierni być przysięgamy, boś ty innym od braci twéj, miłujesz sprawiedliwość! nie pragniesz władzy tylko dla dobra, gdy inni chcą dla krzywdy i ucisku.
My tylko praw naszych broniemy, które nam odbierają, karząc bez sądu, chwytając bez winy. Ziemianie zresztą nie sami burzą się i narzekają, spytajcie się ojców duchownych, którzy w tém królestwie i na całéj ziemi stróżami są praw bozkich i ludzkich, azali oni radzi są z Mieszka? który własności ich ani klasztornéj nie szanuje, wydając ją na łup swoim urzędnikom.
Książę w czasie gdy Jaksa mówił, stał zamyślony i smutny, przystąpił potém doń i kładnąc ręce na ramionach, począł głosem łagodnym.
— Jakso mój! nie bądź kusicielem dla mnie. Słodkie są słowa twe, ale serce moje odepchnąć je musi. Jam rad z tego co mam, przestaję na téj dzielnicy, więcéj nie chcę nic, ani panowania, ani potęgi i blasku. Mam was kilku wiernych druhów moich, mam chléb z łaski Bożéj, którym się jeszcze z biedniejszemi podzielić mogę, mam czém granice obronić od napaści; lubię tę moją ciszę i życie swobodne, dajcie mi je spędzić tu, gdzie mam wspomnienia matki i kochanego brata!
Nie! niechcę waszego Krakowa, któryby mi przyniósł tylko troski i niepokoje. Oblała go krew biskupa Stanisława, drugiego Tomasza Kantuaryjskiego, tkwi na nim wspomnienie Szczodrego. Ziemianie krakowscy niechętnie znoszą książąt, Mieszko silniejszy jest. Idźcie doń, jego proście, oddali tych co wam ciężą.
Mnie zostawcie, proszę, na Sandomirzu moim, Jakso mój, nie żądaj tego po mnie.
Jaksa spuścił głowę smutnie.
— Raz już prośbę odrzuciliście, odrzucacie ją powtórnie, ale przyjdą do was tacy, których naleganiom się nie oprzecie.
Książę począł się przechadzać niespokojny.
— O druhu mój, — zawołał — zakląłbym cię na miłość dla mnie, gdybyś mi nie powiedział, że dobro tych ziem więcéj kochasz nademnie. Ale ja ją téż miłuję i przez tę miłość panować niechcę, bo się nie czuję na siłach.
Wierzaj ty mnie, Bóg stworzył Kaźmierza nie na władzcę, jakim ty go mieć chcesz, ale na spokojnego sługę swojego, który słucha słowa Bożego, mądrości uczyć się pragnie i żyć w ciszy a na uboczu.
Zostawcie mnie na Sandomirzu chcecieli szczęścia mojego!
Jaksa poruszony mocno, stał smutny i milczący. Niewiedział już co miał dodać aby księcia skłonić do swéj myśli, gdy Kaźmierz wyjrzał przez okno dotąd otwarte ku wypogodzonemu niebu, którego gwiazdy późną wskazywały nocy godzinę.
— Idź, spocznij, — odezwał się cicho — patrz, noc już jest, a i mnie czas do spoczynku.
To mówiąc, ujął go za ręce obie i w schyloną głowę pocałował szepcząc.
— Mój Jakso, bądź mi druhem prawdziwym nie wrogiem! Nie wiesz jak mnie boli sama ta myśl, że mógłbym wystąpić przeciw bratu.
Jaksa już nie odpowiedział, skłonił się i powoli przez izbę ks. Henryka wyszedł do wielkiéj, która już stała pusta. Dwóch czy trzech sług wynosiło tylko resztę zastawy z wieczerzy, próżne dzbany i kubki. Cisza panowała na zamku. W ostatniéj izbie komornicy książęcy zobaczywszy Jaksę wychodzącego, ruszyli wnet, aby mu izbę jego pokazać i chłopca do niéj dać z pochodnią. Poszedł za nim Jaksa tam, gdzie nań jego ludzie czekali i nie bawiąc, pomodliwszy się, położył na spoczynek.
Gdy dzwony kościelne zbudziły go na jutrznię się odzywając, a Jaksa co rychléj wstał i odziewać się począł, poranek był dziwnie piękny i pogodny, ale spojrzenie na niebo, tych co się na niém znali, na dziéń trwałéj pogody nie zapowiadało. Zbyt wcześnie się rozjaśniło, słońce weszło bez chmurki, ciepło było wielkie, wiatr wiał z zachodu.
Wahał się jeszcze Jaksa czy iść do kościoła na mszę ranną, czy do księcia, aby mu towarzyszyć na nabożeństwo, którego Kaźmierz codzień słuchał, gdy pacholę mu z nienacka oznajmiło, że księcia na zamku już nie było.
Zdziwiony wielce Jaksa, podniósł oczy pytając.
— A gdzież jest książę!
— Jak świt ruszył z zamku, z małą garstką ludzi, mówią, że pewnie na łowy.
Chłopak się jakoś uśmiechnął dwuznacznie.
Jaksę to tém mocniéj dotknęło, że książę mu wczoraj nic nie wspominał o łowach, a wyjazd ten nagły był jakby ucieczką przed nowemi naleganiami. Słudze jednak nie chcąc okazać iż go ta wiadomość obeszła, nie rzekłszy nic, wyszedł Jaksa w podwórze, nie pewien co pocznie.
Wiedział on jak inni, że książę na tych łowach, które żadnéj nie przynosiły zdobyczy, bawił czasem tygodnie całe. Miał li czekać na powrót czy jechać precz? Znaczyłoż to, że książę chciał się pozbyć i uniknąć?
Tak dumał, gdy na przeciw siebie ujrzał idącego powiernika i najbliższego przyjaciela Kaźmierzowego, którego wczoraj na dworze nie spotkał.
Dawny ten druh i wierny sługa księcia, który najtajniejszych myśli jego był powiernikiem, latami mu prawie równy, zwał się Goworkiem, a był Mazurem z pod Płocka, kędy posiadłości znaczne trzymał.
Nie opuszczał on nigdy osoby i dworu Kaźmierza, którego w Sandomirzu w rządach i sądach zastępował, wszystko niemal mając w rękach swych, skarbiec, ludzi i żołnierza.
Powiernik księcia, ukochany mu nie mógł być tylko po sercu jego mężem sprawiedliwym i dobrym. Takim téż był Goworek, oprócz innych wielu przymiotów mając i ten, że niespracowanym był, rozumu bystrego a obyczajów ludzi przywięzujących.
Mężczyzna był średniego wzrostu, rumiany, hoży, już nieco otyły, z bródką płową i wąsem do góry podkręconym, z wyrazem twarzy i oczów niebieskich, miłym a pociągającym.
Będąc zmuszonym od rana za księcia gości przyjmować, słuchać przychodzących z żałobą, porządek na zamku i w załodze utrzymywać, odziany już był jak przystało, przy mieczu, w kołpaku, jakby w gotowości być musiał do wyjazdu każdego czasu.
Jak książę sam, lubili Goworka wszyscy, nawet księżna Helena, która Rusinów swych nad tutejszych ludzi przekładała, miała w nim ufność wielką.
Goworek, gdy księcia nie było, namiestnikiem się jego stawał, a co on rzekł to się spełniało.
Z Jaksą byli zdawna dobrze i poufale, więc gdy go zobaczył, ręce wyciągnął ku niemu i na spotkanie pośpieszył.
Zeszli się sam na sam w podsieni.
— Cóż to? księcia już niema? — spytał Jaksa. — Wczoraj widziałem go późną porą, słowa mi nie rzekł o żadnym wyjeździe? ni o łowach? Cóż się stało?
Goworek dawszy mu się wygadać, odparł zwolna głosem spokojnym.
— Nic się nie stało! książę zapragnął lasów i rozrywki, kazał sobie do dnia konia podać.
— Widzieliście się z nim na wyjezdném?
— Książę mnie kazał wołać, jużem nie spał — rzekł namiestnik.
— Nie wspomniał wam nic o mnie, przykazania jakiego nie dał?
— Sądzę że was miał na myśli, — odparł Goworek — gdy mi mówił że zapewne łowy długo nie potrwają, ale kresu im zamierzyć trudno. Bywa różnie.
Zasępił się Jaksa trochę, Goworek śledził wyraz jego twarzy.
— Nie uciekajcie dla tego do Miechowa — rzekł — tu wam przecie nudno nie będzie. Jest ludzi dużo, pomogą wam czas przepędzić. Książe może rychléj powrócić niż się spodziewamy.
— Albo późniéj niż sądzimy — dodał Jaksa ze smutną żartobliwością jakąś. — Przybyłem nie z pokłonem, ale z prośbą, odprawym nie dostał — i —
Ręce niecierpliwie rozwarł, okazując niepokój i frasunek.
Goworek czy nie mógł czy nie chciał mówić, uśmiechnął się tylko łagodnie i miał Jaksę pociągnąć z sobą do dworu, gdy z dziedzińca ujrzeli zbliżającą się postać obcą, która oczy ich zwróciła na siebie.
Był to suchy, kościsty, chudy, trochę na jednę stronę przegięty mężczyzna, blady, lat średnich, z głową śpiczastą, z twarzą wygoloną, w sukni jakby kleszéj, w czapce czarnéj wysokiéj na kształt zawoju, dziwnego kształtu, pasem skórzanym nisko podpasany. Twarz z małemi oczęty biegającemi, roztropna ale odstręczająca, krzywiła mu się, marszczyła, wygładzał ją téż ręką nieustannie i jakby osłonić pragnął.
Jaksa poznał w nim zaraz sędziego czyli podsędziego głównego krakowskiego, Gabryka Mierzwę, a i Goworek domyśleć się musiał co zacz był, i że z Krakowa przybywał, bo natychmiast jako ku gościowi, wyszedł przeciw niemu.
Mierzwa szedł bacznie się po zamku rozglądając, z twarzą posępną, zwolna krocząc, a zobaczywszy Goworka, zdala już witać go począł, zmuszając się do jakiegoś niezdarnego uśmiechu.
— Wasza miłość jesteście tu na zamku — począł Mierzwa głosikiem słodkim.
— Jestem sługą księcia Kaźmierza, — przerwał Goworek — i podczas tu gospodarzę, gdy miłościwego pana niema.
— A! a! — mruknął Mierzwa, gładząc się po brodzie, — a ja jestem podsędzią krakowskim, służeczką księcia Mieszka, od którego przynoszę pokłon i posłanie do brata.
— Książę właśnie dziś do dnia wyruszył na łowy — rzekł Goworek zimno.
Jaksa nieodchodząc stał nieco z boku, przysłuchując się rozmowie.
— To mi już we wrotach zwiastowano — odezwał się Mierzwa wzdychając. — Prawdziwe nieszczęście dla mnie, bo poselstwo pilne, a jam téż człecze od roboty wzięte, czas mój drogi, służba nagli.
— Wszak ci by poselstwo albo księżnie Helenie lub mnie zwierzyć można — odezwał się namiestnik.
Mierzwa z twarzy uczynił osobliwie wykrzywioną maskę — zmilczał.
— A kiedyż książę powróci? — zapytał.
— O tém wiedzieć trudno — odezwał się namiestnik. — Czasem powraca tegoż wieczora, niekiedy ledwie po tygodniu.
Usłyszawszy to podsędzia, wykrzywił się okropniéj jeszcze i spuściwszy ręce, długie kościste palce wyłamywać począł z niecierpliwości.
— A nie posłać że by za księciem? — przebąknął — boć poselstwo od pana mojego najwyższego książęcia nie lada czém jest, a choćby dla niego i z łowów powracać przyszło? hę?
— Któż wie dokąd się udał książę? — odparł Goworek obojętnie.
— Po lesie bo szukać trudno — dołożył Jaksa, którego głos posłyszawszy Mierzwa, począł mu się pilno przypatrywać.
Znać że go sobie musiał przypomnieć, gdyż czapką mu się skłonił pięknie i dla niego nawet twarz rozchmurzył trochę.
Jaksa mało co na to powitanie odpowiedział.
— Jeżeli mnie oczy moje nie zwodzą — odezwał się nadzwyczaj osłodzonym głosem, pokornie Mierzwa — wszak szczęście mam oglądać rycerza, którego stopy ziemi świętéj dotykały, miłościwego pana Jaksę z Miechowa.
Jaksa spokojnie głową potwierdził, a Mierzwa raz jeszcze pokłon mu oddał.
— I wy téż, miłościwy panie, nie zastaliście księcia Kaźmierza! Co to za nieszczęście! Pan mój, który go tak kocha stęskniony jest za nim, radby go u siebie gościem miał. Zamek nasz krakowski rzadko go ogląda. Rzekł więc do mnie, nie doczekam się najmilszego brata mojego, jedźcie wy, powiedźcie mu że mi tu pożądany jest i potrzebny, niechaj mnie rychło nawiedzi.
Jaksa nieznacznie ramionami poruszył, a Goworek wnet dodał.
— Jeśli to wasze poselstwo całe, my je wiernie do uszu pańskich podamy. Wam z obowiązku sędziowskiego gdyby pilno było, może byście téż chcieli księżnie Helenie się stawić i téj to zlecić!
Mierzwa zakłopotany wciąż ręką twarz wygładzał, jakby się namyślał, co ma poczynać.
— Pewnie, pewnie — zamruczał, — uderzę czołem przed księżną, lecz nie godzi się bym choć dzień jeden nie czekał na księcia. Sam téż do konia nie nawykły, rad spocznę.
— Na obiad więc do stołowéj izby proszę — odezwał się Goworek, — bo oto czas obiedni przychodzi, a nasz dwór cały ciągnie.
Jakoż w podwórzu okazali się Opat Lucyusz, Scholastyk Lambert, młody Wincenty, a z innych stron starszyzna dworowa, urzędnicy, komornicy i służba.
Goworek ręką wskazywał drogę, ale Mierzwa duchownych zobaczywszy, natychmiast się ku nim zwrócił z pokorą i jak do swoich przybliżył, Opata witając łaciną i uśmiechem.
O. Lucyusz, który go nie znał i za duchownego poczytał, powitanie oddał uprzejmie, gdy Scholastyk zbył go dosyć sucho i krótko.
Mierzwa ożywił się natychmiast, stał nad wyraz miłym, pokornym, zalecającym, poczynając od tego, że Cysterską suknię zobaczywszy, wnet w pochwały zakonu Św. Bernarda uderzył.
— Szczęśliwym się nazwać mogę — rzekł, — iż jednego z dostojnych synów czczonego przezemnie najwyżéj ojca Bernharda, oglądać i poznać mogę. Dzień to albo notanda lapillo. Niesiecie na naszą ziemię przykład świątobliwości, światło, opiekę Bożą, które za sobą cnoty wasze ciągną.
To mówiąc z przesadzonym zapałem, złożył ręce i oczy podniósł ku niebu, Opat popatrzył na nieznanego sobie człeka i przyjął z pewną oględnością ten objaw uwielbienia dla zakonu.
— Daj Boże, — odezwał się skromnie, — abyśmy w ślady ojca naszego iść potrafili i gościnność téj ziemi wypłacili modlitwą i pracą.
Rozmawiając tak szli ku izbie zamkowéj, do któréj i Goworek z Jaksą podążali.
Tu Opat odmówił modlitwę zwyczajną i wszyscy około stołu zasiadać zaczęli. Mierzwie jako posłańcowi księcia Mieczysława poczestne dano miejsce przy Opacie, co miłem mu było, bo głos zaraz zabrawszy, nader uczenie, wytwornie, z pokorą i słodyczą popisywać się zaczął przed sąsiadem z prawniczą i biblijną erudycją swoją.
Scholastyk Lambert, znając go dobrze z Krakowa milczał, spoglądając nań z ukosa, przybierając wyraz twarzy pogardliwy i niechętny. Nie odzywał się, ale milczenie jego było pełne znaczenia.
Mierzwa po kilkakroć probował go wyzywać na słowo, za każdą razą Scholastyk poruszał ramionami i do misy się zwracał, lekceważąc te zaloty.
Ktobykolwiek nie znał podsędziego krakowskiego, a właśnie Opat Lucyusz był w tém położeniu, każdego by zwiódł postawą pełną dobroduszności i pokory. Cysters słuchał go z zajęciem, dziwując się wielkiéj uczoności, łatwości mowy i bystréj logice.
Rozmowa zwróciła się do kraju, obyczajów jego, duchowieństwa w ogóle, a Mierzwa wiedząc po troszę, iż Cysterski zakon, który powstał z lędźwi Benedyktyńskiego, choć był jego dziecięciem, w zapasach o lepszą z Benedyktynami walczył, zręcznie czarnym synom Świętego Benedykta łatki przypinać począł, sławiąc reformę Ś. Bernarda i cnoty uczniów jego.
Opat Lucyusz uczuł niewłaściwość tego pochlebstwa, wziąć się nie dał na nie i odparł skromnie, pochwał nie przyjmując kosztem współzawodników okupionych.
Prawdą było, że nowy zakon Cystersów z nadzwyczajną rozszerzający się szybkością po wszystkich krajach, odznaczał się ściślejszą regułą, ostremi przepisy i obawiając rozprzężenia węzłów karności, wiązał wszystkie nowo powstające klasztory z pierwotnemi nicią nierozerwaną w jedną spójną całość, tak aby wszystkie nad sobą czuwały.
Mierzwa nadzwyczajne uwielbienie dla nowego wyznając zakonu (którego i ks. Mieczysław był opiekunem) nieustannie potrącał o Benedyktynów z przekąsem, aż w końcu Opat Lucyusz, aby temu koniec położyć, odezwał się.
— Miły bracie, jednakże gdyby nie Benedykt i Bernharda by nie było.
Tak trochę zbity z tropu zbytnich pochlebstw, zwłaszcza gdy inni goście gorący temu słowu poklask dali; Mierzwa stał się ostrożniejszym. Zwrócił się ku pismom założyciela zakonu, dla których z nadzwyczajnym się oświadczył uwielbieniem, w czém mu nikt nie przeczył.
Chcąc jednak odpłacić Opatowi jego przycinek przebąknął złośliwie, że Ś. Bernhard nim się stał poetą religijnym, pono téż światowe piosenki miłosne, w mowie pospolitéj pisywał.
— Mój bracie, — odparł Opat — tém większa mu należy cześć iż się może nazwać owieczką ową zbłąkaną, którą Chrystus jako najdroższą opowiada.
Młody Wincenty, chcąc téż zatrzeć wrażenie przycinku podsędziego, w uniesieniu począł odmawiać półgłosem sekwencję o Narodzeniu pańskiem Ś. Bernarda. Wnet uciszyło się do koła stołu, a młody ksiądz śpiewnym głosem zadeklamował.
— „Radujcie się wiernych chóry, alleluja.
Z czystéj dziewicy łoża, o cudo, król królów wychodzi.
Anioł Rady z dziewicy się narodził. Słońce z gwiazdy wystąpiło.
Słońce co nie zachodzi, gwiazda wiecznie jasna, zawsze błyszcząca.
Jak gwiazda promień wydaje, tak dziewica syna, jak ona wdzięcznego.
Promień nie zaciemnił gwiazdy, syn nie pokalał matki.
Cedr wzniosły Libanu w dolinie naszéj stał się hyzopem i t. d.“
W téj chwili stół jakby kościołem się stał. Opat ręce złożył słuchając i łzy miał na oczach, Mierzwa téż źrenice wywracał ku niebu, dając znaki przejęcia i zachwytu.
A że obiadowanie ranne się skończyło, wstał zaraz Lucyusz, gdy Wincenty dokończył, i dziękczynną odmówił modlitwę.
Mierzwa byłby może Lucyuszowi towarzyszył, chcąc mu dworować i zamiar mając z nieznajomego wyciągnąć coś, gdy Goworek odwołał go, zapraszając z sobą do księżnéj Heleny.
Wezwaniu temu odmówić nie było można, szli więc podsieniami, które wiodły do drugiéj zamku połowy, zajmowanéj przez księżnę i niewiasty.
Tu dojrzeć już było można nieco rusińskiego obyczaju i w stroju służebnic Bełżanek i w urządzeniu izb, które księżna zajmowała. Wspaniałe były a zamczysto od reszty dworu, jakby klasztor oddzielone. W komnacie księżnéj Heleny pełno było obrazów złocistych z surowemi obliczami, przed któremi lampy gorzały; kobierce wschodnie okrywały podłogi i ściany.
Sama ona z pierworodnym swym synkiem, siedmioletnim Bolesławem, który stał przy matce, siedziała oczekując, nie mając przy sobie nikogo oprócz starszéj niewiasty dla posługi, która zdala u drzwi się trzymała.
Była księżna Helena, choć młodą jeszcze nieco już zbytniéj tuszy, białéj płci, oczu jasnych, twarzy choć nie pięknéj, miłéj i rysów regularnych. Tylko wyraz jéj niespokojny i jakby strwożony ciągle, wdzięk jéj odbierał. Zdawała się czegoś ciągle obawiać, a tego co czynić miała niepewną.
Zresztą powagę w niéj wielką i w obejściu się majestat pański czuć było. Strój książęcy, któremu łańcuchów, naszyjników, pierścieni i ozdób z drogich kamieni nie brakło, dodawał pani świetności. Nie dla zalotności żadnéj, bo téj w licu i wyrazie twarzy skromnym a wstydliwym śladu nie było żadnego, przybierała się tak bogato księżna Helena, ale panu swemu i dostojeństwu chcąc cześć uczynić.
Gdy Goworek Mierzwę w pół zgiętego pokornie wprowadził do komnaty, księżna mu się przybliżyć kazała i białą rączkę okrytą pierścieniami dała do pocałowania.
Począł podsędzia poselstwo swe od tego, iż książę Mieszko z miłości nadzwyczajnéj ku bratu, którego był niegdy opiekunem i jakby ojcem przybranym, pożądał go widzieć w Krakowie, słał mu pozdrowienia i prośby, aby go co najrychléj odwiedził.
Księżna Helena słuchała z dobrą wiarą, dosyć rada i dziękując odpowiedziała że gdy pan a małżonek jéj powróci, pewnie na to wezwanie pośpieszy.
Bolał tedy Mierzwa iż go nie zastał, na co księżna odpowiedziała tylko głowy skinieniem.
Daléj już i mówić nie było o czém, Mierzwa jeszcze do synka książęcego słodką mowę obrócił, życząc mu wszelkiego od Boga błogosławieństwa, a za gościnę dziękując.
Księżna Helena była małomówną, zbywała go już pół słowy, będąc synkiem więcéj zajęta, i w końcu Goworek dał znak, iż czas wychodzić było, a Mierzwa znowu rękę księżny ucałowawszy miał się wycofać. Chciał jednak sprobować, ażali nieopatrzną niewiastę na słówko nie wyciągnie i wyrwał się z tém, czy by mu radziła oczekiwać na księcia i jak on prędko mógł powrócić??
Księżna zarumieniła się, zakłopotała, spojrzała na Goworka i przebąknęła nieśmiało, że o powrocie nic wiedzieć nie może, a jeźli czekać zechce, rada mu będzie. — Tak tedy i tu Mierzwa odszedł z niczém, a że dnia dużo zostawało, nie bardzo wiedział jak i gdzie się obrócić.
W niepewności był wielkiéj co pocznie, polecono mu bowiem Kaźmierza przywieść z sobą, a tu składało się tak wszystko, iż czasu przychodziło zmarnować wiele, a skutku mało się było można spodziewać. Chciał siedzieć. Mierzwa ażeby wymową swą księcia do podróży skłonić, a niecierpliwił się jak długo trwać może pobyt na zamku, gdzie ani w kości grać, ani się upić wypadało, ani było do kogo zalecać. Szpiegostwem chyba mógł czas zająć.
W milczeniu wyszli z Goworkiem w dziedzińce, namiestnika wnet gdzieindziéj odwołano, powlókł się więc skwaszony i frasobliwy Mierzwa do izby, która dlań była przeznaczona.
Szczęściem okna jéj wychodziły w podwórce zamkowe i ztąd cały ruch ich widać było. Mierzwa zasiadł przypatrując się tém pilniéj, iż nadzwyczajne jakieś spostrzegł krzątanie się.
W istocie ludzi było różnych wiele, a ci na podróżnych i zdala przybywających wyglądali.
Kilku poważnych ziemian wjechało z pocztami na zamek, zdawało się rozpytywać, naradzać, jedni z nich zostawali, drudzy precz pośpiesznie odjeżdżali. Goworek z jednemi rozmawiał żywo, z drugiemi Jaksa tajemniczo się naradzał.
Nie zdało się podsędziemu, aby to miał być zwykły stan zamku Sandomirskiego, znanego ze spokoju i ciszy.
Wydało mu się téż, iż między przybyłemi gośćmi widział jakieś krakowskie, znane twarze. Zdziwiło go i to, że po rozmowie z Goworkiem, kilku niespokojnie ku oknu jego spojrzało, od którego się cofnął — wszyscy zaś rychło rozjeżdżać się zaczęli.
Rozmowy w podwórcu choć tuż u okien, tak były cicho prowadzone, że Mierzwa słowa z nich pochwycić nie mógł. Sam tedy z ruchu tego nic nie mogąc pewnego wywnioskować, musiał do pomocy wezwać sługę, którego na obraz i podobieństwo swe wykształcił. Chłopak, czysto krakowskie dziecko uliczne, zwał się Pawek, a wybrany był z tych żaków, co od domu do domu chodząc i żywiąc się o łaskawym chlebie do szkoły biskupiéj chodzili. Sprytny był jak ogień, a że go pan do różnych posług używał, zepsuty i przebiegły jak on. Niewzbudzał podejrzenia, bo niepocześnie wyglądał, wszędzie go więc bezpiecznie posłać było można z uszami po język.
W Krakowie samym już był Pawek zaprawiony do tych posług, umiał się podkradać zręcznie, gdy było potrzeba, udawać głuptaszka, a pochwycić zawsze słówko jakie.
Mrugnął nań Mierzwa, poszeptał mu coś i Pawek wnet się znalazł w podwórcu, wsunął pomiędzy konie, nieobawiając się aby go który poczęstował nogą, wśliznął się między ludzi, tu przysiadł, tam podlazł, przerznął dziedziniec w różnych kierunkach i w niespełna godzinę powrócił do pana.
Wiedział on już, iż ziemianie przybywający niektórzy byli z krakowskiéj ziemi, że przyjechali za sprawami bardzo pilnemi, niektórzy na księcia czekać się obiecywali, inni bodaj za nim gonić chcieli. Zmiarkował i to Pawek, że przybycie ich na zamku pewien niepokój zbudziło, a Goworek straże postawił i ludzi do wrót posłał, by tam czegoś pilnowali.
Wszystko to razem mocno Mierzwę zaniepokoiło.
Przyszło mu na myśl, że się coś wydać mogło, że księcia ostrzedz pośpieszano, że i jego tu gotowi byli przytrzymać.
Strach go ogarnął. Sam wyszedł na zwiady, ale gdy się ukazał w podwórcu, obcy ludzie znikać poczęli, gromadki się porozpierzchały, większa część na miasto wyruszyła. Goworka tylko zastał, którego badać począł zkąd tyle gości na Sandomierzu.
— A! to ziemianie nasi, od Lublina — odpowiedział namiestnik — sprawy nasze domowe. Książę ma miłość u wszystkich, inni go téż i bez spraw żadnych nawiedzają z pokłonami.
— Mnie bo się zdało — przebąknął Mierzwa — żem ja tu pomiędzy przybyłemi i pana Mikołaja, brata księdza dziekana Pełki dojrzał.
Goworek popatrzał nań i rozśmiał się.
— Gdzie zaś! A co by tu u nas krakowianie robili — odpowiedział, — przecie swego pana mają.
Z Krakowian my tu tylko czasami Kietlicza jednego widujemy, bo ten się aż tu zapędza na Sandomirską dzielnicę, inni rzadko. Za pana Mikołaja wzięliście pewnie naszego Bufała Srokę, który do niego bardzo jest podobny.
Wyraził się jeszcze ze swą za księciem tęsknotą Mierzwa, Goworek go pocieszyć nie umiał bo o księciu słuchu nie było i żadnéj nowéj wieści.
— A ja tu tak bez miary i końca siedzieć nie mogę! — westchnął Mierzwa.
— A no — odparł żartobliwie Goworek, — najdaléj jeżeli do siedmiu dni poczekacie, za to ręczę, bo książę nigdy dłużéj na łowach nie bawi.
Zakrzyknął podsędzia na to.
— Być jednak może, iż albo nocą lub jutro rankiem powróci, — pocieszał namiestnik. — Zabiera się na burzę srogą, ława na zachodzie stoi okrutna, coraz czarniejsza, grzmi w niéj i błyska, może go nawałnica do domu przypędzi.
Mierzwa tedy na noc pozostał, zabawiając znowu Opata u wieczerzy. Nocą w istocie sroga burza nadciągnęła, ale książę nie przybył, nazajutrz pogoda znowu była piękna i już się go tak rychło niespodziewano. Mierzwa wygoloną brodę gładził a włosy targał, sam nie wiedząc siedzieć czy jechać. Coraz mu tu było goręcéj i niespokojniéj, coraz nudniéj bez zwykłych rozrywek, któremi sobie twardą pracę wynagradzał.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.