Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom II/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Na brzask się brało gdy książe Kaźmierz z zamku wyjechał w sześć koni tylko. Przygotowanie wczesne być musiało do téj wycieczki, bo gdy z pacholęciem co u drzwi sypiało wyszedł rano, konie już stały pogotowiu, na ludzi czekać nie potrzebował.
Stępią po cichu ruszono za wrota ku miastu, potem dróżyną nad wodą wierzbami ostawioną, która ku borom i lasom wiodła. Psów najlepszych wzięto nie więcéj nad cztery, a ludzie księciu towarzyszyli ci co z nim zwykle w lasy jeździli. Na czele ich Smok, podżyły człek, którego Łowczym nazywano, wierny i najulubieńszy Kaźmierzowi, któremu on mówić nawet nie potrzebował co chciał, bo się oczyma rozumieli.
Smok ten od dzieciństwa mu służył, dwa razy życie ocalił, raz gdy się nań dzik rzucił, którego, już przypadającego na włócznię wziął i przebił, drugi raz gdy w bitwie na Rusi opadło go kilku wojów z maczugami, którymby nie uszedł był, gdyby Smok w pomoc nie naskoczył. Smok żony ani dzieci nie miał, brata ni swata, a gdyby księcia nie pilnował, z nim nie jeździł, umarłby z tęsknoty. Zwali go, jak mówiliśmy, Łowczym, bo do łowów pokierowania miał pierwsze prawo, ale naprawdę nie opuszczał Kaźmierza nigdy. Niewidzialny często, stał zawsze niedaleko. Gdy nic innego do roboty nie było, około zamku się włóczył, w podsieniach gdzieś siedział, robił coś około osoby pańskiéj, czyścił zbroje, ostrzył miecze, łuki naprawiał, psy układał. Prawda że mu się tu dobrze działo, że nie zbywało na niczém, że książe Kaźmierz chciał mu dawno nadać wielki szmat ziemi z karczmą, z młynem, z lasem aby sobie ludzi osadził i stał się panem — Smok odmówił.
— A mnie co potém? — odparł kłaniając się — żony nie mam ni dzieci, ani ich mieć myślę, jakem tu na zamku życie począł, tak je i skończę.
Smok wyglądał bardzo brzydko, ale człek był dobry z kościami, cudze dzieci bardzo lubił, szczenięta chował, ptaki karmił, a jeźli się komu krzywda działa, nie pytając co zacz był, stawał w obronie.
Ale spojrzeć było na niego, rzekłby kto że na innéj ziemi się rodził, gdzie słońce gorętsze na czarno opala, tak był ogorzały. Przy tém chudy. Włosa kręconego miał mało co, brody nic, wąsa żadnego, nosa niewiele, gęby dużo a w niéj zęby żelazne. Gdy się rozśmiał z paszczęki mu jak wilkowi kły białe rzędem patrzały. Chudy, długi, zdawał się jak połamany, był niezgrabny ale na koniu nikt tak jak on nie jeździł, byle się go uczepił najdzielniejszego zmógł. Na łowach choć żubra za rogi gotów był pochwycić.
Paskudna jego twarz, gdy się śmiał tak się robiła poczciwą, że się nawet mniéj brzydką zdawała.
Ludzie się go obawiali i lubili.
Mógł co komu dobrego to uczynił, dla siebie nie potrzebował wiele, surową rzepą gotów był żyć, głód znosił jak nikt, bez wody tylko jak koń, żyć nie mógł.
Ten Smok i pod nim kilku młodzieży składali cały orszak książęcy. Gdy wyjeżdżali w wierzby słońce jeszcze nie schodziło — mrok był. Smok po niebie popatrzywszy na wieczór lub na jutro najdalej wróżył burzę. Rosy nie było nic, niebo wypogodzone jakoś strasznie i jak z ołowiu odlane. Już do lasów dojeżdżali gdy się słonko pokazało i zaraz zaczęło robić gorąco strasznie, choć lasem, cieniem jechać było znośnie.
Psy nie mogły nic zwietrzyć tak w lesie było sucho. Dzień do łowów, żal się Boże.
Smok za księciem tuż jadąc parę razy o tém zagadał, ale książe ni zważał ni odpowiedział.
Wjechali w las, a tu już Smok po jakimś znaku zmiarkował dokąd zawrócą, bo psy zwołał i z ludźmi powoli przyzostawać zaczął.
Książe coraz ich więcéj wyprzedzał, konia pędził — nareście z oczu zupełnie zniknął.
Smok, jakby to rzecz była zwyczajna, wcale nie zważał na to, ludzi zagadywał i dopiero po niejakim czasie puścił się wrzekomo w pogoń za panem, ale go już śladu nie było.
Trąbkę choć miał na sobie, nie uderzył w nią i gromadka pod dowództwem Łowczego pojechała zwolna w las hukając tylko, szukając niby, błądząc tam i sam do południa. Nareście na wzgórku pod dębami, gdzie była i trawa i woda zatrzymali się dla spoczynku. Nikt się nie zdawał troszczyć zbytnio o to że księcia nie było.
Smok ludzi swych poustawiał, zarządził strawę, kociołek na ogień dano i popasano nie śpiesząc wcale. Widać to było we zwyczaju.
Książe tym czasem w puszczę zajeżdżał głębiéj coraz, krokiem tak pewnym, jakby i on i koń jego nie po raz pierwszy tę drogę przebywali. Musiało mu być pilno, bo konia ściskał a zażywał, na niebo patrzał, a popędzał.
Powietrze stawało się coraz skwarniejsze, czuć było przedburze; koń cały okrył się pianą, czas było odpocząć, a Kaźmierz jechał ciągle.
Już było dobrze z południa gdy zdala w lesie, cicho trąbka się ozwała, książe schwycił swoją wiszącą na sznurze i odpowiedział raźno.
Tak z jednéj i z drugiéj strony pytano i odpowiadano coraz bliżéj, aż zaszeleściało w krzakach i na koniu karym, ukazał się jeździec, piękny chłopaczek młody, czy — można go było wziąć za przebraną dziewczynę, taki był zręczny i urodziwy. Ale ubiór miał męzki a koniem władał téż śmiało. Zobaczywszy Kaźmierza przyskoczył ku niemu, oba konie ku sobie zarżały, chłopak biegł, zwiesił się ze swojego i rękami za szyję objął Kaźmierza.
Stanęły oba wierzchowce nozdrza wyciągając ku sobie, a Kaźmierz i Ściborzanka (bo ona to była) ściskali się w milczeniu.
Twarzyczka Jagny rumiana od gorąca i wzruszenia, świeciła radością, Kaźmierza oblicze stało się dziwnie wesołe i promieniste.
Rozśmieli się ku sobie — szczęśliwi. Dziewczę chwyciło cugle puszczone na chwilę dla uścisku i wnet oboje, jakby się wyścigać chcieli, w czwał puścili łąką ku gajowi, wśród którego dym górą widać było.
Lecieli czwałem, ale ich konie tak były nawykłe dotrzymywać sobie kroku że szły głowa z głową i jeźdźcy mówić z sobą mogli, a śmiać się do siebie, nie troszcząc się i nie kierując niemi.
Widok był osobliwy tych dwojga koni i ludzi tak jakoś dobranych jakby ich czworo stanowiło jedną, skrzydlatą, wesołą istotę.
Śmiały się im twarze i drgały usta, oddechu brakło na mowę, oczyma tylko wiodła się rozmowa. Z dwojga jednak twarzy tych równie pięknych, Jagny była weselszą i szczęśliwszą, w Kaźmierzowéj z poza szczęścia patrzała ukryta troska, jak z poza przejrzystéj zasłony druga suknia przegląda. W oczach blasku pełnych zdała się połyskiwać łza ukryta, na ustach w uśmiechu była boleść, czoło wypogodzone przebiegały chmurki, które wejrzenie Jagny rozpędzało.
Na jéj obliczu było tylko uczucie chwili bez pamięci przyszłości, bez frasunku o jutro, gdy na męzkiém ciężyło i to co przeszło i to co przyjść miało.
Walczył z sobą aby się upoić jéj wzrokiem, jéj uśmiechem, i być jak ona szczęśliwym bez pamięci.
Rzucali ku sobie pół słowami tylko im zrozumiałemi, które dla nich zawierały wiele, bo były przypomnieniami nieraz długo wypowiadanych myśli.
Biegli tak, nie patrząc na konie, które same drogę sobie znajdowały, omijały trzęsawiska, zdały się po niewidzialnéj dla oczów a znanéj sobie lecieć ścieżynie, aż dobiegły do gaju w którym brzozy pochylone stojące na skraju, pokłon się zdały przybywającym oddawać. Przez pnie ich białe, gdzieniegdzie wysoko wyrosłemi sosnami poprzedzielane, w dali przeglądało domostwo; coś jak kmieca osada, jak obejście wieśniaka, ale od obojga schludniejsze, — jakby dom ziemianina na nowinach.
Dokoła ogradzał dziedziniec ostrokół wysoki, wśród którego brama wielka, z dachem słomą krytym, stała szeroko otworem. Po za nią widać było nizki obszerny dwór i zabudowania gospodarskie, studnię z żórawiem wysokim, szopy i na słupach nieociosanych sparte odryny. W podwórku kilku z prosta odzianych ludzi się kręciło, jakby na przybywających oczekiwali, kilka schludnie przybranych niewiast wyglądało ze drzwi jednych.
Tentent zbliżających się koni wywołał parobków, którzy już stali do przyjęcia pogotowiu.
— Tyś tu już nie żaden książe, nie pan, ale gość mój! — zawołała Jagna — mój miły, wybrany, którego nikt nie zna i znać nie powinien. Pamiętajże o tém, byś mi się z wielmożnością swą słowem ni ruchem nie zdradził.
— A! tu ja twoim sługą — odparł wesoło książe — a Bóg widzi że nie pożałowałbym księztwa mojego gdybym z tobą — — —
— Cicho! dość! — przerwała Jagna[1] — Już nas posłyszeć mogą.
Zmęczone konie stały pod słupiastą podsienią, parobcy po prostu ale czysto odziani, do stóp się skłoniwszy, chwycili konie za uzdy, ale tego nie było potrzeby, bo one same stanęły oba, a gdy Kaźmierz i Jagna zsiedli — razem się ku stajni zwróciły.
Na przyjęcie gościa od progu izby były wysypane świeżym kosaćcem wonnym, drzwi stały otworem i okna. Wesoło było na dworku, którego izby i komory, jakby w nich nikt nie zamieszkiwał świeże były i czyściuchne. Nie zbywało w nich na niczém, ale co było sprzętu i dostatku, proste i wiejskie.
W drugiéj izbie, już umyślnie zgotowany był stół pokryty białym czerwono wyszywanym obrusem. Widać na nim było dzbanki i kubki, świeży chleb pozłocisty, od którego się woń rozchodziła, podpłomyki, kołacze. W misach stało mleko, masło, ser, poziomki i grzyby wiosenne.
Nie zważając na ludzi, którzy na wskróś przez drzwi otwarte patrzeć mogli, Jagna rzuciła się na szyję księciu i w długim zatrzymała go uścisku, oddanym namiętnie — książe podniósł ją w silnych rękach, zamiast pochylić ku niéj. Postawił ją potém lekko na ziemi, zobaczywszy że niewieści dwór już z kuchni szedł niosąc misy parujące wyziewem mięsiwa, który się rozchodził dokoła.
— Siadajże, gościu mój miły, — zawołała Jagna stojąc przed nim i nadając sobie męzką postawę — ja ci posłużę sama. Jedz i pij!
Książe padł na stołek przygotowany.
— Ty gospodarzu, — odezwał się — siadajże naprzeciw mnie i jedzmy razem, inaczéj i ja nie zechcę.
— Mnie jeść się nie żąda — odparła Jagna — będę cię zjadać oczyma.. to mnie nasyci.
Kaźmierz się uśmiechnął.
— I mnieby téj strawy było dosyć — odpowiedział.
Oboje tak gwarząc ręce wyciągali do misy, a Jagna starała się księcia rozweselić, bo czuła, mimo uśmiechów, że przybył smutniejszy niż zwykle.
Nalała mu wina które umyślnie dlań przygotowane we flaszy stało, sama podała kubek... Sprzeczała się kto pierwszy pić będzie, chwytali za ręce, pochylali ku sobie, Jagna ciągle białe ząbki pokazywała — każąc mu być wesołym.
Tak zbiegła krótka u stołu chwila — książe wprędce chlebem i winem był syty — jeść nie mógł. Jagna powoli z trzpiotowatego wesela, jakby zarażona skrytym jego smutkiem, zachmurzyła się.
— W izbach siedzieć zaducha — zawołała — ino nie widać jak nadciągnie burza. Ja ją już czuję, chodźmy do pasieki, siądziemy pod lipą.
Książe wstał i jak dwaj dobrzy towarzysze, bo Jagna męzkiego nie zarzucała stroju, wziąwszy się pod ręce, przeszli dziedziniec ku blizkiéj pasiece. Mały płot dzielił ją od niego.
W głębi widać było ule, z przodu stało kilka lip starych, którym się właśnie na wczesny kwiat zbierało. Trawa pod niemi była zielona i miękka.[2] świeża jak kobierzec tylko co utkany.
Siedli pod pniem oboje. Tu nikogo nie było, cisza błoga, szelest drzew które czasem jakby drżenie jakieś poruszało i usypiało znowu. W dali świergotały ptaszęta, brzęczały pszczoły.
— Coś mi gość przybył z chmurą na czole — zawołała Jagna — a to, do Gaju niegodzi się z miasta przynosić troski. Co Wam?
— Nic mi — burzę tylko czuję i ciężko na piersiach a głowie — rzekł Kaźmierz uśmiechając się.
— Jabym burzy rada była — mówiła Jagna — potém się lżéj oddycha. Niedługo czekać a zaszumi i zahuczy!
Książe westchnął i dłonią potarł czoło.
— Tak, — ciągnęła daléj Jagna — musi burza przyjść i przejść, aby nam potém dobre zaświeciło słońce[3] — Moje słonko — to wy!
Uśmiechnął się.
— Niewiecie wy nic, jakie my tu mieliśmy odwiedziny, jakby wróg dobywał zamku.
— Napad jaki? — spytał trwożnie książe.
— A tak! — kończyła Jagna — Mieszkowy ulubieniec, Kietlicz, któremu wszystko widać wolno, zabłądził do nas, choć to przecie Sandomirska właść czyjaś inna. Chciał aż wrota wyłamywać, że mu nasi ludzie przewodu nie dawali. Wdarł się do chorego ojca i gościa co u nas był, który starego bronić chciał, związanego uprowadził.
Zachmurzyło się mocniéj jeszcze czoło Kaźmierza.
— O! ten Kietlicz — zawołał — brat Mieszko, ręczę, nic o tém niewie, a on mu wrogów przyczynia.
— Nie czynił przecie tego bez rozkazu — szepnęła Jagna.
— Jam pewny że bez niego, — odparł Kaźmierz — brat posłuchu chce i ładu, ale krzywdy i ucisku chcieć nie może!
— Władzy mu się chce! władzy! — zawołało dziewcze — coraz większéj, a téj mieć nie będzie, nie będzie! nie!
I widząc że Kaźmierz się marszczy, dodała żywo.
— My wszyscy innego zwierzchniego pana mieć chcemy i mieć będziemy i musiemy! Mój pan będzie wszystkich panem!
I namiętnie rzuciła mu się na szyję, Kaźmierz z lekka ją od siebie odtrącił.
— Jagno! — zawołał — nie mówże tego! abyś mi nie psowała serca! Czy ci moje szczęście, mój spokój nie miły? Znasz ty mnie czy nie? Ja nie pragnę nic! Sandomirza bym się prędzéj zrzekł dla téj chaty — tyś niepoczciwa!!
— Ja chcę byś miał pańskie serce i pragnął więcéj! — zawołała nieposłuszna Jagna, niedając się odepchnąć[4] — Chcę żebyś był wielkim, królem, wojownikiem, bohaterem — bym sobie mówić mogła, ten wielki jest mój!
— Tak! I ten wielki a nieszczęśliwy naówczas już twoimby być nie mógł, ani przyjeżdżać do Gaju, ani tak z tobą usiąść na trawie pod lipą i Jagnę swą ściskać. To mówiąc pochwycił ją w ramiona, ona pochyliła się ku niemu, na piersi jego położyła głowę i zadumała smutno.
Łzy się pokazały na powiekach.
— A! niewiedzieć czego chcieć — odezwała się[5] — To szczęście co jest, ktoś mi je odbierze.[6] niechby choć drugie zostało — duma w sercu.
— Dlaczegoż ma ci kto mnie odbierać? — rzekł Kaźmierz — byleby mi spokojnie dali zostać w Sandomirzu.
Dziewcze mu się wyrwało i siadło.
— Nie! nie! Na Sandomirzu mojemu panu siedzieć mało, wart on Krakowa i korony. Nie ja to mówię ale świat cały. Ziemianie wołają jednym głosem, zmuszą cię!
Kaźmierz prawie gniewnie usta jéj dłonią zacisnął, którą ona całować zaczęła.
— Aż tu mnie prześladuje ta nieszczęśliwa dola moja — zawołał — nigdzie od niéj spokoju, nawet tu! Nawet ty mówisz o tém, gdzie jabym rad zapomnieć co mnie przygniata. A! nigdzie spokoju!
Wymówił to z taką boleścią, że Jagna się nią poruszyła i poczęła go ręką białą głaskać po czole i twarzy.
— A! dość! dość! — rzekła[7] — Ja milczę[8] — Cóż to pomoże? Co przeznaczone ziścić się musi. Ludzie powiadają że ojciec Wasz, gdy umierał, dziecku bezdomnemu przepowiedział koronę[9] — Wiedzą o tém wszyscy, Bóg tak chce! ty musisz!
Wzdrygnął się książe.
— Mieszko stokroć jest godniejszy odemnie — zawołał — on ma moc i smak w panowaniu, gdy dla mnie ono brzemieniem i odrazą. On ma rozum królewski.
— Ale miłości niema ani on dla ludzi, ni ludzie dla niego. Nie — o — nie! Co przeznaczone to się ziści... Jagna zobaczy cię na stolicy a potém — choćby umarła!
Szeptali cicho.
W tém słońce, które pałało i doskwierało — nagle, jakby się gdzieś skryło, cień jakiś padł na pasiekę, na dwór, na las. Pół nieba jeszcze było jasnego, za drzewami chmury nadciągające się kryły, zasłaniając już słońce. Powietrze było ciężkie, cisza grobowa.
Las przebiegł nagle jakby pęd lecącego wichru, drzewa się zakołysały, zaszumiały, gałęzie zatrzeszczały i ucichło znowu. Jagna podniosła głowę.
Nad niemi jeszcze niebo stało jasne.
— Chodźmy do izby — rzekła powstając — burza nadciąga.
Kaźmierz wstał leniwo, milczący. Po rozmowie ciężéj na sercu stało się jeszcze. Jagna próżno się go starała rozweselić. Pobrawszy się pod ręce znowu poszli do dworku, którego izby stały puste otworem, i niezatrzymując się w pierwszych, pociągnęli do małéj komory o jedném oknie.
Tu na posłaniu leżały zrzucone niewieście szaty Jagny. Pod oknem ława stała z poduszkami, a z okna w głąb lasu widać było daleko, przez dęby stare łąki zielone, które szmaragdowo przeglądały.
Choć w dworku nic jeszcze słychać nie było, w lesie już drzewa gięły się gwałtownie, gałęzie wiły, liście z nich oberwane leciały, robiło się coraz ciemniéj, coraz nocniéj, choć do wieczora dość było daleko, mrok jakby dnia schyłku zalegał okolice.
I pierwszy grzmot głuchy rozszedł się po lesie, a pierwszy błysk przedarł ciemności szumem strasznym odezwały się bory. Ludzie przerażeni kryli się pod dachy.
Jagna i Kaźmierz z rozkoszą prawie patrzyli na to nagłe zawichrzenie, dziewczyna wyglądała z dziecinną ciekawością. Burza nadciągała z pośpiechem wielkim, pędem i gwałtownością niesłychaną, grzmot nieustawał, jeden zlewał się z drugim, błysk następował po błysku, pioruny biły w lesie. Ulewa z gradem szły od niego, zbliżyły się, zakryły widok, szarą oponą zasłoniły drzewa.
Grad kamienny bił po dachu dranicowym. Jagna nie zasuwała okna, owszem wychyliła głowę jakby ochłodzić i obmyć ją chciała.
Tak siedząc u okna przy oślepiających błyskach i szumie burzy, mieniając zaledwie słowa, dosiedzieli aż do nocy.
Wicher zaczynał ustawać powoli, powietrze ostygło nagle, ale deszcz lał jeszcze ulewny i blade błyski oświecały podwórze i izbę.
Jagna wyszła, aby kazać podać wieczerzę i światło.
Wszystkich ludzi znalazła w przedsieni oczekujących i przypatrujących się odchodzącéj nawałnicy, która w blizkości kilka drzew obaliła i strzaskała.
Właśnie się miano zakrzątnąć około światła, gdy Jagna, która wyszła pod słupy, usłyszała wołanie od zamkniętéj bramy.
Dobijano się do niéj, krzykami coraz silniejszemi, domagano się wpuszczenia wewnątrz. Rozpoznać było można kilka męzkich głosów różnych, powtarzających ciągle.
— Wrota! otwierać wrota!
Najście to było cale niespodziane, bo do chaty w Gaju chyba zbłąkany mógł zajrzeć podróżny. Stała na uboczu i nikt tu nigdy nie widział gości. Jagnie krew uderzyła do twarzy. Ani sama się kryć nie chciała, ani księcia na poznanie go narazić. Zresztą wiedzieć nie było można, kto się wpuszczenia domagał, i czy nie jaka szajka zbójców leśnych, chwilę tę upatrzyła sobie do napadu.
Parobcy chwycili zaraz oszczepy, a chłopca wysłano, aby się podkradł do bramy i obejrzał przyjezdnych.
Posłany powrócił oznajmiając z przestrachem, że koni ze dwadzieścia u wrót stało, a widać było ludzi rycerskich, zbrojnych, którzy na statecznych ziemian wyglądali. Tymczasem grożąc i łając, na czém świat stoi, dobijano się ciągle do bramy.
Wydawszy rozkaz, aby zwolna wpuszczano przyjezdnych, Jagna pobiegła przelękła i gniewna razem do Kaźmierza, aby mu oznajmić o przybyłych i kazać się ukryć przed niemi. Sama chciała wdziać suknie niewieście i obmyśleć czy się ma ukazać czy nie nocnym gościom.
Starszy sługa miał ich tymczasem wpuścić do pierwszéj izby, od któréj drzwi do dalszych sama Jagna zasunęła.
Kaźmierz na wieść o przybyszach, rzucił się do miecza naprzód, ale przeciwko dwudziestu zbrojnym oporu stawić nie było można. Chciał potém z Jagną razem uchodzić w lasy, lecz trzeba było zaczekać i widzieć, a wiedzieć co byli za ludzie, którzy się tu nocą na bezdrożu znaleźli kupą taką.
Z za drzwi słyszeć było można, gdy nadchodzili.
Gdy stary sługa pobiegł im otwierać wrota, stanął przed nim cały zastęp jezdnych, którzy natychmiast złorzecząc na podwórze się wtłoczyli, z naleganiem czyja chata była, kto w niéj gospodarzył.
— Pod czas gospodarza nie ma — odparł sługa — a panem naszym jest Scibor ze Sciborzyc. My tu słudzy, a już i tak gości mamy zajezdnych (tak mówić mu kazano), nocą nam nikogo puszczać niewolno.
Starszych trzech jadących na dzielnych koniach z pięknym orężem, poczęli wołać.
— A toć nie zbóje jesteśmy, w burzę i słoty nikt dachu zbłąkanym nie odmawia. Licho w drodze obłęd i burzę nadało!
Nie pytając więcéj poczęli zsiadać z koni, otrzęsali się z wody i pytali zaraz o najbliższą drogę do Sandomirza, którą po nocy zgubili.
We dwadzieścia jechali koni, ale rycerzy trzech tylko, reszta służba i dwór, żołnierze i czeladź. Wtoczyli się zaraz do izby. A że i tu się nikogo nie spodziewali zastać, poczęli kląć strasznie i tak puszczać języki, jakby sami byli.
Jeden stary z siwą brodą wszystkim im przodował, pańskiéj był i rycerskiéj postawy, dumny i butny, mówił głośno i wrzaskliwie.
Dwu towarzyszących mu młodszych, nawykłych widać także do rozkazywania, rozgaszczali się nie hamując głosów. A że się pod strzechę dostali z ulewy, już im szpary odchodziły, gwarzyli wesoło, stukali i hukali, cale się nie troszcząc, czyj dom był.
— Dali się gdzie schronić — zawołał jeden z młodszych — niechżeby i pokarmili. Juści się coś znajdzie choćby chleb, sér i woda.
— Albo i piwo! — dodał drugi.
W tém trzeci, co izbę opatrywał, namacał flaszę z winem porzuconą na stole, do nosa ją przyłożył, potém do ust.
— Hej! hej! Cud! — krzyknął — a toć wino na stole! Nie już się to u tego Scibora parobkowie nim raczą?
Skoczyli wszyscy do flaszy.
Zdumienie było wielkie. Jeszcze większe, gdy srebrny kubek przy niéj się znalazł.
— O! o! toć kłamią, że pana nie ma, psim swędem nas zbyć chcąc. Jest ci, ale się ze strachu skrył, musiemy go z jamy wykurzyć.
Poczęli się śmiać i hałasować, wołając wrzaskliwie starego sługę, który przybiegł wylękły.
Siwy ów starszy wskazał mu na flaszę i kubek.
— Hę! cóż to, pana u was nie ma w domu, a wino stoi na stole? — zawołał — dla kogóż one było?
Sługa oniemiały odpowiedzieć nie umiał, stał osłupiony, gdy drzwi od izby sąsiedniéj otwarły się nagle i Kaźmierz wszedł.
Chłopak był wprzódy jeszcze nadbiegł z drzazgami, więc w izbie widno już było. Goście odwrócili się do wchodzącego. Żaden z nich Kaźmierza i żadnego z nich on nie znał; postrzegłszy jednak tę piękną, urodziwą i wspaniałą postać, dorozumieli się, że nielada człeka mają przed sobą. Strój też, acz skromny, zdradzał pana, a wiszący na piersi rożek myśliwski rzeźbiony z kości słoniowéj, sam już jako rzecz droga i osobliwa, oznaczał, że mieli do czynienia z kimś majętnym i dostojnym.
Zobaczywszy go niespodzianie wszyscy trzéj, nim się zebrali przemówić, długo mierzyli go oczyma.
— Niech Bóg będzie pochwalony — odezwał się książe głosem jasnym — witam gości! Jam tu nie gospodarz, ale Scibora ze Sciborzyc krewny, na łowy zjechałem do niego. Burza mnie tu jak was zaskoczyła. Z biedy gospodarza muszę zastępować.
Starszy się skłonił nieco.
— Jestem Lassota ze Steblowa — rzekł — a choć na Szlązku mam mienie i w Krakowskim też ojczycem jestem. Oto mój towarzysz Jaśko Bogorja, a to Leszczyc młody.
Skinął Kaźmierz na sługę, aby wieczerzę dawano.
— Radem, że was tu widzę — rzekł — a nie kogo innego, bo gdy do wrót wołano, myślałem, że leśni włóczędzy.
Uśmiechnął się[10] — Jam tu sam, ludzi nie mam, wybierałem się już uchodzić chyba.
— A no, miłościwy panie, nie wiemy jeszcze kto jesteście? — przerwał Jaśko Bogorja.
Kaźmierz się zawahał trochę, ale poznać się im dać nie mógł, i odparł po krótkim namyśle.
— Sandomierzanin jestem, Busław z pod Sulejowa.
Wymówił to jakoś głosem niepewnym, ciężko mu było.
— Cośmy to o was nigdy nie zasłyszeli — odparł stary Lassota — ja niemal wszystkich ziemian sandomirskich znam.
— Długom się włóczył za granicą, po niemczech — rzekł Kaźmierz raźniéj — niedziw żeście o mnie nie słyszeli. A was tu jaki traf przyniósł? Droga tędy nie wiedzie żadna?
— Prawe licho! — zawołał Bogorja — zbiliśmy się szkaradnie z gościńca, jedziemy bardzo pilno do Sandomirza.
— Gościniec ztąd daleko! — rzekł książe.
— Myśmy też dawno go zgubić musieli, a wszystkiemu winien Zbożek, sługa Lassoty, który przewodu zaniechał brać, ufając, że wszędzie trafi, i ot, w jaką nas zapchał dziurę.
Gdy tak rozmawiali, nad wszelkie ich spodziewanie dostatnią wieczerzę poczęli nieść ludzie, aż się zdumieli. Książe Kaźmierz zapraszał. Siadł więc stary Lassota na pierwszém miejscu, młodzież daléj, a gospodarz w końcu stoła.
— Pożywajcie i posilajcie się zdrowi — rzekł do nich — jam już syt.
Dostatkowi, który znaleźli w lichym dworku, niemogąc się wydziwić, głodni łapczywie się raczyć zaczęli, aż Lassota popatrzywszy na księcia — zapytał.
— Wyście też Sandomierzanin, miłościwy Busławie?
— A tak — odparł książe.
— Swojego pana znacie pewno i miłujecie? — dodał stary.
Książe się zarumienił.
— Małom go widział — rzekł — bo jako mówiłem, nie siedziałem doma.
— Z nas też go żaden w oczy nie oglądał nigdy — mówił Lassota — oprócz mnie, ale on wówczas jeszcze małém dzieckiem był. Dobry pan, wszyscy go chwalą.
— Tyle wiem, że radby dobrym być — odpowiedział Kaźmierz — ale ja o nim z posłuchu tylko mówić mogę.
Spuścił głowę, Lassota napiwszy się trochę, począł być szczerszy i dodał po chwili.
— Co mamy taić przed wami, toć swoich nie zdradzicie. My do niego do Sandomirza ciągniemy.
— Do niego? — zapytał nieśmiało książe.
— Tak jest — ciągnął daléj Lassota. Cała ziemia krakowska do niego wzdycha! Musi nam panem być! Nie pomoże nic. Słaliśmy byli do niego naprzód jednego zaufanego człeczka, aby mu doniósł o tém, Kietlicz go pochwycił i uwięził. Wybrało się nas więcéj różnemi drogami, musiemy go mieć.
Pomięszany słuchał książe.
— Ja tyle wiem — odparł po namyśle — że on rad spokojnie na Sandomirzu siedzieć, a o panowaniu na Krakowie słyszeć nie chce. Znam Goworka, mówili mi inni przyboczni. Wiecie, że za Kędzierzawego już nalegano nań, a przeciwko bratu iść nie chciał.
— Wszystko my to wiemy — zawołał Bogorja — ale kiedy go ziemianie wołają, musi iść!
— A cóż przeciw Mieszkowi macie? — zapytał książe.
Tu wybuchli wszyscy razem.
— Kat jest, a nie pan! precz bo z nim! ziemianie sobie na karki jarzma nakładać nie dadzą!
— Pójdzie precz! pójdzie!
Gwałtownością tych wykrzyków Kaźmierz tak na chwilę zdał się pomięszany, iż wcale odpowiedzieć nie umiał; dopiero odzyskawszy przytomność, począł spokojnie a smutnie.
— Pozwolicie mi słowo rzec. Jam się dużo po obcych ziemiach włóczył, naszych mało znam; to co tu widzę i słyszę, bardzo mnie zdumiewa.
Jako się tu z naprawy ziemian nieustannie panowie mieniają, czy dobrém jest? nie wiem. W innych ziemiach radzi słuchają ziemianie, aby ład był w domu i siła przeciw nieprzyjaciela — a u nas. —
— A u nas — przerwał Lassota — na nieprzyjaciela się siła i kupa znajdzie, ale my swe prawa mamy i znamy i naruszać ich nie damy. Ze skóry nas drze Mieszek i odgraża się, biskupów, ojców naszych radby w kajdany pookuwał, my tego nie dopuściemy.
— A nie! nie dopuścimy! — zawtórowali inni, my tu ojczyce, my gospodarze.
— My z biskupami sobie panów wybieramy, jako chcemy z książęcego rodu — rzekł Lassota. — Duchownym i sobie krzywdy nie damy robić.
— Mieczysław duchownych nie tyka — przerwał książe.
— Jako? a toć już pewna rzecz jest, że Gedkę biskupa naszego skazał na wygnanie.
— Nie może to być! — wykrzyknął Kaźmierz przelękły. — Siła, z jaką im zaprzeczył, na czas mowę zamknęła przybyłym. Umilkli, Kaźmierz porozumiawszy, iż gwałtownością zdradzić się może, na tém poprzestał.
Patrzali nań, gdy chleb łamał i wino zwolna popijał.
— Jam bliżéj tych dzisiejszych spraw nieświadom — dodał książe — wiem tylko, że na miejscu Kaźmierza nie przyjąłbym stolicy, na któréj i najlepszemu usiedzieć trudno. Wszystkim nigdy nie dogodzi, a byle garść się znalazła niechętnych, to go obalą.
— Nie garść nas jest — krzyknął z oburzeniem Lassota. — Wy nie znacie, ani wiecie, co się u nas dzieje! Nie garść niechętnych idzie na Mieszka, ale do nogi wszyscy! Z nim nie ma nikogo.
Drażliwa rozmowa na tém się przerwała nieco. Lassota począł oknami wyglądać.
— Pilno nam strasznie do Sandomirza — dodał. — Gdyby nocą, jak księżyc zejdzie, można ruszyć, gotowibyśmy jechać, ale kto poprowadzi?
Księciu Kaźmierzowi jedziemy oznajmić, aby wezwaniu brata, który posłał po niego, zadość nie czynił. Woła go do Krakowa, a gdy tam przybędzie, kto wie, jaki go los spotkać może! Szkoda pana!
Zbladł Kaźmierz.
— Wiecie, że posłano po niego? — spytał zmienionym nieco głosem.
— Wiemy na pewno, iż podłego służkę, podsędziego Mierzwę, wyprawiono z rozkazem, aby Kaźmierza z sobą zabrał i przywiózł — rzekł Lassota — wiemy wszystko co się na zamku dzieje, bo tam już trupa czują ci, co go otaczają i służą nam nie jemu.
— A i to prawda — dodał Jaśko — że nasza czeladź taksamo nas zdradza, bo przez nią Zabora straciliśmy.
Poczęli się śmiać.
— Tych łotrów co Kietliczowi służą na palcach zliczyć — dodał stary — a my wszystkich mamy z sobą.
Mieszek ani wie, ani czuje, jak się ziemia rozstępuje pod nim. Dni jego policzone. Biskup Gedko, wojewoda Szczepan, wszyscy z nami!
Kaźmierz zafrasowany nic nie odpowiedział na to.
Wieczerza się dawno skończyła.
Niebo było wypogodzone, księżyc się z za lasów dobywał. Lassota z za stoła wstawszy, gdy postrzegł, że jaśniéj się zrobiło, pilno o przewodnika się jął upominać. Książe Kaźmierz sam wyszedł, aby słudze dać rozkazy i polecić milczenie, gdyby go rozpytywano.
Z północy niespokojna gromadka wypiwszy co było, podochocona, może nie zbyt rada z gospodarza smutnego i milczącego, poczęła na gwałt wyrywać się z Gaju. Nie zatrzymywano ich.
I tak, jak burza druga tu zaszumiawszy, wyjechali nazad z okrzykami, dziękując za gospodę, jadło i napój..
Książe Kaźmierz stał jeszcze u wnijścia patrząc za odjeżdżającemi, gdy z tyłu nadbiegła Jagna i rzuciła mu się na szyję. Twarz miała jaśniejącą, co dowodziło, że podsłuchała rozmowę. Nie dając się opamiętać księciu, pociągnęła go za sobą.
— Będziesz królował na Krakowie — wołała — bo tak Bóg chce — i ja!







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Już) winien być małą literą.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Moje) winien być małą literą.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Chcę) winien być małą literą.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (To) winien być małą literą.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie lub następny wyraz (Ja) winien być małą literą.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.