Stach z Konar (Kraszewski 1879)/Tom II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Stach z Konar
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Kaźmiérza Sprawiedliwego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1879
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Gdy Stacha wrzucono do ciemnicy, po pierwszéj osłupienia chwili, mężny człek cokolwiek przyszedłszy do siebie, nie tracąc czasu izbę swą opatrywać, albo raczéj obmacywać począł, bo światła w niéj mało było.
Oprócz wnijścia i okienka zakratowanego gęsto, nie było w niéj nigdzie szpary, otworu, któryby do wydobycia się na zewnątrz mógł posłużyć.
Ze szmerów i głosów, które go dochodziły nic nie mógł zmiarkować. Myśli różne roiły mu się, nadziei nie tracił.
Żałował tylko zmarnowanego czasu który tu przesiedzieć musiał.
Czuł że się tam właśnie na świecie losy księcia Kaźmierza i Mieszka rozstrzygać będą, jemu dostało się siedzieć bezczynnym, zapartym, niewiedzieć o niczém i nie módz nic robić!
Przeklinał siebie iż Żegcia, który go ostrzegał, nie posłuchał, a z gościńca nie zjechał, obwiniał nieopatrzność swoją i trapił się tem bardziéj że pokutował za własną winę.
Szczęściem gdy Bereza go brał, z wielkiéj radości i pośpiechu zapomniano go obedrzéć. Miał więc i trochę srebra w kieszeni i ów łańcuch złoty, który mu zwrócił Juchim.
Rachował że się to na coś przydać może.
W tych myślach usnąwszy nie obudził się aż drzwi odemknąwszy, pachołek milczący przyniósł mu chléb i wodę. Chciał z nim jaką taką rozmowę zawiązać Staszek, ale głową pokiwawszy, stróż mu nawet nie odpowiedział.
Przez cały dzień następny nie oglądał ludzkiéj twarzy, słyszał tylko niedaleko rżenie koni, wrzawę, rozmowy, hałasy ludzi swobodnych — ale do niego nie zajrzał nikt.
Pod wieczór z gniewu i zmartwienia Stach chorym się uczuł.
Gdy znowu nocą uspokoiło się wszystko, wrócił do swego zajęcia, począł po izbie macać, rozglądać się, drzwi próbować. Ogarniał go niepokój coraz większy. Niemogąc zasnąć dotrwał tak do białego dnia i przyjścia stróża, z którym już rozmowy nie probując, począł od tego że mu dał kilka pieniążków.
Pachołek popatrzał na nie ździwiony, potém na Stacha, mruknął coś do siebie, drzwi zaryglował i poszedł. Wieczorem w dowód wdzięczności przyniósł świeżéj wody.
— Znasz Juchima Skarbnego? — zapytał Stach.
Stróż milczący począł trząść głową, nie odpowiadał nic, i po długim namyśle i wahaniu, wyrwało mu się.
— A — he!
— Powiedz mu aby tu przyszedł do mnie. Powiedz że tu siedzi ten co mu winien siedemdziesiąt grzywien — i chce je oddać. Rozumiesz! On ci da coś za to!
Wcisnął mu znowu pieniążków kilka. Stróż stał długo skrobiąc się, jak osłupiały. Nie łatwo mu przychodziło myśli zebrać, nazwiska spamiętać; nie rychło téż dopiero rozważywszy wszystko, skinął głową i rzekł.
— A — he! Z tém poszedł.
Następnego dnia Stach skutku wyglądał, słuchał, czekał, zdawało mu się że albo go wezmą na spytki lub Juchim przyjdzie do niego. Zapomniano o nim.
Gdy stróż nadszedł a Stach go zapytał o żyda, nie odpowiedział mu na pytanie, tylko namyśliwszy się, zbył go swojém[1]
— A — he!
Ale głową tak trząsł jakby chciał dać do zrozumienia iż poselstwo swe sprawił. Gdy się obudził następnego poranku Stach i drzwi otworzyły postrzegł w nich chudego w wysokiéj czapce Juchima, który z obawą do więzienia zaglądał, nie chcąc przestąpić progu.
— Na miłość Boga, — zawołał biegnąc ku niemu Stach, któremu na drodze stróż stanął — uwolnij mnie ztąd, bo inaczéj grzywny twoje ze mną przepadną. Niewiem za co mnie pochwycono, nie jestem nic winien,[2]
Juchim czesząc rzadką brodę palcami usta podniósł do góry.
— Nie winien! — począł mruczeć[3] — A ha! nie winien! Was teraz ani wymodlić ani wykupić, choćby za dwieście grzywien!
— A za trzysta — przerwał Stach.
— Hm! kiedy wy i jednéj nie macie — rzekł Skarbny chłodno.
— Ale ziemię mam, sprzedam ją, zastawię a zapłacę! wołał Stach.
Juchim ręką zamachnął w powietrzu, w tém stróż szelest jakiś posłyszawszy, rozepchnąwszy ich co prędzéj, drzwi zaryglował.
Znowu tedy dzień cały zszedł na próżném dręczeniu się myślami. Pod wieczór, dosięgnąwszy okna począł więzień próbować, czy go nie potrafi wyłamać, ale gdyby się to nawet udało przekonał się że przez ciasny otwór wydobyć się nie potrafi.
Padł tedy zrozpaczony na słomę.
Późno już, gdy wkoło ucichło wszystko, drzwi się bardzo ostrożnie i bez szmeru odryglowywać poczęły, z ciemności posłyszał Stach głos Juchima. Pobiegł do drzwi, które mu stróż ręką zapierał jak żelazo twardą, aby się za próg nie wy dobył[4], ale mówić nie bronił. Rozmawiać przy nim można było śmiało, gdyż rozumiał mało, albo nic.
Juchim szeptać począł.
— Chcecie być wolni, mało przysiądz na trzysta grzywien, trzeba téż przysiądz że panu naszemu wiernie służyć odtąd będziecie.
Stach chwilę nie odpowiadał.
— Albożem ja go zdradził? — zapytał.
Skarbny zamruczał coś. Sprawa była trudna. Do przysięgi naówczas większą niż dziś wagę przywięzywano, była obrzędem świętym, składano ją przed Bogiem. Popełnić krzywoprzysięztwo nie w namiętności i uniesieniu, ale z rozmysłem, było grzechem śmiertelnym. Stach niemógł się ważyć na to, nawet dla odzyskania swobody i milczał.
Chwilę jeszcze stał Skarbny pomrukując i jakby oczekując odpowiedzi, potém stróż począł naglić aby odchodził i drzwi się zamknęły.
Nie było więc ratunku.
Nocą Stach powrócił do okna. Zabite było łatami zewnątrz, ale wyrwać je nie zdawało mu się niepodobieństwem. Cóż, gdy otwór ciasny ledwie by był dziesięcioletnie dziecko przepuścił. Napróżno się około niego znużywszy Stach legł znowu na barłog, przeklinając swą dolę. Żadnéj już niemiał nadziei oswobodzenia; chyba porywając się na stróża i zamykając go na swém miejscu. Było li to możliwe??
Kilka dni przeszło na chorobliwym śnie i próżnych rozmysłach.
Jednego ranka, gdy się ruch wielki dał słyszeć na podwórzu, zdawało mu się że podniesiony bardzo, jakby naumyślnie, głos Żegcia posłyszał. Spierał się o coś z drugim. Stach dowiedział się że wolnym był, i że około koni jakichś pełnił służbę.
Nadzieja wstąpiła w serce, bo Żegieć uwolniony, (Stach był pewien) musiał się starać aby go wyswobodzić.
W istocie téjże nocy zaskrobało coś do okna, Stach podlazł prędko. Na drabince od siana ze stajni pochwyconéj, stał Żegieć. Stach począł doń wołać natarczywie.
— Człecze, jeźli ty Boga masz w sercu, ratuj mnie, albo zdechnę rychło! Nie wytrwam!
Żegieć szepnął aby był spokojny. Dodał że o oknie nie było co myśleć. Drugiéj nocy miał się sługa pod ścianę podkopać, we dwu mogli tę robotę dokończyć przed rankiem. Stanęła o to umowa.
Nie śpiąc już, nie jedząc i nie pijąc, Stach czekał zapukania do ściany, aby wiedzieć gdzie ze swéj strony ma się wziąć do roboty. Gdy się wszystko uśpiło, szmer i drapanie słyszéć się dało, Stach który był gotów ze wnętrza téż począć kopać, natychmiast rękami ziemię się jął odgrzebywać.
Nie była to robota łatwa, nie mając ani deseczki, ni kija do pomocy, ale pragnienie oswobodzenia sił dodawało.
Żegieć ze swojéj strony pracował pilnie i żwawo, chociaż przeszkadzali mu jacyś przechodzący których to tém to owém zbywał. Po północy doły z obu stron wygrzebane, niewielka już od siebie przestrzeń dzieliła. Ściankę tę udało się obalić nareście. Stach bodaj z największą męką postanowił wydobyć się ciasnym otworem. Rozszerzono go nieco, czasu nie było do stracenia i więzień dał się wyciągnąć zgnieciony i pokaleczony. Wydobywszy się z jamy, Stach naprzód poczciwego sługę uściskał, zdało mu się iż wykradzenie się z zamku było już rzeczą stosunkowo łatwą. W podwórcach panowała jeszcze cisza głęboka, około wrót tylko słyszeli zdala ciężko stąpające straże.
Ale Żegieć wszystko był naprzód obmyślił, powiódł więc pana swego do upatrzonego miejsca na wałach, zkąd jedną deskę wyjąwszy w zagrodzie, mogli się na dół spuścić, bo tu pilności nie było. Po nocy, w miejscu nieznaném zejście z okopu było trudném, ale ówcześni ludzie mieli instynkta które ich w złych razach ratowały. Przeczuwali czego wiedzieć nie mogli.
Stach i Żegieć obsunęli się chwytając za krzewy i trawy, aby zbyt gwałtownie nie spaść na dół i znaleźli się z wielką radością swą u stóp góry od strony rzeki. Tu jednak popadali znużeni długi czas tchnąć nie mogąc, a na spoczynek czasu nie było. Uchodzić daléj musieli co rychléj dopóki by dzień, którego już brzaski widać było, nie zdradził ich ucieczki i nie wywołał pogoni. Żegieć przypomniał sobie, że wyjętéj deski z tynu zatknąć zabył, a ta drogę ich wykazywała.
Wstali więc biegnąc ku rzece. Szczęściem znalazł się u brzegu stary czółen do kołka przymocowany, choć bez wiosła. Żegieć oderwał go, wskoczyli oba i puścili się z biegiem rzeki, byle tylko od zamku oddalić.
Dniało już dobrze, gdy Wisła ich unosić zaczęła. Stach położył się na dnie czółna, a Żegieć rękami obnażonemi w wodzie robiąc, wiosło i ster musiał zastępować niemi.
Prąd rzeki dosyć bystry, bo wody jeszcze szły wiosenne, prędko ich uniósł po za miasto i osady otaczające.
W pierwszym kątku trochę osłonionym wierzbami i łoziną, Żegieć przybił do lądu i oba wyskoczyli, aby się skryć w zaroślach a obmyśleć co mieli poczynać daléj. W biały dzień po okolicy się snuć nie było bezpieczno... Stach też tak był znużony więzieniem, kopaniem, wygrzebywaniem się, ucieczką, iż potrzebował spoczynku. Jakkolwiek silny i zahartowany, omdlewał. Żegieć czując się silniejszym, miał tym czasem szukać jakiegoś sposobu do dalszéj ucieczki, sukien, koni, drogi.
Dostarczyłby pewnie wszystkiego pierwszy lepszy z ziemian krakowskich, ale kędy ich szukać było? Wschodzące słońce zastało ich głodnych, znękanych, zaszytych w gęste łozy, rozmyślających jeszcze o ratunku. Żegieć radził, aby Stach tu pozostał, ofiarując się ruszać na zwiady. Nie był tak bardzo znanym, aby mu groziło niebezpieczeństwo, a zręcznym wielce i ze wszystkiem obytym. Jeszcze się naradzali, gdy na łęgach nad Wisłą tu i owdzie ukazały się trzody i pastuszkowie.
Żegieć ku pierwszemu z nich po chleba kawałek pośpieszył. Dostawszy go kromkę dla głodnego pana, odzież swą wywróciwszy na nice, umazawszy twarz błotem, odważny chłopak puścił się nazad do miasta. Miał myśl naprzód przekraść się do dworu Leszczyca i tam szukać pomocy.
Przez ogrody, ciasne uliczki i opłotki pomijając ludzi, czyniąc się starym i udając żebraka, Żegieć dotarł do dworku, ale tu wrota zastał zaparte, ciszę w nim i pustkę. Przelazłszy zagrodę, wewnątrz nie znalazł też nikogo, oprócz starego wrotnego, który na przyzbie drzémał.
Wiedział jak u Leszczyca zawsze ludno bywało, nie mógł więc opuszczenia tego zrozumieć. Gdy się starego stróża dobudził i pytać począł, odpowiedzieć mu nie chciał, nieufnie jakoś patrzał, zaklinał się, że o niczém nie wiedział; ale iść mu daléj nie bronił szukać i patrzeć. Dworek stał pozamykany, w stajniach, w kuchni, po izbach czeladnych nie było żywéj duszy.
Po długiem śledzeniu we wszystkich kątach, Żegieć nareście w sianie znalazł parobczaka, którego widział, gdy tu z panem stali. I ten niebardzo chciał być rozmownym, mało co też wiedział.[5] mówił tylko, że panowie jakąś wiadomość otrzymawszy nocą, bardzo gniewnie odgrażając i krzycząc na konie siedli natychmiast i w różne się strony rozbiegli. O brzasku tegoż dnia przybył potem oddział żołnierzy z zamku, opasał dwór, wtargnął do środka, przetrząsając wszędzie, szukając i pytając, gdzie się Leszczyc podział. Parobczak jeszcze był wystraszony, bo go osmagano, chcąc z niego dobyć wiadomości, co się z panami stało...
Tu więc już pomocy żadnéj nie mógł się Żegieć spodziewać, trochę jadła tylko wyprosił sobie do torby i wyszedł wielce zafrasowany.
Puścił się potém na miasto, sznurkując, czy gdzie znajomych ziemian nie spotka, których zawsze w Krakowie pełno bywało, ale miasto puściejsze było niż zwykle, a ziemianina nigdzie ani śladu.
Około dworu biskupiego przechodząc znalazł go też zamkniętym i jakby pustym, z ludzi zbrojnych, którzy zawsze w dziedzińcach stali — nie zostało i jednego. Ożywiony rynek, wśród którego okoliczne rycerstwo z pocztami, nieraz z tłumnemi dwory, trąbiąc i hałasując się przewijało, stał teraz martwym. Mieszczanie i kupcy z trwogą jakąś od progów domostw rozglądali się w ulicach, w których bardzo było cicho. Mniej też duc ownych[6] widać było niż zwyczajnie i złowrogie milczenie zalegało gród cały.
Ludzie, z którymi się spotykał nie mieli wielkiéj ochoty do rozmowy, nieufnie uchodząc po kątach. Żegieciowi, widząc, że tu nic nie zrobi, na pamięć przyszło, iż z panem swym gościł na Panieńskich Skałach u wdowy Doroty, i że tam ich uprzejmie przyjęto. Z tego, co między ludźmi słyszał, wymiarkował, iż tamby się albo ukryć można, albo prosić o pomoc jakąś.
Niewiele myśląc, choć odarty i niepozorny, w nadziei, że mu tam zaufają, puścił się do dworu na Panieńskiem. Na pieszą przechadzkę był to kawał drogi, ale wozy włościańskie szły w tamtą stronę, Żegieć się przysiadał, wpraszał i tak się dostał do dworu Doroty.
Tu także pozamykane było, i puściej niż dawniéj. Ostrożnie rozpatrując się dokoła Żegieć, znalazł sposób przemknąć się do drzwi i śmiało a natarczywie począł domagać do pani saméj, opowiadając, że posłany jest w bardzo pilnéj sprawie.
Czekać musiał czas jakiś nim do niego wyszedł Przegala i jął go rozpytywać od kogo i z czém przebywał; Żegieć śmiało mu oświadczył, iż tylko z samą wdową mówić może. Zbywano go tém, że jéj doma nie ma, rozpatrywano się w nim, badano, wreście wyszła sama pani do niego z niespokojnym twarzy wyrazem, nadąsana i gniewna.
— Miłościwa pani — począł śmiało do nóg się jéj skłaniając Żegieć — jestem sługą tego, który tu u was niedawno gościł z Jaśkiem Bogorją, zwie się on Zabor z Przegaju. Stał się z nami przypadek straszny, chwycili nas ludzie księcia Mieszkowi, nie wiedzieć za co, na gościńcu, posadzili do ciemnicy, ledwieśmy się zdołali z wielką biedą podkopawszy uwolnić.
Wdowa poczęła ciekawie rozpytywać, bo i owego Zabora pamiętała mało i niewiele on ją obchodził, Żegieć jak mógł i umiał litość się w niéj starał obudzić. Napomknął jéj cicho, że do ks. Kazimierza w drodze byli. Dorota baczniéj się przysłuchiwać zaczęła.
— Miłościwa pani — mówił Żegieć — jak ty nas nie poratujesz, zginiemy. Pan w podartéj odzieży kryje się w łozach, ani konia ni broni nie mamy, nie wiedzieć dokąd iść i o czém. Zlituj się, ratuj!
Po krótkim namyśle wdowa, która była zawsze hojną do zbytku, rozkazała Żegocie dać koni parę i przyodziewek dla Stacha.
— Nocą, gdy się zciemni, niechaj przyjeżdża tu, a daléj co robić, zobaczemy.
Opatrzony szczęśliwie w to, co najpotrzebniejszém było, Żegieć siadłszy na konia i prowadząc drugiego, pobiegł nazad z wielkim pośpiechem. Jednak cała ta włóczęga tyle mu czasu zabrała, że gdy się znów na brzeg Wisły dostał w zarośle, już dobrze zmierzchało. W łozach też ukrytego Stacha nierychło mógł znaleźć, a na nizinach konie mu grzęzły.
Huknąwszy parę razy ostrożnie miał tę pociechę, iż pana odkrył, i przypadł doń sądząc, że się bardzo wiadomością rozraduje. Ale Stach o Dorocie posłyszawszy, namarszczył się strasznie, ledwie nie łajał i w początku się nawet oparł wracaniu do niéj, chciał wprost ruszać do Sandomirza. Dopiero po namyśle i z niechęcią wielką, aby dostać języka, zgodził się wracać na Skały... Nie cierpiał Stach wdowy i od niéj pomoc przyjąć było dlań wstrętliwém, lecz rady innéj nie miał.
Późnym wieczorem przemknęli się około miasta, a noc się poczynała, gdy stanęli na górze i opowiedzieli się u wrót na Skałach, gdzie straż znaleźli czujną i ludzi pozbrojonych jak do pochodu.
We dworze świeciło się jeszcze. Stach musiał iść doń, Przegala go zaraz do wielkiéj izby wprowadził. Niedługo czekał i piękna wdowa wyszła doń, przyodziana niedbale, z włosami ledwie przewiązanemi, niewiele pono troszcząc się o to, jak się wyda, z brwią namarszczoną, z oczyma jakby troską wygorzałemi. Wpatrzyła się pilno w Stacha, którego, że raz tylko widziała krótko, zdawała się chcieć go sobie przypomnieć, gdzie i jak się spotkali.
— Kietlicz was znowu pochwycił? — odezwała się namyśliwszy — gdzie? jak!
Stach taić się przed nią z tém nie potrzebował.
— Posłany byłem do księcia Kazimierza — rzekł krótko — zdradzono widać nas i wzięto na gościńcu przemocą. Żem się wykopał z ich kuny, łaska to Boża.
— Strzeż się raz jeszcze wpaść w ręce tego oprawcy — odezwała się Dorota. Widać po niéj było rozgorączkowanie i niepokój, przechadzała się po izbie wzdychając.
— Nie ma dziwu — dodała — że was schwycono, na Wojewodę też pono uczyniono zasadzkę, szczęściem był zawczasu zawiadomiony, Biskupa ująć chciano, i ten im uszedł, ziemian jak dzikie zwierzęta ścigają, nikt życia a zdrowia niepewny. Mieszek wie, co go czeka, broni się jak borsuk osaczony w jamie.
Zwróciła się żywo do Stacha.
— I mnie ztąd przyjdzie uchodzić — rzekła — lada godziny. Moi bracia korzystać z tego będą, iż bronić mnie nie ma komu, bo wojewoda o czém inném myśleć musi. Gotowi mnie ubić, gotowi zamknąć, a dla Doroty niewola — gorzéj śmierci! Zechcąli napaść, ja się im tu z garścią ludzi nie obronię. Łzy gniewu stały jéj w oczach, pomięszana była i rozdrażniona.
— Radźcie wy mnie teraz, gdym ja wam radziła — rzekła — co robić z sobą? Nie mam teraz nikogo. Gachów zawsze pełno dawniéj bywało, a przyjaciela nie mam ani jednego. Pustki u mnie, ja sama, choć głowę o mur rozbijać.
Stach się zadumał, mało ona w nim obudzała litości, czuł wstręt do zuchwałéj niewiasty, mimo to w niebezpieczeństwie radzić czuł się obowiązanym.
— Miłościwa pani — odparł — rada tu krótka. Jeżeli się napaści na dwór obawiacie, trzeba uchodzić ztąd i to nie mieszkając. Po lasach się tułać niewiele pomoże. Macieli jaki dwór obcy, do którego by się schronić można?
Dorota ruszyła ramionami.
— Ani domu ani łomu — odparła — a człowieka jednego, któremubym zaufała, krom starego grzyba wojewody.
— Nie już do niego do obozu? — zapytał Stach.
— No? a czemuby nie? — zawołała Dorota...
Stach ramionami ruszył.
— Do niego czy do lasu — rzekł — juści gdy się obronić nie można, trzeba ucieczką się ratować.
Dorocie oczy zabłysły, drgnęła.
— Więc ruszym, gdzie oczy poniosą, ale i wy ze mną! — zawołała.
— Doprowadzę was — odezwał się Stach — do pana Wojewody, gdy Bóg pozwoli, daléj ja muszę jechać, gdzie mi polecono.
Dorota namyślać się zdawała...
— Dobrze tak — rzekła — wiedźcie mnie do obozu, tam ja będę bezpieczna. Sami ruszajcie do ks. Kazimierza. Wojna wypowiedziana, w domu siedzieć nie czas nikomu, na koń potrzeba wszystkim! na koń!
Poruszona wielce chodziła włosy rozwijające się zgarniając coraz niecierpliwie.
— Do jutra rana! — odezwała się — potém i ja z wami na koń, do obozu. Prowadźcie mnie do Wojewody, z sobą potém czyńcie co chcecie.
Stach możeby był do ranka niebardzo chciał czekać, ale znużony przystał i na to.
Już miał odejść, aby sobie szukać miejsca do spoczynku, gdy Przegala wpadł cały drzący, z oczami osowiałemi, dając po sobie poznać, iż niósł wieść groźną. Dyszał tak, że mówić nie mógł. Dorota nogą tupnęła.
— A mów, stary tchórzu! — krzyknęła — co ci jest?
— Kurek powrócił z Tęczyna — zawołał Przegala — tam już pogotowiu wszystko do najścia na nasz dwór do dnia, aby was pochwycić. Panowie bracia jadą oba, sto koni z sobą mają.
Wdowa rzuciła się z wściekłością niemal, uderzając go po ramieniu i popychając do drzwi.
— Ludzie na koń — zawołała — ja będę zaraz gotowa. Na koń kto żyw.
Skinęła na Stacha.
— Ty z nami!
Stach, który się ledwie z jednego wyrwał niebezpieczeństwa, wpadł tu w drugie nie mniejsze. Nie było wątpliwości, że panowie z Tęczyna za siostrą pogonią i ślad jéj wytropią. Czekała walka nierówna, śmierć, rany lub niewola znowu... Lecz, wyboru nie było; odstąpić niewiasty, choć wstrętliwéj i winnéj, nie godziło się.
Piorunem gotowano się do podróży, cały dwór ruszył się, wśród płaczu i zawodzenia dziewek, które zbiegły się do swéj pani, narzekając na los i na to, co je spotkać miało. Izby się od wrzawy i jęków rozlegały. Dorota już wdziewała odzież, sposobiła oręż, zagarniała kosztowniejsze sprzęty na wozy, które z nią iść miały, pędząc ludzi do pośpiechu.
We dworze miał pozostać tylko stary Przegala, dziewczęta i niedołężna służba, resz ta[7] jechać z panią musiała.
Stach nim się opatrzył, znowu konia dosiadać musiał, ale już był zbrojnym, bo mu dano kaftan, łuk, hełm jakiś i miecz niezgorszy. Wszystkich koni i ludzi orężnych nie było więcéj dwudziestu. Przystojny młody koniuszy dowodził niemi, jak pan sobie poczynając, bo był w łaskach u wdowy i ta mu wolę dawała wielką.
Po ciemku jeszcze wyciągnęli ze dworu, puszczając się w dolinę, by jak najprędzéj od Tęczyna się oddalić. Dorota jechała posępna i milcząca, niekiedy głowę zwracając w stronę dworu swojego, jakby przeczuwała, że jéj do niego powrócić będzie trudno.
Jechać miano do obozu Wojewody Szczepana, ale gdzieby się on znajdował, nie wiedział nikt z pełna, pytać się oń i szukać go było trzeba, ku Sandomirskiéj kędyś granicy.
Zrazu błądzono bezdrożnie, a młody koniuszy, który siedząc we dworze, nie wiele wiedział, pokierować nie umiał; Stach dopiero, któremu śpieszno było dostać się do księcia, w pomoc przyjść musiał, ludzi badać i najprostszych dróg szukać.
W pierwszym popłochu kupka ludzi otaczających wdowę, przedarłszy się po cichu przez dolinę, lasów szukała, aby w nich bezpieczniejszą się czując o dalszym pochodzie myśleć. Dorota nalegała o pośpiech tylko, resztę zdając na Stacha i koniuszego. Gdy na wytchnienie stanęli w lesie, nie rozmyślając się długo, odziała się całkiem po męzku, wzięła zbroję, głowę okryła hełmem, który jéj twarz okrywał, a że do konia dosyć była nawykła, wzrostem zaś mężczyznie równała, płci jéj trudno w przebranéj poznać było. Ludziom pod najsurowszą karą zakazano mówić o pani, jako rycerz i ziemianin przybyć chciała do obozu Wojewody, do którego się wszyscy garnęli.
Gdy ją tak przebraną Stach zobaczył a zbrojną, ledwie i onby był Doroty się w rycerzu mógł domyślać. Z odzieżą tą i orężem przypasanym nowe w nią wstąpiło męztwo, odzyskała śmiałość i butę a lekceważenie wszystkiego. Po drodze pytano języka u ludzi, po chatach, od przejezdnych, nie umiejąc pogodzić sprzecznych wieści, które co krok się mieniły.
Wiedzieli tylko wszyscy i na to się godzili, że w Krakowie już ani Biskupa, ani Wojewody, ani ziemian nie było żadnych, nikogo prócz dworu i ludzi książęcych. Po zamkach i dworach wszyscy siadali na konie i sposobili się do obozu.
Lud prosty, krom tego, że wszelkiéj wojny i zawichrzenia się obawiał, niewiele zresztą troszczył się o to, co się w górze działo, od niego języka dostać było trudno. Po lasach i dalszych osadach wiedziano zaledwie kto w kraju panował i rządził. Duchowieństwo i ziemianie sami dawali hasło i kierowali wszystkiem. Dziś ono po całéj ziemi Krakowskiéj jedno było — Mieszka obalić. — Biskup, wytrzymawszy do ostatka, zwątpiwszy o nawróceniu, zagrożony wygnaniem, obrócił się stanowczo przeciw niemu. Inni Pasterze zgodnie szli za nim, a ziemian wszystkich miał za sobą.
Tym pochlebiało wielce, iż mogli powoływać i odwoływać panów swych, choć w istocie szli nie za własną wolą, ale za wskazaniem Biskupa, a bez niego nicby począć ni mogli, ni śmieli. Były to czasy, gdy tak samo Papieże walczyli o władzę z Cesarzami, gdy Biskupi w innych też krajach dobijali się niezależności, gdy Tomasza Kantuaryjskiego kanonizowano, a Rudobrody nawet oprzeć się potędze Rzymu nie był zdolnym. Rzym i duchowieństwo ówczesne przedstawiało w sobie myśl wyższą nad tę, którą władza świecka Cesarza uosabiała; — ono stało na straży prawa Bożego, szło w imię Ewangelii i nauki Chrystusa przeciwko pogańskiemu mieczowi i pięści.
Że w imię Chrystusowe, po ludzku, czyniono też i bezprawia, że się dobijano władzy często dla panowania, nie dla oświecenia i naprawy, prawdą jest; ale na chorągwi stało godło znaczenia pełne, ofiara, krzyż oblany krwią niewinną na Ewangelii oparty. — In hoc signo vinces.
Samowola ludzka musiała się tu ugiąć przed prawem, choć samowolnie też tłumaczonem i wykładaném różnie; — zakreślano jéj granice. Zbaczać mogli ludzie, lecz źródło niewyczerpane, naprawą błędu, obmycie z niego czyniło możliwém.
Na chorągwi Rudobrodego stało pragnienie potęgi dla niéj saméj, na rzymskiéj krzyż ów, który stał na ziemi, a ramionami niebios sięgał.
Tak samo tu, Gedko stawał w obronie praw ludzkich przeciw samowoli, a za nim duchowieństwo szło całe z owieczkami swoimi. Po drodze więc najpewniejszą wieść znajdowali po probostwach, gdzie już hasło dane się rozległo.
Stach ze wstrętem wlókł się za swoim dowódzcą, który pozbywszy się strachu, i widząc się na swobodzie, w położeniu nowém, niezwyczajném, nabrał już rzeźwości i wesołości lekkomyślnéj. Rycerska zbroja bawiła wdowę, na koniu w orszaku orężnych ludzi, którym rozkazywała raźno jéj było. Stacha już gotową była mianować swym pułkowódzcą i zapowiadała, że jeśli jéj do dworu na Skałach wrócić nie dadzą, puścić się chciała ze swą garścią bodaj na rozbój po gościńcach. Śmiały się jéj przygody, jakie ją spotkać mogły. Płocha niewiasta znowu była we swym żywiole. Ciągniono tak swawolnie dosyć dni parę, Stach się zżymał trzymając na uboczu, gdy nad wieczorem drugiego dnia, u granicy Sandomirskiéj kilku ziemian spotkanych oznajmiło, że Wojewoda Szczepan z obozem i ludźmi swymi leżał już tylko w pół mili. Natychmiast Dorota kazała pośpieszać i radowała się niezmiernie téj myśli, że starca oczaruje na nowo, stawiąc się przed nim po rycersku.
Na zmierzch się brało, gdy się namioty wojewodzińskie rozbite w dolinie ukazały, pod małym gródkiem i wioską. Wprost na obóz puściła się wdowa.
Na wzgórku widać było już namiot wielki i chorągiew powiewającą. Nikt drogi szczupłéj garstce nie tamował, mogła się dostać niemal pod opłotki ogromnego szarego namiociska, pod którym Szczepan Pobożanin odpoczywał. Ale tu zuchwałą niewiastę czekała niespodzianka. O kilkanaście kroków już usłyszała wrzawę ogromną; namiot otoczony był rycerstwem, którego konie i ludzie szeroko do koła się rozlegały. Gwar i ruch panował niezmierny.
Zdawało się, jakby z całéj ziemi krakowskiéj zebrało się tu co było najprzedniejszego, najburzliwszego, najśmielszego; i tak było w istocie. Ponieważ namiot Wojewody już był przepełniony, skupili się ziemianie do koła niego głośno nawołując i rozprawiając. Gromadki stały, snuły się, łączyły, rozchodziły z niepokojem wielkim. Wybiegali do nich jedni z pod namiotu, drudzy do niego się cisnęli.
Dorota aż tu się zapędziwszy, nie wiedziała co począć, ale nie straciła przytomności, zatrzymała się opodal trochę obrawszy sobie miejsce i jak inni rozgościła się na łące, stawiając wozy i ludzi. Namiocik kazała rozstawić. Ten i ów popatrzył na przybywającego towarzysza, lecz że było ludzi różnych mnóstwo, a coraz ciągnęli nowi, niebardzo na jednego więcéj zwracano uwagę.
Obóz Wojewody przedstawiał ciekawe widowisko. Jedna część jego z prostego żołnierza złożona, obojętna spoczywała przy ogniskach, sprawując się cicho i nieporuszając zbyt żywo. Za to około namiotu Szczepana, jakby wiec się wrzawliwy odbywał. Coraz to się głos jakiś krzykliwy i ręce podnosiły do góry; czasem dwu usiłowało się nawzajem przekrzyczeć, niekiedy dziesięciu naraz wołało, a zamęt mnożyło. Poruszenie umysłów i rąk widać było niezmierne. Do tych co spokojniéj stali na uboczu, podbiegali czynni nie dając im gnuśnieć, ciągnęli z sobą. Rzucano słowy ciężkiemi, ostremi jak kamienie, kłócili się jedni ściskali drudzy. Namiot Szczepana stanowił jakby ognisko tego wrzątku. Gdy się zawichrzyło mocniéj wewnątrz, wypadali z niego ludzie z krzykiem do otaczających i na odwrót z tłumu niektórzy parli się do namiotu, który tak był pełen że ściany jego poruszały się gdyby żywe, a ogromne koły, na których był zawieszony drgały, jakby powywracać się miały.
Stach poznał tu swoich, Leszczyców, Cholewę, Bogorjów i kilku z najgorętszych przewódzców. Wielu, co świeżo przybywali, rozsłuchiwali się dopiero i powoli w sprawę gorącą wtajemniczali.
Pod namiotem Wojewody Szczepana, główni naczelnicy, władykowie, żupany, starszyzna wybrana obradowała, a raczéj wtórowała sobie tylko i zagrzewała się, bo rzecz już była postanowiona.
Wojewoda sam, dawno nawrócony, słuchał milczący, potakując głową.
Jednym, co jeszcze nie zdawał się z drugimi w zgodzie, był stary Greżek z Potoka. Możny pan wyglądał jakby kmieć prosty, bo nie dbał o to, znano go, że mienie miał książęce a obyczaj starodawny, surowy. Gdy inni stali, stary siedział trochę przygarbiony, ręce obie w kabłąk zgięte trzymając sparte na kolanach.
Usta mu się uśmiechały jakby drwił, a co myślał, Bóg go wiedział.
— Cóż wy, Greżek, nie pochwalacie — ozwał się doń Cholewa — nie w smak wam to, co się poczyna.
— A no! a no! — mówił stary — ja się wprzódy chcę rozsłuchać. W smak czy nie za kupą iść muszę, sam nie zostanę.
— Cóż mówicie o Mieszku? — pytano.
— Co wy chcecie? tęgi pan — mówił Greżek — gdybym takiego włodarza miał na majętności, tobym go na rękach nosił.
— Inna włodarz, inna książe!
— A juści — rzekł Greżek. — I to ja jednak widzę, iż gdy co u nas przydługo w miejscu siedzi, łatwo się nam zbrzydza. Więc już innego chcecie?
— Ten nas do jarzma wprzęga! — wołano.
— Hę? a wybyście chcieli takiego dobrego, któregobyście mogli zaprządz? A to, baczcie, trudno, który się tam na górę dostanie zaraz wierzga!
— Kaźmierza my znamy — poczęto z tłumu — to pan jak stworzony dla nas, ten nam da Salomonowe czasy.
— Hm — mruknął Greżek — a wszystko to pono z tego, że Biskupa w rękę nie całował? Nieprawdaż?
— Albo nie powinien! — ofuknął Cholewa.
— Czyż ja mówię inaczéj? — odezwał się stary — trzeba całować, na to rady nie ma, bo to u nas tylko gadanie, że my książąt mamy, my mamy ino Biskupów nad sobą, a książąt, aby ich słuchali.
— I tak być winno! — dodał Cholewa.
— Albo ja mówię, że nie? — odparł Greżek — a już gdy tak jest, widać, że być musi. A prawda to — dodał — że Biskup Gedko na sądach go tęgo połajał?
— Bo zasłużył! — wyrwało się kilku.
— Ja nie przeczę! pytam czy łajał! — spokojnie ciągnął stary.
— A jużci! a jużci!
— Patrzajże Lutek — mówił Greżek do jednego z bliżéj stojących — jak cię proboszcz twój zeżga od ostatnich, abyś go w rękę pocałował, bo z tobą będzie jak z Mieszkiem.
— Niedoczekanie klechy! — zawołał Lutek.
— Cichoż! — przerwał Greżek — a to cię wyklnie.
Zamilkli nieco, żarty Greżkowe nie w smak szły. Zaczęto wymyślać na Kietlicza i wszelakie jego sprawy.
— Ta to u nas nie nowina — odezwał się stary — drugi Sieciech, drugi Dobek. Nasi panowie przepadają przez sługi. Czemuż Mieszkowi nie zapowiedzieć, aby go na Łużyce wyprawił.
— Bo nie posłucha!
Cholewa się zniecierpliwiony przybliżył do Greżka.
— E! stary — począł — co bo wy się spieracie, mącicie, przeciwko wszystkiemu się buntujecie?
— Ja? a daj ty mi spokój, człecze — rozśmiał się Greżek — ja pytam i słucham. Więc na Kaźmierza kolej, a to mi go żal, choć płacz, bo go w jarzmo wprzągacie.
— Dla czegóż się tak litujecie nad nim?
— Albo nie ma czego? — mówił stary. — Ta to biedny pan! Albo on może wiedzieć, jak go długo cierpieć będziecie? Nuż się wam jego Jaksa, Goworek albo Wichfried niepodoba, przepędzicie jako i tamtych.
Poczęli wszyscy wołać i krzyczeć na Greżka, ten się śmiał.
— Ja bo Kaźmierza lepiéj kocham od was — ciągnął daléj — kiedy mu téj cierniowéj czapki a bodaj i korony nie życzę. Na Sandomierzu siedzi jak u Boga za piecem, a w Krakowie wszystkim nam służyć będzie musiał. Sroga to rzecz. Patrzcie ino, że każdy z nas czego innego od niego zechce, ja, Leszczyc, Cholewa, nawet ten stróż co bramę na Wawelu omiata; dopieroż się zwijać będzie musiał, aby wszystkich obsłużyć!
Rozśmiał się, a po drugich chłodem powiało.
— E! e! — zamruczał sam Wojewoda — co bo ty Greżek psujesz nam dobrą myśl?
— Patrzcie? jam myślał, że wam jéj dosypuję — zawołał stary. — Frasować ani siebie ani was nie mam ochoty, a co mi tam? To się na nic nie zdało!
A i to wiem jeszcze, o czém wartałoby pomyśleć, że Kazimierz rozumny pan, jak wiecie, bo mu tego nie zaprzeczyć, gotów nie przyjąć kota w worku, którego mu dajecie.
— Musi! musi! — krzyknął zamaszysto Leszczyc. — Między nami ziemianami a Mieszkiem wszystko skończone! Gdyby dziesięć razy do Krakowa wchodził, to go wygonimy. Ha! odgrażał się, że nas obuzda! twardziśmy w pysku! My tu gospodarze, a on włodarzem, jakoś rzekł. On nas nie my jego słuchać mamy.
— To dopiero będzie doskonałe — rzekł Greżek — gdy mu stu będzie rozkazywało każdy co innego! No i lepiéj chyba nie może być.
Znowu zakrzyczano starego, który zamilkł przygarbiwszy się, i słuchał. Było czego, krzyczano okrutnie, wywłóczono stare sprawy, każdy coś miał, prawdę czy nie, do żałoby.
— Tak — powtarzano — między nami skończono! Nie zechce ustąpić po dobréj woli, mamy ludzi, pójdziemy i wymieciem go z gniazda. Ruszaj do Niemców na piwo! Zięciów ma dosyć, chleba mu nie zabraknie.
— Patrzajcie tylko, aby z zięciami wielu i żelaza nie miał wiele! — szepnął Greżek.
Toczyła się tak rozmowa coraz hałaśliwiéj, a beczułki wypróżniały.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka winna być kropka.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki kończącej zdanie.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wydobył.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – duchownych.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – reszta.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.