Stara kamienica/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stara kamienica |
Podtytuł | Obrazek |
Pochodzenie | Kalendarz „Wieku“ Illustrowany na Rok Zwyczajny 1887 |
Wydawca | Nakładem współpracowników „Wieku“ |
Data wyd. | 1887 |
Druk | Drukarnia „Wieku“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Z opowiadaniem naszem cofamy się nieco, a mianowicie w te czasy, kiedy Kazia znajdowała się jeszcze na wsi.
A były to ładne czasy...
Piękne dziewczę rozwijało się pod promieniami ożywczego słońca, na łonie natury, wśród tajemniczych szmerów liści, śpiewu ptactwa, w pośród zieleni i kwiatów.
Nie brakło jej ani powietrza, ani światła, a ciotka Zofia (żyjąca jeszcze wówczas) otaczała ją prawdziwie macierzyńską miłością.
Życie upływało jednostajnie i cicho, ale spokojnie; dni biegły za sobą szybko, jakby w nieustannej gonitwie.
Czas albowiem bywa złośliwy — gdy ludziom dobrze, on bieży jak strzała — gdy źle, wlecze się powoli i kulawo, jak gdyby się delektował ludzkiem cierpieniem. Stary Saturn różne płata figle.
Gdy Kazia, powróciwszy z miasta, gdzie otrzymała edukacyą, pomieszkała na wsi lat kilka, zmieniła się tak, że jej poznać nie było można.
Pączek rozwinął się w kwiat piękny i świeży, tchnący urokiem i wonią, a kwiat ten nie był dumną różą odbierającą hołdy wietrzników — motyli, ani też białą lilią samotnie nad wodą stojącą i zakochaną w słońcu; ale był to raczej gwoździk z wiejskiego ogrodu, pełny, barwny, uśmiechnięty....
Wioska, w której mieszkała ciotka Kazi, leżała w uroczej stronie kraju.
Białe chatki rozstrzelone były na pochyłości góry, na której szczycie rozłożył się bór czarny, u stóp zaś wiła się wązka, wartka rzeczułka, przerzynała pole w nizinie i ginęła w jeziorze szerokiem, które podczas pięknego dnia letniego, powtarzało w sobie, jak w zwierciadle, wszystkie piękności okolicy.
Dworek chował się w ogród, kilka młynów turkało na rzece, a z ganku spowitego w dzikie wino, powoje i bluszcze widzieć było można pola w szachownicę pocięte, w których każda przedziałka mieniła się inną barwą zboża.
Na łąkach pasło się bydło, na jeziorze widać było sunące powoli łodzie rybackie, a w powietrzu białe gołąbki wyrabiały dziwne figle i kozły.
Czasem nad nimi, jak punkcik jakiś niewyraźny, zawisł wysoko, pod obłokami prawie, jastrząb krwiożerczy; a wówczas figlarze jak kule spuszczały się na dół, z głośnem gruchaniem kryjąc się pod strzechy, lub też zasiadając poważnie przed domem, gdzie sąsiedztwo ludzi dawało niejaką gwarancyę bezpieczeństwa.
Ciocia Zofia była wprost przeciwnych usposobień aniżeli rodzona jej siostra pani Dulska, którą mieliśmy zaszczyt poznać w poprzedzającym rozdziale.
Żywego temperamentu, lubiła ludzi i towarzystwo, miała o czem pomówić, a przytem kochała Kazię całem sercem — i przyjmując gości w swoim pochylonym dworku, miała na widoku także i przyszłość swojej wychowanki-sieroty.
Bywali też tu różni ludzie i niejedna para oczu zwracała się na Kazię z niemem, lecz wymownem pytaniem.
Dziewczyna jednak zdawała się nie rozumieć tych pytań; może nie chciała jeszcze pozbywać się miłej swobody i rozstawać z ogródkiem i kwiatami, a może też serce w niej jeszcze drzemało, nie pobudzone do życia...
To też ten i ów zmiarkowawszy, że zachodu dużo, rezultat niepewny, a co najważniejsza, wioska niezbyt wielka i dopiero po najdłuższem życiu kochanej cioci spodziewana, dawał za wygraną, składając wizyty coraz rzadziej, rzadziej, aż nareszcie nie składając wcale.
Dziewczyna śmiała się ze swoich konkurentów, a proboszcz, który bywał częstym gościem we dworku, groził jej śmiejąc się i mówił:
— Dziś się śmiejesz z nich moja mościa panno, ale przyjdzie i na ciebie godzina, i nie ostoisz się, jako liść przed wiatrem...
— I cóż z tego będzie? dla czego mam być liściem, który wiatry gdzieś uniosą?
— Bo napisano jest, iż opuścisz dom twój, ojca twojego i matkę i pójdziesz za nim.
— Nie pójdę nigdy, jak ciocię kocham nie pójdę!
— Wierzę ci, bo i pocóż iść, kiedy są konie, pojedziesz, asińdzko dobrodziejko, pojedziesz, ale pierwej będziesz miała ze mną do czynienia... włożę ci pierścionek na palec i powiem: accipe annulum i spytam wprzódy, czy masz wolę.
— Na co? mnie nasza Wólka wystarcza.
— Wiem ja coś o tem, wiem... ale na twojej Wólce mocno się hypotekuje pan Bolesław. Tedy jak będziesz miała całą wolę, pobłogosławię i powiem Amen.
— Nic ksiądz proboszcz nie powie... odrzekła zadąsana i poszła ukryć rumieńce w ogrodzie.
— Otóż widzi asani dobrodziejka, rzekł proboszcz do ciotki, początek już jest...
— Aby tylko szczęśliwy, odpowiedziała zamyślona kobieta.
Pomiędzy gośćmi nawiedzającymi dworek bywali także pan Rafał, czerstwy jeszcze emeryt, protektor literatury i sztuk pięknych, a potroszę i kapitalista; oraz pan Bolesław, rodzony jego synowiec, chłopak z wielkim zapałem, wielką wiarą w ludzi i różnemi wielkimi illuzyami właściwemi młodemu wiekowi.
Pan Rafał cieszył się szczególnemi względami pani Zofii. Przywoził jej z miasta wiadomości o znajomych i krewnych, umiał prowadzić żywą i zajmującą rozmowę, i prawdopodobnie musiał mieć jakieś odleglejsze względem pani Zofii zamiary.
Assystował jej też ciągle, a dzięki tej assystencyi, młodzi ludzie znajdowali możność swobodnej wymiany myśli.
Co słyszały drzewa w ogrodzie podczas ich przechadzek, co słyszały liście bluszczu zwieszające się w ganku, tegoby na wołowej skórze nie spisał... a kto wie, czyby się na słoniowej zmieściło?
On patrzył jej w oczy i mówił ogniście, z zapałem... Świat reformował, ludzkość doskonalił; uszczęśliwiał wszystkich dokoła.
A co było w tych przemówieniach barw różowych!! — trzy kamienice omalowałby niemi! Co tam było słodkich złudzeń, najpiękniejszych teoryj, a ile serca, ile uczucia, ile wiary w przyszłość!...
Zaprawdę, młodość jest przedziwnym wynalazkiem; jeśli jej nie struje zepsucie przedwczesne, nie skazi zetknięcie się z brudem i szpetnością — to jest ona sympatyczną, piękną, miłą, woniejącą, otoczoną auerolą świetnych promieni.
Czemuż to nie trwa wiecznie? czemu życie odziera kwiat po kwiatku i listek po listku z tego cudownego wieńca — tak, że codzień go ubywa i ubywa, aż pod koniec zostaje tylko łodyga sucha, czarna i garść nici, któremi był wieniec spowity?
Czemu?...
Owóż gdy pan Rafał z ciocią Zofią zajmował się rozmową, do której proboszcz dorzucał jakieś sentencye, lub też kto z sąsiadów mieszał swoje tak zwane „trzy grosze“, młodzi jak łątki bujali po ogrodzie, spowiadając się z myśli swoich i wymieniając zdania co do poglądów na świat i przyszłość...
Czy opowiadać treść tych rozmów? czy rozwijać pasmo owych złotych marzeń przeplatanych różami? — nie sądzę. Analiza odarłaby je z uroku, zimny, trzeźwy pogląd uznałby całą ich niepraktyczność, doświadczone oko dostrzegłoby z poza obsłonki barw różowych, szyderczą twarz rzeczywistości śmiejącej się w oczy złudzeniom....
Dni ubiegały, niby sen rozkoszny, a w tych długich, serdecznych rozmowach gawędzono o wszystkiem, oprócz miłości. I pocóż było o niej mówić, kiedy ona sama przejawiała się w spojrzeniach i uśmiechach, w radościach i tęsknotach przelotnych, co jak chmurki przebiegały po jasnem niebie ich szczęścia.
Raz tylko, kiedy się mieli rozłączyć na czas dłuższy, on mówił jej coś o uczuciu... ścisnął serdeczniej za rączkę. Zrozumieli się.
Od owej chwili powstała pomiędzy nimi jakaś bliższa zażyłość, jeżeli tak się wyrazić wolno; ona widziała w nim przyszłego towarzysza życia, on zaś w niej wcielenie ideału, do którego skierować miał wszystkie myśli i dążenia swoje.
Lecz na tę młodą roślinkę kiełkującego od niedawna uczucia miał powiać wiatr zimny i rzucić pierwsze nasiona przeszkód, które wyrastać miały na drodze do szczęścia.
Ciotka Zofia zaziębiła się i po krótkiej chorobie umarła — dworek opustoszał, wioska poszła w dzierżawę — a Kazia, potrzebując koniecznie kobiecej opieki, dostała się pod opiekę szanownej cioci Dulskiej, i oto przyczyna, dla której widzieliśmy młodą osobę płaczącą nad portretem ukochanego i ciocię Dulska padającą na ziemię z oburzenia i zgrozy.