Stara kamienica/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stara kamienica |
Podtytuł | Obrazek |
Pochodzenie | Kalendarz „Wieku“ Illustrowany na Rok Zwyczajny 1887 |
Wydawca | Nakładem współpracowników „Wieku“ |
Data wyd. | 1887 |
Druk | Drukarnia „Wieku“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Szczęśliwy malarz!
Machnie parę razy pędzlem, rzuci tę lub ową barwę na płótno i już powiedział wszystko!
Widz staje przed stalugami i ma przed sobą odrazu cały dramat, ze wszelkiemi szczegółami akcesoryami, bohaterami i komparsami.
Z pisarzem dzieje się nieco inaczej. On musi prowadzić czytelnika po piętrach, wozić go po groblach i najgorszych drogach, prowadzić podczas chłodnych nocy do ogrodu, wznosić za ptaszkami w powietrze, za rybkami złotemi prowadzić do wody, za gwiazdami i piorunami w obłoki.
Tym razem jednak nie tak wysoko pójdziemy.
Pójdziemy do skromnego kawalerskiego mieszkania na trzecie piętro.
Nie jest to typowe schronienie wesołego pustaka, w którem nieład wewnętrzny dopełnia nieładu życia na zewnątrz; nie jest też ono opatrzone w tysiączne udogodnienia, na jakie zdobywa się pedantyzm starego kawalera-samoluba.
Jasno i czysto, mebelki skromne, stół zarzucony papierami, szafa pełna książek.
Nad biurkiem wisi duży portret poważnego człowieka z siwym, zawiesistym wąsem i kobiety niemłodej, której rysy wyrażają zacność i szlachetność. Jak się łatwo domyśleć to rodzice tego, co pracuje przy biurku.
Pomiędzy portretami rodziców wisi fotografia Kazi, w skromnej rameczce białej, wyrobionej z lipy, może z owej wioski podgórskiej pochodzącej.
Bolesław siedział przy biurku i pisał.
Na twarzy jego malowała się boleść, gorycz jakaś, to znowuż zmarszczki gniewu rozchodziły się, czoło stawało się gładkiem, na ustach błąkał się uśmiech nadziei...
A tak go ta praca zajęła, tak go porwała niejako, że ani słyszał, jak wszedł młody człowiek z sarkatycznym uśmiechem na ustach, usiadł na najbliższem krzesełku, zapalił cygaro i w milczeniu przypatrywał się obłoczkom dymu unoszącym się w powietrzu.
Nareszcie ozwał się przybysz.
— Założyłbym się, że ta chwila przynosi ważne dla świata owoce... Zapewne smarujesz mój przyjacielu odę do słońca, lub madrygał na cześć bóstwa w słomkowym kapeluszu? Zazdroszczę ci madrygału i bóstwa, a najbardziej tego ognia, którym sypiesz dokoła. Jedno mnie tylko pociesza, a mianowicie to, że ten ogień niedługo wygaśnie, a jeśli nie wygaśnie sam przez się, to go ludzie zimną wodą zaleją, lub wiatr przeciwności zadmuchnie.
— Jesteś już, ty puszczyku, ty mój zły duchu, co mi zawsze smutny przepowiadasz koniec; ty zimna wodo na moją głowę gorącą!.. ale mów sobie swoje, a ja swoje robić będę... co nie przeszkadza jednak naszej przyjaźni i wzajemnej sympatyi.
To mówiąc podał mu rękę.
— Nie jestem ja twoim złym duchem, owszem cieszę się jak napiszesz ładny wiersz, bo zawsze jedno głupstwo więcej w literaturze przybędzie, cieszę się jak stworzysz coś tendencyjnego, bo się ubawię przynajmniej.
— Jestem szczęśliwy, że mogę ci chociaż chwilę rozrywki dostarczyć.
— Nie masz się czego cieszyć, co ja obchodzę ludzi, co ty ich obchodzisz, wreszcie co ja obchodzę ciebie — ale na seryo, cóżeś tam nabazgrał? poezya?
— Nie — proza — przeczytaj jeśli chcesz, ja korzystając z chwili odpocznę...
Józef zaczął czytać powoli — w miarę jak przebiegał wzrokiem karty rękopismu, na twarz jego występował uśmiech, doszedłszy wreszcie do ostatniej stronicy, czytający wybuchnął głośnym śmiechem.
— Czyś napisał ten memoryał dla siebie i myślisz go przechować w zbiorze papierów familijnych ku zbudowaniu twych dzieci i wnuków?
— Dla czego? rzekł zmieszany nieco Bolesław.
— Cóż za pytanie? jużciż to nie do druku.
— Dla czego? dziesięć razy dla czego? Czyż tu są jakie absurda?, czy niedorzeczności?.. ależ na miłość Boską, przecież nie jestem w gorączce...
— Owszem, ja tu absurdów nie widzę, wszystko, coś napisał, jest najszczerszą prawdą...
— Dla czegóż więc nie drukować?
— Właśnie dla tego, że prawda.
— Pocóż więc istnieje druk? Po co nasza praca, nasz trud? Czy nielepiej byłoby zużytkować młode siły w jakim warsztacie lub kuźni, machając młotem kiedy piórem się nie zdało.
— Hola! hola, nie irytuj się, nie zżymaj... bądź przedewszystkiem umiarkowanym i miej lub staraj się mieć krew zimną — ja zaś opowiem ci bajkę, lub jeżeli wolisz legendę, bo to brzmi jakoś piękniej, poetyczniej wygląda...
— Mów — słucham cię, szepnął rozgorączkowany Bolesław rzucając się niedbale na fotel.
— Otóż uważasz. Zanim wynaleziono zapałki salonowe, tarto jedna o drugą dwie żerdzie, lub też tłuczono stalą w krzemień i z tego robił się ogień.
— Cóżto ma za związek z przedmiotem?
— Czekaj, dowiesz się — zanim świat zdobył się na drukowaną książkę, zanim zaczęto wydawać gazety, na rynkach występowali mówcy i gromili swych słuchaczów, rzucając im nieraz w oczy obelgi, za które dziś byliby odpowiedzialni według odpowiednich paragrafów ustawy o karach wymierzanych przez sędziów pokoju. Błąkali się po świecie grajkowie zwani bardami, minstrelami, trubadurami i tym podobnymi facecyonistami.
— Czy myślisz mi wykładać historyę książek i dzienników?
— Nie przerywaj — otóż taki grajek bardzo dużo sobie pozwalał, wolno mu było śpiewać o czem chciał i jak chciał, a rycerze rozłożeni pod cieniem dębów, lub też grzejący w stal zakute kości przy płomieniu ognisk, słuchali go z powagą i z uwagą, nie obrażali się wcale i rzucali mu kiesy pełne złota, pomimo, że im nieraz wypowiadał a raczej wyśpiewywał, że są próżniakami, hulakami, że za dużo piją i za bardzo pozwalają sobie w swych feodalnych zamczyskach, zawieszonych jak orle gniazda na niebotycznych skałach.
— No, cóż dalej?
— Dalej, szanowny mój kolego i przyjacielu, byli tak zwani błaźni, którzy mieli jeszcze większe przywileje. Ci przemawiali do możnych tego świata i grali rolę pieprzu, w obec słodkich pochlebstw, któremi zawsze ci co mieli niewiele, karmili takich, którzy posiadali dużo. Były to uważasz czasy średniowiecznego barbarzyństwa. Potem ludzkość zaczęła się cywilizować, zarzucono zbroice i przywdziano fraki, wielkie miecze zamieniono na szpady, a tarany i kusze zastąpiono rewolwerem, z którym dzisiejszy, spółczesny, chudy i głodny jak wilk, dependent od rejenta, może się mierzyć z bohaterskim Bayardem. Zarzucono turnieje, stworzono salon i wista z licytacyą, kobiety nie odziewają swych uroczych kształtów w skóry, lecz kuleją na korkach i noszą ogony. W dziedzinie fizyki odkryto własności pary i elektryczności, w życiu towarzyskiem stworzono konwenans i formy, może trochę chińskie, ale powszechnie przyjęte.
— O tem wszystkiem wiem.
— Bardzo mnie to cieszy, ale słuchaj, niech ci się zdaje że masz lekcyę z powtórzeniem. Księgi w drewnianych okładkach ustąpiły miejsca wytwornym edycyom, a te znów z kolei ustępują z widowni przed napływem dzienników i illustracyj. Dziennik stać się musiał pomimowoli konwencyonalnym i salonowym, a przedewszystkiem musi zachowywać etykietę... bo go inaczej do salonu nie wpuszczą...
— Lecz mój drogi, prawda ma swoje prawa.
— Któż przeczy? lecz w epoce angielskich kortów i glansowanych rękawiczek, gość źle ubrany nie ma racyi bytu. Dziś nawet dziad co cię o trzy grosze molestuje, nosi tytuł „wstydzącego się żebrać“ — złodziej nazywa się „niechętnym prawu o własności“, a kobieta bez czci „upadłym aniołem“... Jeżeli więc jednostka lubi wszystko obwijane w bawełnę, dla czegoż odmawiać tego prawa społeczeństwu całemu? Daj mu prawdę, ale niech ta prawda będzie przystrojoną w kwiatki, osłodzoną komplementem, wypowiedzianą w formie o ile możności najdelikatniejszej.
— Któż ją wówczas rozumieć zechce?
Nowy gość przerwał rozmowę.
Był to we własnej osobie imci Piotr Panewka, stróż od pani Dulskiej.
— Co to chcesz, mój człowieku? zapytał Bolesław.
— Nie mogę wiedzieć, proszę wielmożnego pana...
— A któż cię tu przysłał?
— Nie mogę wiedzieć, wielmożny panie.
— Czegóż więc chcesz?
— Mam list, wielmożny panie...
— Dawajżeż prędzej.
— Słucham, wielmożny panie.
To mówiąc, zaczął powoli wydobywać z za rękawa mały bilecik, który wreszcie po długim namyśle oddał Bolesławowi, mrugając przytem oczami w sposób bardzo znaczący...
— To wy jesteście od pani Dulskiej?
— Akuratnie, od Dulskiej, wielmożny panie.
— A pijecie piwo?
— Akuratnie piję, wielmożny panie.
Bolesław dał mu złotówkę.
— Pokornie dziękuję wielmożnemu panu, rzekł stary, ale wciąż mrugał oczami, wskazując głową na pana Józefa.
Ten domyślił się jakiejś missyi konfidencyonalnej i wyszedł.
Zaledwie drzwi zamknęły się za nim, Panewka obejrzawszy się na wszystkie strony, zaczął na wpół z płaczem.
— Paniczu, ratujcie panienkę! tyż i ta jędza, choćby na ten przykład moja pani, straszecnie jej zapieka, ani na świat nie puszcza — jeno dudli i dudli nad głową. Panie odpuść tak samo zasuszyła i nieboszczyka indyka, niby pana Dulskiego.... to i ta chudzizna przy niej zawiędnie, a szkoda, bo takie ładne jak obrazek święty, a dobre... już wy podobno sami o tem wiecie paniczu...
List Kazi był pełen żalu i rozpaczy, zdawało się, że ją pogrzebano żywcem, że przykryło ją wieko trumienne.
Bolesław w pierwszej chwili chciał ją odebrać przemocą — później chwycił za pióro i zaczął kreślić bilecik pełen ognia, ale Panewka przerwał mu pisanie.
— Pan chcą pisać? zapytał.
— Kilka słów.
— Kiej nijakiego pisania ja nie wezmę, boby ten herod, choćby i pani Dulska, zaraz wypatrzyła...
— Więc jakże?
— Co tylko panicz chce to zrobię, aby jeno na giębe, przez żadnych piśmów, już ja akuratnie i wiernie co do słowa panience opowiem.
— A więc powiedz jej, mój bracie, żeby była spokojna, że ja o niej pamiętam, niech nie płacze, niech czeka i ma w Bogu nadzieję.
— Właśnie tak jej dokumentnie powiem, niech panienka pamięta, żeby panicz był spokojny, niech panienka płacze i niech nie czeka, bo jak to powiadają, w Bogu nadzieja a w torbie chleb! a nie kijem go to pałką — przecież człowiek tyż przez edukacyi nie jest, dodał półgłosem.
Ten monolog wypowiedział starowina już za drzwiami i śpieszył do zaklętej kamienicy, dumny ze swej missyi i szczęśliwy z dobrego uczynku, a bardziej jeszcze ze złotówki, za którą mógł sobie sutą wyprawić libacyę.