Stara kamienica/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stara kamienica |
Podtytuł | Obrazek |
Pochodzenie | Kalendarz „Wieku“ Illustrowany na Rok Zwyczajny 1887 |
Wydawca | Nakładem współpracowników „Wieku“ |
Data wyd. | 1887 |
Druk | Drukarnia „Wieku“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Imci pan Rafał stryj Bolesława był to poważny człowiek: Kształty zaokrąglone nadawały jego osobie pewien wyraz solidności, a twarz pełna, nader starannie wygolona, świadczyła o błogim stanie ducha niezaniepokojonego żadną troską, ani też niewzburzonego przez myśl nieposłuszną, co się gwałtem gdzieś w nieznane strony wydziera, słuchając głosu serca wołającego: excelsior!
Pan Rafał był amatorem sztuk pięknych; lubił obrazy piękne po dobrem śniadaniu, przepadał za poezyą wieczorem, to jest między herbatą a wistem.
Teatr również cieszył się jego protekcyą, ale trzeba przyznać, że chociaż p. Rafał był zwolennikiem dramatu, chociaż szanował operę — nadewszystko jednak przekładał balet.
Chóry lekkich, powabnych sylfid, amorków z muślinowemi skrzydłami i innych wesołych służebnic Terpsychory, cieszyły się szczególnemi jego względami. Rozkoszował się niemi... przez lornetkę chociaż.
Zresztą trzeba przyznać, że pan Rafał był wynalazcą hygieny artystycznej, wedle prawideł której zwykle postępował.
Jako dobry katolik i konserwatysta pościł — a zwykle w takim dniu pośpieszał na dramat. Wygłodzony nieco, nie obawiał się już żadnych snów trapiących i przykrych, — był pewny, że w sennem marzeniu nie stanie przed oczami duszy jego ani bohater tragedyi z piersią mieczem rozdartą, ani czarny charakter z zatrutą czarą w dłoni, ani też piękna, kochająca bohaterka z sercem od miłości, jak od pioruna, strzaskanem.
Natomiast po dobrym obiedzie, hygienista artystyczny podążał na balet, a później, przez noc całą miał najrozkoszniejsze wizye i sny.
Zdawało mu się, że syreny śpiewały nad uchem (watą zatkanem), że rusałki bawią się jego peruką, że nimfy o przezroczystych skrzydłach kołyszą w powietrzu jego pulchną postać uśpioną, na szerokim liściu wodnej rośliny.
Zdawało mu się czasem, że jakiś kwiat olbrzymi otwiera swój kielich pełen cudownej wonności, on zaś zrywa ten kwiat i używa go zamiast parasola; że boska Venus wspiera się na jego ramieniu, chłodząc wachlarzem z piór pawich swój profil antyczny, a potem oboje idą na lody, które podaje im amorek w konchach perłowych....
W dniach neutralnych, to jest takich, w których pan Rafał nie był ani na proszonym obiedzie, ani też nie pościł, nie miał grać w wista i nie chciał iść na kolacyę do miasta, uczęszczał na operę. Dźwięki muzyki łagodziły rozdrażnienie nerwowe, któremu niekiedy podlegał i w ogóle działały na niego uspokajająco.
Życie tego człowieka podobne było do ruchu dobrego i regularnego zegaru. Za nic w świecie nieodstępował od przyjętych zwyczajów, nie zbaczał ze ścieżki raz na zawsze wytkniętej.
Punktualność i forma były dla niego kardynalnemi cnotami każdego porządnego człowieka.
Piętnastego maja przywdziewał palto letnie, choćby był mróz na dworze, piętnastego października ubierał się w futro....
Nie było to loicznie, ale według formy.
Jeżeli prawdą jest, że w zwojach człowieczego mózgu istnieją pewne specyalne komórki, w miarę rozwinięcia których przeważa ta lub owa zdolność, lub też skłonność; to wyznać trzeba, że w mózgu pana Rafała najsilniej była rozwiniętą komórka administracyjna.
Dzięki tej to zapewne komórce w mieszkaniu pana Rafała panował zadziwiający porządek; każdy mebel był zapisany w inwentarzu ruchomości, w księdze majątku osobistego, a jeżeli pochodził z darowizny, to figurował jeszcze w dzienniku pamiątek. Każdy grat miał na sobie numer i datę nabycia.
Rano pan Rafał otworzywszy drzwi dzwonił.
Na ten sygnał wchodził służący, stary, łysy ex-woźny i stanąwszy przy drzwiach mówił:
— Do usług wielmożnego pana radcy.
Tu pan Rafał wydawał dyspozycyę.
— Pantofle z roku 1842, Nr 17 niebieskie, szlafrok w palmy watowy Nr 7, czapeczka pamiątkowa Nr 32, z kutasem jedwabnym. A które buty przyszykowałeś Jacusiu?
— Nr 7 z roku zeszłego, kalosze Nr 4, parasol jedwabny Nr 23, według rozkazu wielmożnego pana.
— Dobrze mój kochany, bardzo dobrze, porządek jest duszą rzeczy, a karność i posłuszeństwo najpiękniejszą cnotą młodości, a ile ty masz lat Jacusiu?
— Lat 54, miesięcy 2, dni 17 i godzin... 9, rzekł zapytany, spojrzawszy na zegar.
— A to nie żartem już dziad z ciebie. Mógłbyś być moją matką!
— Na żaden sposób wielmożny panie.
— A to dla czego?
— Dla braku dowodów. Będąc ojcem mego syna, nie mógłbym być zarazem matką pana radcy.
— Cieszy mnie to że możesz wniknąć w duch litery... duch litery bowiem przedewszystkiem!
Jacenty skłonił się nizko.
— No, rzekł pan Rafał, przygotuj herbatę, a tymczasem daj mi lustro Nr 8, brzytwy Nr 21 z roku 32, pędzel i ręcznik, według kolei regestru efektów płóciennych, zakwalifikowanych do zbrudzenia.
Jacenty przyniósł żądane przedmioty, a pan Rafał zasiadł przed lustrem i zaczął na pulchnem i okrągłem swem obliczu nakładać warstwy mydła, co nadawało mu wyraz jeszcze piękniejszy i milszy.
Kiedy poważny radca zajęty był tą, spokoju ducha potrzebującą czynnością, w przedpokoju brzęknął dzwonek, ale brzęknął tak silnie, że aż się echo po całem mieszkaniu rozległo.
Jednocześnie zaczęła się następująca rozmowa, pomiędzy Jacentym z jednej, a osobą stojącą za drzwiami z drugiej strony.
— Kto tam?
— Ja.
— Co za ja?
— Bolesław.
— A co pan żąda?...
— Proszę otworzyć, mam bardzo pilny interes do stryja.
— Nie można; pan radca ma taki zwyczaj, że jak się goli to nie przyjmuje, — a za to gdy przyjmuje, to się wtenczas wcale nie goli.
— Ale proś pana, żeby zrobił dla mnie wyjątek!
— Nie zrobi panie, nawet dla rodzonej babki, szkoda butów.
— Lecz idź, proś, powiedz mu, że jeżeli w Boga wierzy, niech mnie każe wpuścić!
Wtem pan Rafał z drugiego pokoju zawołał.
— Cóż to? ten smarkacz myśli, że ja w Boga nie wierzę! Puść go na złość, Jacenty!
Bolesław wpadł do pokoju.
— Przepraszam kochany stryju, tysiąckrotnie przepraszam, ale sprawa nagła, tu idzie o los osoby drugiej... no i moje szczęście.
— Tak dalece? no proszę!
— Ach... nieinaczej!
— Przeczuwam, że kryje się w tem jakaś miłostka, romansik, jakieś głupstwo... wybryk młodości... niekonsekwencya...
— A choćby — cóż w tem zdrożnego?
— Och nic... ja wprawdzie nie miałem zwyczaju kochać się w chwili, w której mój stryj się golił... No, ale dziś inne czasy, inne obyczaje.
— Kochany stryju, przychodząc mi z pomocą, zrobisz dobrodziejstwo osobie znanej ci i sympatycznej...
— Oho, rzekł radca, skrobiąc brzytwą po szerokiem obliczu.
— Tu idzie o pannę Kazimierę!
— O!.. o! piękna panna doprawdy — ale skaleczyłem się w brodę, krew idzie...
— Ona teraz znajduje się u pani Dulskiej, do której niepodobna się dostać.
— Żeby cię z twoim romansem! jeszcze krew idzie!
— Ma to być kobieta nader przykra; dokucza jej tak, że biedna dziewczyna schnie z tęsknoty i zmartwienia.
— Tak mówisz... jak to trudno jednak zatamować...
— Mój stryju, twego wpływu, twojej protekcyi mi potrzeba, żebym ją mógł ztamtąd wydobyć.
— A potem? cóż potem?
— Potem, ja jestem z nią po słowie, ożenię się...
— Z panią Dulską... dobra myśl i poważna... Widzę, że zaczynasz nabierać rozumu!
— Ależ nie, z Kazią!
— I to także nie jest zły interes, chociaż gorszy, ale cóż ja ci w tem pomogę?
— Wszystko dla mnie stryj zrobi — swoją powagą, wpływem, stanowiskiem...
— Trudno będzie, panią Dulską znam...
— Więc tem lepiej.
— Niebardzo — baba twarda jak brylant, nie ukruszysz jej niczem...
— Czyż jest kobieta, coby się woli stryja oparła?
— Prawda... prawda... ha! ha! zkąd ty mnie tak znasz? pamiętam w roku 1848 na wiosnę... ale nie powiem, wrodzona skromność nie pozwala mi szukać czczej sławy. Jacenty, tużurek Nr. 4, szapoklak i rękawiczki według numeru bieżącego.
— Stryj wychodzi?
— Cóż mam robić? Powiadasz że twoje szczęście od tego zależy... straszysz mnie... denerwujesz... więc chociaż nie miałem tego w programie dnia, idę... kruszyć dyament!