<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Edward Odyniec
Tytuł Strachy
Pochodzenie Poezye
Data wyd. 1874
Druk Drukarnia Gazety Lekarskiej
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
STRACHY.


Kein Gedicht so elend ist,
Dass nicht zu etwas nützlich wäre.
Gellert.

Nié ma wiersza tak ladaco,
By się nie mógł przydać na co.




Na wierzchołku jednéj góry,
Stały zamku pyszne mury.
Dach czerwono malowany,
Duże okna, białe ściany;
Nad gankiem herb, domu chwała,
Bęben, sztandar, i dwa działa;
W nim małżeńskiéj znak jedności,
Cyfra Jego i Jejmości,
Wymyśleniem wcale nowém,
Strzela z rury; — jedném słowem,
Wszysto pięknie i wspaniale.

Lecz na świecie nic bez ale.
Czego, sic fata tulere,
Gmach ten miał dowody szczere.
Bo co do mnie — choć bogato,

Choć pięknie wyglądał z wierzchu,
Choćby męztwa był zapłatą,
Nie radbym w nim być o zmierzchu.
Gdyż, jak powiadano cicho,
Było w zamku jakieś licho.

Nikt nie zgadnął, nikt nie wiedział,
Co téż tam za kaduk siedział:
Ale że siedział, to pewna.
Czy to zaklęta królewna?
Czy upiór o djabléj mocy?
Czy czarownik? czy złe duchy?
Nie wiém. — Dość, że o północy
Drzwi skrzypią, brzęczą łańcuchy,
I przy odgłosie kapeli,
Wysoka osoba w bieli,
W nieznajomych strojach.
Chodzi po pokojach,
I aż zaczną śpiewać kury,
Różne płata awantury.

Zdawna, jak zapamiętano,
Już się w zamku ten strach kręcił.
Próżno księdza sprowadzano,
Próżno żegnał, próżno święcił;
Trudne bardzo z djabłem boje:
Pleban swoje, djabeł swoje.

Nie najbardziéj radzi z gości,
Pan i Pani, pełni strachu,
Zostawiwszy Djabléj Mości
Usum fructum swego gmachu,

Sami, w co prędszéj ucieczce
Widząc ratunek jedynie,
Choć z biedą, jak śledzie w beczce,
Mieścili się w oficynie.
Mieli rozum — bo koniecznie,
Lepiej ciasno, a bezpiecznie.

A tymczasem bies, pan placu,
Hulał sobie po pałacu,
Brojąc, co mu się roiło. —

Szczęściem, tak się nadarzyło.
Że po dawnéj znajomości,
Przyjechał do Jegomości,
W konwikcie kolega dawny,
Jeden poeta sławny.
A poeta gębą całą!

Choć mógłbym, z jego pochwałą
Nie będę się długo szerzył.
Prawda, że mu towarzysze
Mówili, że on źle pisze —
Ale on temu nie wierzył —
Bo i któż Zoilów słucha?
Owszem, z przekonaniem mocném,
Sądził się, w pokorze ducha.
Najmniéj Homerem północnym.

Po półwieczném niewidzeniu,
Skoro go ujrzał Jegomość,
W kordyalném uściśnieniu
Dawna odżyła znajomość.

By gościa przyjąć sowicie,
I uraczyć należycie,
Flasza dębniaku wyjęta,
Co Sasów jeszcze pamięta.
A przy miodku, mówią starzy,
Słodziéj się gawędka gwarzy,
Rośnie ufność w przyjaciołach,
Przymus niknie, duch rzeźwieje.
Daléjże więc! to o szkołach;
Co się działo, co się dzieje;
Kto jakie przeszedł koleje;
Kto gdzie bywał? — Gadu, gadu,
Od poranku do obiadu,
Od obiadu, do wieczora.
Wtém już i spóźniona pora,
Na deszcz się jęło zanosić.
Grzeczność każe na noc prosić,
A tu, ani weź, niestety!
Nié ma gdzie podziać poety!

Gospodarz, jakby na igle,
Kręci się na wszystkie strony.
Tu gościnność — tam gniew żony!
Aż potrzebą przynaglony,
Puścił się w końcu na figle.
Nie patrząc więc, czy to pięknie
Będzie, gdy się gość przelęknie,
Słowa nie mówiąc o strachu,
Zaprasza na noc do gmachu.
Wieszcz, jak zwykłe, dobra dusza,
Bez namysłu śmiało rusza. —

Lecz Jegomość, widać, jeszcze
Nie znał dobrze, co to wieszcze,
Jak pochopni, jak ochoczy,
Awanturom zajrzeć w oczy.
Snać nie wiedział, jak to moi
Po Febie bracia stryjeczni,
Wszyscy są arcy waleczni,
Żaden się djabłów nie boi —
Chociaż się wydarza czasem,
Że ich w swoich rymach mieści.
Ale to między nawiasem.
Mniejsza o to! — Ja tymczasem
Wracam do dalszéj powieści;
Z którą już bez żadnéj przerwy,
Prościutko do końca idę.

Owóż, jak wam rzekłem pierwéj,
Poeta, in bona fide,
Nie wiedząc o bożym świecie
Ni o zdradzie, ni o strachu,
Maszerował spać do gmachu.
Ale nie sam jeden przecie.
Z kimże takim? — Z Jegomością
Zkądże jemu śmiałość taka? —
Grzeczność wiodła nieboraka.
„Niech licho z taką grzecznością!“
Myślał, idąc jak na ścięcie.
Dusza schowała się w pięcie,
Zęby głośne larum dzwonią,
Wzrok schylony zakrył dłonią,
Snać bojąc się ujrzeć strachu...

Przyszli nakoniec do gmachu,
Niosąc, na przypadek wszelki,
Karabelę, pistolety,
A na wniesienie poety,
Węgrzyna cztery butelki.
Przyszli — stolik postawili,
Cztery świéce zapalili,
I usiadłszy przy kominie,
Poeta tak zaczął pierwszy:

„Wiész, jak się w całéj krainie
Rozlega echo mych wierszy? —
Wiész, jako w trudnych zawodach,
Na strome Parnasu głazy,
Sława ma, na czterech odach,
Wszystkie prześcigła pegazy?
Jak za tragedyą sławną
Pierścień od króla dostałem? —
Lecz nie wiész, właśnie niedawno
Drugą taką napisałem.

„Dziś więc, gdy i czas po temu,
I mam do czytania wenę,
Posłuchaj! — Lecz notabene,
Tobie to tylko jednemu
Daję ten dowód przyjaźni. —
Słuchaj więc! a bez bojaźni
Powiész mi zdanie otwarte.

„Bo choć wiém, co czego warte,
Wiém, że mi natchnienie sprzyja:

Czuje się to jednak lepiéj,
Gdy i światła rada czyja
To własne zdanie pokrzepi.“ —

Nic mu pan nie odpowiedział,
Bo nic ni słyszał, ni wiedział.
Strasznym zdjęty ambarasem,
Nie do krytyk się sposobił:
On myślał, by z nim dziś czasem
Strach tragedyi nie zrobił. —

Wieszcz więc, mając chęci szczére
Czytać, a przytém w pamięci:
Że qui tacet, consentire
Videtur: papier rozkręci,
I łyknąwszy haust węgrzyna,
Czytać zaczyna. —
I czyta, czyta z zapałem.
Sam sobie tylko przerywa:
„Uważ, jaka scena tkliwa!
Jak tu namiętność wydałem!“ —

Nie skończył aktu połowy,
Drzwi skrzypły, brzękły okowy,
I przy odgłosie kapeli.
Wysoka osoba w bieli,
W nieznajomym stroju,
Wchodzi do pokoju.
I ujrzawszy nowych gości,
Z podziwu, czy z ciekawości,
Otworzyła wielkie oczy.
I wprost ku nim — kroczy — kroczy...
I stanęła koło pieca.

Widzi to Pan — zbladł jak chusta,
Wlepił oczy, otwarł usta,
I duszę Bogu poleca.
A nasz poeta, w ferworze,
Grzbietem zwrócon ku potworze,
Jakby śród najgłębszéj ciszy,
Oprócz siebie nic nie słyszy.

Bo jak głuszec, gdy tokuje,
Nic nie widzi, nic nie czuje,
Ani strzelca, ani strzału:
Tak poeta śród zapału,
Gdy swe wiersze deklamuje.

Owóż i nasz wieszcz w tym razie,
Galopując na pegazie,
Myślał tylko o swéj chwale.
A choć słyszał jęk i żale,
Rozumiał, pełen radości,
Że to w jego tkliwéj scenie,
Tak żałosne rozrzewnienie
Napadło na Jegomości.
I zatém, rad z powodzenia,
Czytał bez zastanowienia.

A straszydło, stojąc zcicha,
Ciągle słucha, ciągle wzdycha,
Lecz co nigdy nie bywało,
I poziewać zaczynało! —
Coraz, coraz częściéj ziewa.
Jak zawsze było przywykło
Czekać, póki kur zaśpiewa:
Teraz jednym razem znikło.
I już go więcéj nie było. —

Możeby jeszcze wróciło.
Ale Jegomość Dobrodziéj
Poznawszy, o co rzecz chodzi,
Nuż chwalić produkta wieszcze!
Nuż prosić, jeszcze i jeszcze,
O coraz więcéj a więcéj!
Nuż wielbić coraz goręcéj,
A klaskać za parter cały!
Tak, że nakoniec syn chwały,
Kontent, że przecież spotyka
Godnego siebie krytyka,
Dobył, co tylko miał w tece.
I noc w noc, na postrach strachu,
Wiedzion jak gdyby na hece,
Szedł z gospodarzem do gmachu,
I czytał, czytał, a czytał!

Nieraz jeszcze strach zawitał;
Lecz nie mogąc dostać placu
Przed tém literackiém Forum,
W trzecim akcie znikł z pałacu,
In saecula saeculorum.

Moi czytelnicy mili!
Nie będziecie mi wierzyli.
Lecz aby wam prawdy dowieść:
Gdy czasem na was którego
Napadnie co podobnego,
Przeczytajcie mu tę powieść.

1822.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Edward Odyniec.