Syn marnotrawny (Kraszewski, 1878)/Tom I/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Syn marnotrawny Tom I
|
Podtytuł | Opowiadanie z końca XVIII wieku |
Wydawca | Redakcya Biblioteki Warszawskiéj |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Drukarnia Józefa Bergera |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cała powieść |
Indeks stron |
Rany tego nieszczęśliwego wisusa, wedle wyrażenia doktora, nie były tak straszne, jak się w początku wydawały. Krwi mu zbiegło dużo, cięcie w głowę było silne i mogło być niebezpieczne, gdyby się do kości dostało; szczęściem skórę tylko rozpłatało i wstrząśnięcie na mózg nie podziałało. Inne rany, których było kilkanaście na ramionach, plecach i piersiach, po dobrém opatrzeniu mogły się pogoić prędko. Pierwszego dnia leżał jak odurzony chłopak, dostał potém silnéj gorączki, w któréj śpiéwał, krzyczał, wyrywał się, miotał, łajał, ale po śnie głębokim i orzeźwiającym trzeciego dnia był już przytomny.
Gdy doktor przyszedł do niego, zastał go z obwiązaną głową, ale siedzącego na łóżku, jak gdyby się wybiérał w drogę.
Teraz dopiéro, gdy był już panem siebie i twarz do naturalnego swego wyrazu wróciła, doktor mógł się mu lepiéj przypatrzéć. Nadzwyczaj pięknych i regularnych rysów fizyognomia, miała wyraz osobliwy lekceważenia, goryczy razem i szyderstwa, pańskości jakiéjś i pogardy samego siebie.
Popatrzał na Melliniego uśmiechając się.
— A to pan byłeś łaskaw? — przebąknął.
Doktor, milcząc, głową poruszył.
— Jakie bo to ja mam szalone szczęście — dodał z ironią ranny; — ta szuja mnie pokiereszowała wszetecznie, a los chciał aby się to stało o trzy kroki od domu doktora. Saperlo He!
Wykrzyknik francuzki trochę zdumiał Melliniego.
— Z kimże mam honor? — spytał cicho, wpatrując się w niego.
— Daj-że pokój doktorze — rozśmiał się zagadnięty — ja nie jestem już z tych, z którymi się ma honor, ale których dyabli hodują.
Bądź jednak spokojny, bylem się trochę wylizał, ruszę w świat.
— No, ale któż pan jesteś? — zapytał Mellini — boć przecie słuszna rzecz....
A! słuszna! bardzo słuszna! — śmiejąc się ciągle mówił ranny. Ale się rozczarujesz, mój łaskawco; nazywam się Wicek Szarzak, jestem synem leśniczego z Końskiéj Woli. I po wszystkiém!
Dokończywszy, śmiać się zaczął mocno, ale go rany zabolały i syknął. Spojrzał na doktora, który ruszył ramionami.
— Słowo ci daję, mój dobroczyńco i salwatorze, jak mnie widzisz, tak mnie pisz. Golissimus, biédota, tylko tyle, że humor doskonały.
A kiedy myślicie wypuścić mnie znowu na zieloną paszę? — dodał.
Doktor poruszył głową, nie dając odpowiedzi.
— Bo, widzicie — ciągnął daléj ranny — muszę rachunek mój dokończyć z tą plugawą gawiedzią... Te plebejusze bestye, to ani pić ani bić nie umieją.... Wystaw sobie doktorze, sześciu takich drabów! żeby to było co poczciwego, byłbym dziś na nosiłkach. Teraz ja im muszę po osobno każdemu dać pro memoria.
— Bądź-no pan spokojnym i nie wiele mów! — rzekł doktor.
— Ale, nie obawiaj się o mnie — odparł ranny — mnie licho nie weźmie, właśnie dlatego, żeby to może komu było na rękę. Gdybym był na świecie potrzebny, a! to co innego; wtedy, bym się śpilką ukłuł i byłoby po mnie: a tak, ani pałką nie dobije!
Mellini wpatrywał się w niego bacznie, a badawczy wzrok nie podobał się rannemu. Poprawił bandaż na głowie niecierpliwie.
— Co się to asan dobrodziéj tak wpatrujesz we mnie, hę! Może znajdujesz, że na syna leśniczego z Końskiéj Woli zanadto przyzwoicie wyglądam. Ale kto to może wiedziéć, czy tam nie zaszła jaka falsyfikacya?
Podparł się na stoliku i gorzko się śmiać począł.
— Dosyć żem Wicek Szarzak i basta! — dodał po chwili.
Mellini, słuchając go, z każdego słowa czytał, że miał z kim innym do czynienia.
— Możesz waćpan być i synem leśniczego i kim chcesz — odezwał się — a zawsze nie ciekawie się spisałeś wdając w burdę karczemną.
— A! za pozwoleniem — ironicznie przerwał ranny. — Co winiarnia, to nie szynk!
Palestranci, prawda, szuja, ale rodowita szlachta! Ba! ba...
— I waćpan téż szlachcic jesteś? — zapytał doktor. — Ja coś o szlachcie tego nazwiska nie słyszałem.
Wicek znowu mocno się śmiać począł i syknął.
— Nie jestem szlachcic — odparł — jako żywo, wypiéram się téj ekstrakcyi, nienawidzę szlachty i panów; chłop jestem, cham, prosty człek, od siekiery wyciosany, z gliny najpowszedniejszéj ulepiony... plebeius plebeissimus!
— Żartujesz sobie ze mnie! — szepnął doktor zimno.
— Nie, kochany konsyliarzu — odezwał się zawsze ironicznie ten, który się Wickiem Szarzakiem nazwał — nie, nie żartuję z pana, ale z siebie! Tak! to wielka różnica! Co bo pan chcesz, człek bywa w takiém usposobieniu, gdy nareszcie z siebie samego żarty stroi.
— Trafia się to — odpowiedział Mellini — ale nie w wieku pana.
— A! wiek! wiek! — począł młody — to rzecz stosunkowa. Wpan mnie zrozumiesz; są, co w sześćdziesięciu kilku leciech mają ich rzeczywiście ledwie ośmnaście i gołowąsami umiérają, a są tacy, jak ja, co w dwudziestu kilku już zgrzybieli.
— I sami sobie winni! — zawołał Mellini.
Skrzywił się p. Wicek.
— Czasem oni, a niekiedy ludzie! O! ci ludzie! to bydło! — krzyknął, bijąc w stół młody.
Doktor nań popatrzał.
— A waćpan-że co innego jesteś? — spytał. Łajesz ludzi, maszże być wyjątkiem?
Trochę zdziwiony popatrzał nań Wicek.
— Licha tam! — rzekł, śmiejąc się znowu — taka bestya ze mnie paskudna, jak i oni. Kubek w kubek. Jużem ci się dobrze zarekomendował tém, żeś mnie po burdzie, pokiereszowanego znalazł w rynsztoku: to dosyć!
Ja się téż za anioła nie sprzedaję, ale i reszta nie wiele warta. Ta między nami różnica, szanowny konsyliarzu, że oni sobie archanielskie skrzydła przypinają do zasmolonego grzbietu, a ja się okazuję jakim mnie Panu Bogu stworzyć się podobało, na utrapienie ludzkie!
Mellini uśmiechał się mimowoli, a poczekawszy nieco odezwał:
— Wszystko to bardzo ciekawe i interesujące, a najosobliwsze to, że waćpan syn leśniczego z Końskiéj Woli, tak się jakoś wyrażasz, jakbyś za piecem u tatka się nie wychował.
Zaczął prychać słuchając młodzieniec i probował pokaleczoną ręką wąsa kręcić.
— Mój konsyliarzu — rzekł — bo to widzisz, leśniczy leśniczemu nie równy. Mój czcigodny papa zamożny człek, dawał mnie na nauki po świecie! Miałem metrów, posyłał mnie do Paryża, gdziem bruki zbijał z paniczami co się zowie.
Spojrzeli sobie w oczy.
— Nie dowiem się więc z kim mam honor? — rzekł Mellini.
— Ale jaki u kaduka honor? — przerwał niecierpliwie chory — honoru około mnie ani za grosz. Był kiedyś, teraz go niéma. Co było a nie jest, nie pisze się w regestr; jestem plebejusz Wicek Szarzak i kwita.
— I czémże się pan zajmujesz! powołanie jego? — spytał doktor ironicznie także.
— A no, to trudno się da zdefiniować — począł chory z wolna spuściwszy oczy — robi się co się zdarzy. Piję tęgo co się zowie, biję doskonale, łgę gdy trzeba aż strach, kląć umiem i z francuzka politycznie i z polska od ostatnich... Piosnek moc śpiewać umiem, gram na klawicymbale i na gitarze, w karty od chapanki i drużbarta począwszy do faraona, gerfectissime; koperczaki stroić do panien i do mężatek potrafię niezgorzéj, i żwawo prowadzę romanse, choćby dwa i trzy naraz. Cóż waćpan chcesz, albo to mało talentów! trzebaż czego wiecéj jeszcze? Z tém się w Warszawie żyje tak jakby się klucz miało i wsi kilka. Nieszczęściem skład okoliczności zmusił mnie, wystaw asindziéj sobie, opuścić stolicę w chwili gdy się oto sejm zbiera, pole do żniwa... i tu wpadłem między takich co w sześciu na jednego idą!!
Mellini słuchając żartującego sobie młodzieńca nie wiedział już co myśleć. Im więcéj się w niego wpatrywał i przysłuchiwał mu, tém mocniejszego nabierał przekonania że miał do czynienia z jakimś paniczem, incognito chcącym zachować, rozwydrzonym, rozpuszczonym jak dziadowski bicz, ale bystrym i niepospolicie obdarzonym.
Milczał jeszcze doktor, gdy p. Wicek zerknąwszy nań, ciągnął daléj.
— Pojmuję to, szanowny konsyliarzu, że, koniec końców chciałbyś może wiedzieć z kim masz do czynienia, boć winien ci będę za trudy i gościnę. W tém sęk... Jużciżeś kazał zrewidować moje kieszenie, gdyście mnie tu na to łóżeczko komportowali i przekonałeś się że w nich vacuum. Był bestya jedynak, kulfon... ale i o tém nie umiem powiedzieć, czym go w winiarni nie rzucił na stół. W obecnéj mojéj sytuacyi, w istocie, nemo dat qui non habet, nie uiszczę się, mój zaś tatko w Końskiéj Woli, gotów się mnie zaprzeć a nic za mnie nie zapłaci... Radzę więc ci konsyliarzu obandażowawszy mnie, wyrzuć na ulicę! Co wiele ceremonii robić. Lipiec, nie zmarznę... Cha! cha!
Doktor się zasępił i obraził.
Wstał z krzesła.
— Juści to prawda — odparł z dumą pewną — że ksiądz z ołtarza, pisarz z kałamarza, a doktor żyje z tego co mu się nadarza, z purgansu i mikstury; ale widzisz asindziéj, są doktorowie i doktorowie. Ja lubię czasem trutniów z ulicy zbierać i robić na nich doświadczenia, in anima vili.
Usłyszawszy to młodzieniec, drgnął cały, na policzkach błysnął rumieniec, lecz się wnet pohamował.
— Oddałeś mi asindziéj z nawiązką! Nie gniewam się.
— Ja téż! — rozśmiał się doktor — widzę tylko że my z sobą ładu nie dojdziemy.
— Właśnie że my, jak ja teraz widzę — rzekł młody — my możemy z sobą dojść do kompromisu. Kiedy ja mogę wyjść ztąd bezpiecznie, żeby na ulicy się nie wywrócić?
— Cóż pilno waćpanu? — spytał doktor. Dziś się to oznaczyć nie da. Wyliżesz się wprędce, ja zatrzymywać nie będę, ale wyprawiać nie chcę, bo na to mnie jeszcze stało żebym gościnę mógł dać.
— Waćpan widzę jesteś filantrop? hę? — spytał młody.
— Czasami — rzekł Mellini.
— Ale dalipan, jeżeli się spodziewasz że w mojéj skórze znajdzie się zaklęty królewicz, to się omylisz — dodał Wicek. To prawda, żem się z paniczami chował, że paniczkowato wyglądam; ale jestem bez grosza, dachu, domu i łomu a co gorzéj bez familii. Swoi się mnie a ja ich wyparłem... jestem Wicek Szarzak! Cha! cha!
I pokładając się na łóżku począł się śmiać dziwnie, powtarzając ciągle — Wicek Szarzak!! Doktor stał przypatrując mu się, gdy z łóżka porwał się nagle ranny i siadł.
— Konsyliarzu złoty! — rzekł głos zmieniając na żebrzący — gdybyś był istotnie gościnnym w domu, wiesz cobyś uczynił? Otobyś mi dał lampeczkę wytrawnego wina!
— A! tak! zapewne! aby ci na noc dała gorączkę i rany pojątrzyła! tęgi z waści doktor...
— Medycyny się nie uczyłem, oprócz w Paryżu gdym był na jednéj sztuce, gdzie kilkunastu doktorów występuje z bronią w ręku! Sztuka piękna i budująca, ale, szanowny konsyliarzu, mam moję naturalną medycynę i rezonuję tak: natura do zagojenia ran potrzebuje sił, co siłę daje? wino; ergo... rozumiesz...
Rozśmiał się Mellini.
— Ja — rzekł — rezonuję całkiem inaczéj. Opatrzna natura gdy kto ma krew zbyt gorącą i obfitą, nasyła na niego sześciu palestrantów aby mu jéj upuścili, i każe go osłabić, aby rozum miał czas wziąć górę nad szałem... Wina asindziéj u mnie nie dostaniesz, ale klejku, rosołu, bułki, ile trzeba...
Kłaniam uniżenie!
I wyszedł śmiejąc się.