Syn marnotrawny (Kraszewski, 1878)/Tom I/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn marnotrawny
Tom I
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Józefa Bergera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Było to dnia 24 lipca 1788 roku. Doktor Joachim Mellini, stary człek, stał spokojnie przed swoim dworkiem na Winiarach, używając, a raczéj szukając świeżego powietrza, którego w swoich izdebkach znaleźć nie mógł. Wieczór był dosyć późny, powietrze duszące i ciężkie, jak przed burzą, choć na niebie się ona nie zwiastowała; na północy tylko, gdzie wiele chmur nie widać było, kiedy niekiedy pobłyskiwało słabo.
W mieście i na przedmieściu panowała cisza letniego wieczoru, z rzadka przerywana głuchym, dalekim wozu turkotem. Powietrzem nieporuszoném żadnym powiewem, gorącém, gęstém, trudno było oddychać. Po dworkach gdzieniegdzie rzadkie zapalały się światełka, okna wszędzie stały otworem, bo każdy pragnął pochwycić trochę świeżości, któréj nigdzie nie było.
Doktor mało co ubrany, ze swą łysą jak kolano głową, okrągłym brzuszkiem, przymrużonemi oczyma, cały w bieli jak widmo malował się na ciemném tle drzwi otwartych domku swojego.
Z niedalekiego dworku zamieszkałego przez pobożnego izraelitę dochodził go płaczliwy głos modlitwy wieczornéj, tak jakoś rzewny, tak zbolały, że stary Mellini, który wiele sentymentalnym nie był, uczuł się nim poruszonym.
Nigdy może te niezrozumiałe dźwięki wygnańczéj modlitwy, takiego na nim nie uczyniły wrażenia! Był to jęk tysięcoletniéj boleści, z pokolenia w pokolenie podawanéj, spotęgowanéj wiekami.
Doktor zadumał się głęboko... wtém inny krzyk i wołanie, niezbyt daleko się rozległo. Drgnął. Zdało mu się że słyszy głos swéj siostrzenicy Pepity, na któréj powrót od sąsiadki pani Strańskiéj oczekiwał właśnie. Modlitwa na chwilę ucichła, jakby w łkaniu łzawém połknięta, i doktor nastawiwszy ucha, chwycił niém wyraźne nawoływanie siebie.
Zdziwiło go to i przestraszyło razem. Był to głos Pepity: nie mógł się omylić. Cóż się jéj stało? Była więc w niebezpieczeństwie? wzywała ratunku!
Nie troszcząc się o dworek stojący otworem, ani o ubranie swe do wyjścia niezbyt właściwe, doktor jak stał rzucił się biedz o ile mógł w stronę, z któréj go wciąż wołanie dochodziło.
Biedz właściwie nie mógł, bo i wiek i otyłość dawno mu wszelką myśl biegu z głowy wybiły; szedł jak mógł najśpieszniéj, potykając się w mroku, co chwila zagrożony upadkiem, wywijając rękami rozpaczliwie, które mu do utrzymywania równowagi posiłkowały.
Zdyszany, coraz prędzéj krocząc po kamieniach i dziurach, które ostatnia ulewa powybijała, doktor ujrzał nareszcie postać w bieli stojącą u węgła domu z załamanemi rękami. Dom ten był znaną dobrze winiarnią Seliga Pesztaner’a, i, co rzecz była naówczas prawie nie praktykowana, paliła się przed nim latarnia. Niedaleko od niéj stała Pepita, dzięki Bogu na oko cała, zdrowa... i sama jedna.
Doktor odetchnął, zbliżywszy się dopiero dostrzegł że przed nią leżało coś na ziemi, ku czemu piękna Pepita zwracała coraz oczy, a ile razy spojrzała, jęk się z jéj piersi dobywał.
Doktor już miał połajać swoję ukochaną że mu takiego strachu narobiła, gdy Pepita, zobaczywszy go, wołać poczęła:
— Chodź prędzéj! na miłość Boga! Jakież nieszczęście się tu stało! Prędzéj! prędzéj!
Mellini już śpieszniéj iść nie mógł, tchu mu brakło, zbliżył się do latarni: pod słupem jéj ujrzał leżącego człowieka. Cały blask nie zbyt rzęsisty zapalonych dwu świeczek u góry, padał na piersi i twarz tego nad którym stała Pepita.
Sądził z razu doktor że miał do czynienia z pijanym tylko; ale w téj chwili ośmielone dziewczę krzyknęło i pochyliło się nad leżącym.
Mellini dostrzegł dopiero że głowa i piersi omdlałego czy dogorywającego człowieka całe krwią były zbroczone. Był to obraz, który nietylko słabe, litościwe dziewczę mógł przejąć zgrozą i natchnąć miłosierdziem.
Padające na twarz światło dawało rozpoznać śliczną głowę młodzieńca, jakoby z marmuru wykutą, rysów tak szlachetnych, tak artystycznie pięknych, że doktor mający we krwi swéj włoskiéj poczucie wielkie kunsztu, zapatrzał się z razu na to oblicze jakby na dzieło sztuki. Usta napół otwarte, które boleść zdrętwiła, miały wyraz męztwa i pogardy; ręką skostniałą trzymał się za piersi poranione, na których suknia zbroczona była i potargana. Złamana szabla leżała przy nim.
Był to widocznie jakiś ostatni akt krwawego dramatu, którego sprawcy umknęli.
Doktor śpiesznie schylił się nad ciałem, przyłożył ucho. Pierś dyszała jeszcze, ciało drgało, a z ust wyrywał się jakiś straszny głos chrypliwy, jakby ranny dogorywał. Mellini natychmiast, o ile ciemność dozwalała, począł badać i oglądać pokaleczonego.
Pepita, z oczyma wlepionémi, stała nad nim, badając i twarz młodzieńca i zasępione oblicze wuja, który podnosił głowę zlekka, przyglądał się ranom a milczał.
W końcu zawołał wstając:
— Ależ go tu tak pod tém gołém niebem, na ziemi, nawet ratować nie można! Cóż to się stało....
— Ja nie wiém — poczęła Pepita — nadeszłam na ten widok straszny i zaczęłam wołać na was.
Doktor wstał niespokojny.
— Przecież ktoś w tym domu być musi. Czy nie słyszeli?
I rezolutnie skierował się ku drzwiom winiarni. Drzwi stały zaparte: Mellini gniewać się począł.
— Co u licha! — krzyknął, bijąc w okiennicę — otwiérać!...
Zapewne głos jego poznać musiano, gdyż z wewnątrz poczęło się okno otwiérać, uchylono i okiennicę; głowa na wychudłéj szyi pokazała się, ostróżnie rozglądając.
— Ranny człek leży pod waszémi drzwiami — zawołał doktor.
— My nic nie wiémy! my nic nie wiémy! — odezwało się naraz aż dwa głosy przestraszone — u nas nikogo nie było!
— Nie można tak go tu porzucić jak psa! — odezwał się Mellini — potrzeba go do izby wziąć ażebym mógł opatrzéć.
— A! gwałt! — zawołał jeden z głosów w oknie. — Panie konsyliarzu! to nie może być! W naszym domu krew i takie historye! żeby, chowaj Boże, umiérał, to nie może być!
— To nie może być! — powtórzyło z wnętrza naraz aż trzy głosy. — Aj! gwałt!...
Mellini, choć zwykle spokojny i szyderski, tym razem się pogniéwał.
— Niech was tam!... — krzyknął. — Boicie się wszystkiego, gdy człowiekowi życie ratować potrzeba.... A lepiéj będzie, gdy tu wam pod bramą zemrze.... Ja poświadczę, żeście mi pomocy nie dali.
Wewnątrz szemrać i naradzać się poczęto. Słychać było spór i łajanie, męzkie i kobiéce głosy; doktor stał, coraz się bardziéj niecierpliwiąc.
— U nas miejsca niéma! — zawołała głowa na cienkiéj szyi. — I kilka głosów za nią powtórzyło: — Niéma miejsca!
Mellini, człek wielkiego serca, oburzył się.
— Selig, słyszysz! dwóch mi daj natychmiast ludzi, żeby go do mnie zanieśli. Do mnie! Pal was dyabli z waszém miejscem, ja go nie potrzebuję, ale rąk mi potrzeba i te muszę miéć. Zaraz mi tu dać koc czy derę, czy co chcecie i waszych myszuresów, żeby go do mnie zanieśli! Albo no..... per Dio! poznacie mnie!
Pogroził pięścią ściśniętą.
Zdaje się, że téj demonstracyi już nawet nie było potrzeba. Ruszyło się wszystko we wnętrzu winiarni, zawieruszyło i po chwili drzwi odryglowano. Chłopców aż trzech szło, niosąc dywanik stary.
Przez cały czas tego parlamentowania u okna Seliga, Pepita stała wpatrzona w leżącego na ziemi młodzieńca. Oczów od niego oderwać nie mogła. Twarz ta już napół całunem śmierci okryta, pociągała ją jakimś urokiem, z którego dziewczę sobie sprawy zdać nie umiało. Było w niéj coś dla niéj nieznanego, jakaś męzka buta, coś heroicznego, wyraz jakiś odwagi i wzgardy śmierci, a zarazem bolu straszliwego; był wdzięk młodości bujnéj, pańskiéj, królewskiéj, był wdzięk królewski, także królowéj życia, młodości. Ten pół trupa, na rozrzuconych ciemnych włosach, spoczywająca głowa krwawa, zbladła, ciągnęła ją za sobą w śmierci otchłanie. Litość ściskała młode jéj serce!
Trzebaż było téj istocie, tak zbrojno do pięknego życia stworzonéj, w progu jego umiérać?
I łzy toczyły się po ślicznéj twarzyczce Pepity. A gdyby omdlały, ów młodzieniec zobaczył ją téż był, tak nad sobą z rękami załamanémi stojącą, załzawioną i onby może dla niéj uciekającego pożałował życia. Bo i ona śliczną była.
Kwiatek ten dziwnéj urody miał w sobie dwoistą piękność: kroplę krwi Południa i krew dzieci Północy. Matka jéj była włoszką, ojciec polak, z obojga wzięło dziewczę co mieli najpiękniejszego: włoski włos i oczy czarne ogniste, płeć świeżą i wdzięk niewysławiony naszéj ziemi. Dziecię tych dwojga plemion było cudem piękności w pączku jeszcze, z tym wdziękiem naiwnym dziecięcia, który mu daje aureolę aniołów. Wychowanie ani życie nie starło z jéj oblicza tego puszku kwiatowego i dusza jéj jeszcze się tak uśmiechniono otwiérała do świata, jak kielich lilii do słońca.
Lekko ubrana, a raczéj przyodziana tylko sukienką prostą, z chusteczką na ramionach, z włosami niedbale związanémi, które się z więzów wymykały nieposłuszne, spadając na białe popiersie dziewczęcia, Pepita, choć ją za ubogą sługę wziąć było można z niedbałego stroju, miała postawę i ruchy królowéj.
Gdy ludzie nadeszli i doktor z niemi, nieco zawstydzona, usunęła się Pepita na bok, ale oczy jéj nie zeszły z leżącego i trwoga malowała się na pięknéj twarzyczce.
Doktor sam schyliwszy się, choć mu to z ciężkością przychodziło, począł pomagać niezgrabnym i trwożliwym żydkom, którzy wielki wstręt okazywali do zetknięcia się z ranionym. Połajał ich nawet. Pepita ruszyła się, jakby chciała sama przyjść w pomoc i na ratunek, ale się zawstydziła, zawahała i stała spoglądając na wuja, gdy Mellini, podniósłszy ku niéj oczy, przebąknął:
— Nie masz co tu stać! idź przodem, przygotuj moje łóżko, a nie to sofę w pokoju, żeby go gdzie było złożyć....
— U mnie! — odezwało się półgłosem dziewczę.
Doktor już nic nie odpowiedział, bo był zajęty umieszczeniem wygodném głowy chorego na dywaniku i sam ją z ziemi podnosił. Pepita, zawahawszy się nieco, pobiegła ku dworkowi...
Odchodząc usłyszała jęk, który się dobył z piersi rannego i zarumieniona, z bijącém sercem, pośpieszyła przodem.
Obok dworku doktora mieszkał felczer, którego on używał. Pepita, z troskliwością i przytomnością prawdziwie niewieścią, po drodze podbiegła do okna i wywołała starego Kerna, który, choć nie mógł zrozumiéć po co go wołano, odział się i wyszedł za nią.
Mellini prowadził żydków, niosących rannego, podtrzymując mu głowę i kierując ich pochodem. Zobaczywszy Kerna, chudego, małego starowinę, dał mu znak.
— Bandaże! — zawołał....
Zbliżali się do drzwi dworku, w którym już biegające światło widać było. Pepita ze starą swą ochmistrzynią Gawłowską krzątała się na przyjęcie chorego... Kern z bandażami szedł za nim, a w dali, narzuciwszy na ramiona opończę, w pantoflach, bez czapki, w jarmułce tylko, kroczył powoli gospodarz winiarni, stary Selig, pragnący widać wytłómaczyć się przed doktorem, który nań wcale nie zważał.
W progu ze świécą czekała Pepita, jedną ręką unosząc ją, drugą poprawiając chusteczkę. Gawłowska, stojąca nieco opodal, która to dziecię wychowała, choć niewiasta ciekawa, nie mogła się jednak powstrzymać od wpatrzenia w twarzyczkę Pepity, bo nigdy jéj jeszcze tak strasznie poruszoną nie widziała. Dziewczę drżało całe i lichtarz ze świécą kołysał się w jéj ręku.
Rozkazującym niemal głosem odezwała się Pepita do niosących:
— Do mojego pokoju!
Doktor podniósł głowę.
— Co znowu!
— Tam będzie najlepiéj, spokojnie. Ja się przeniosę do Gawłowskiéj — dodała i powtórzyła stanowczo: — do mojego pokoju!
Mellini coś zamruczał, ale się nie sprzeciwiał; poniesiono chorego na prawo, do pokoiku, w którym łóżko już usłane nań czekało. Pepita została w progu, Kern z doktorem i posługaczami weszli sami. Drzwi się zamknęły za niemi.
Nieco opodal, z głową zwieszoną, zadumany, stał Selig, widocznie z jakiémś objaśnieniem, czekając na doktora.
Przez zapuszczone firanki izdebki panieńskiéj widać było tylko migające światło.
Dziewczę z Gawłowską zostało w sieni.
— E! niech bo panienka ztąd idzie! — odezwała się ochmistrzyni. — Cóż my tu wystojemy! Co bo znowu przepadać za jakimś pijaczyną, co go porąbali!
Spojrzała na wychowankę, która jéj potrząśnięciem głowy odpowiedziała tylko, ale się nie ruszyła krokiem.
Z izdebki, do któréj wniesiono rannego, dał się słyszeć jęk, potém westchnienie, głos mrukliwy Melliniego, i znowu potém ucichło. Gawłowska już nie próbowała odciągać Pepity, która z uchem prawie do drzwi przyłożoném, pilno śledziła najmniejszy szelest ze wnętrza dochodzący.
Trwało to dosyć długo. Odezwał się krzykiem rozbudzony z omdlenia ranny, i widać mu wysilanie się to zakazano, bo zamilkł zaraz.
— Żyje! — zawołało dziewczę do Gawłowskiéj — żyje!
Ochmistrzyni ruszyła ramionami. W téj chwili dały się słyszeć kroki doktora, idącego ku drzwiom, i Pepita odsunęła się od nich nieco.
Mellini wyszedł ręce wyciągając zakrwawione i wołając:
— Wody!
— Będzie żyć? — pośpiesznie zapytała Pepita.
Wuj popatrzał na nią i uśmiechnął się.
— Zdaje się, że się wyliże! — odparł ze zwykłą sobie pozorną obojętnością.
Siostrzenica pośpieszyła za nim kilka kroków, chcąc się coś więcéj dowiedzieć.
Szydersko popatrzał na nią stary, i myjąc ręce, począł;
— A! wy! wy synogarlice! Żeby tak jaki stary dziad z siwą brodą, kulawy, łysy, znalazł się jejmościance na gościńcu, dalipan! że takbyś się jego życiem i zdrowiem nie zajmowała bardzo. Ale chłopak ładny!...
Doktor się rozśmiał, Pepita zarumieniła, i ruszywszy ramionami, odwróciła. Tuż stał Selig, czekający na to, aby Melliniego pochwycić. Zobaczył go stary.
— A ty czego chcesz? — spytał.
— Dwa słówka do pana konsyliarza...
Pepita wyszła trochę nadąsana. Selig wszedł, poprawiając jarmułkę i płaszcz na ramionach przewieszony.
— Ja tyle panu konsyliarzowi chciałem powiedzieć — odezwał się, przystępując ku niemu, zniżonym głosem winiarz — ja tyle panu konsyliarzowi powiem, co mnie się należy. Pan jest człowiek rozumny, panu wiele gadać nie trzeba.
Mellini patrzał z wyrazem dobrodusznéj ironii.
— Ja tu nic nie winien — kończył Selig — na moje dzieci i wnuki! bodaj zdrowe były! ja tu nie winien i — na tyle. Przyszli, może ich było sześć, a może siedem, wszystko takie byki wesołe, co strach! — Wina! — Czemu ja im nie miałem wina dać? Na co u mnie wino ma stać? Ja jego tam nie wypiję! Co ma skwaśnieć? Ja im postawiłem wina. I nie żadne osobliwe: dészczówkę. Wzięli pić! A gdzie tam! Zaraz: ty mordiaczu! tak i owak. Dawaj lepsze! Czy to my nie mamy czem płacić!? — Kazałem im dać gąsiorek wytrawnego. A co im gąsiorek! Jak wzięli chlać a chlać! i gąsiorek stłukli! Wołają znowu wina. Co ja im nie miał dać? Przynieśli drugi.
— Ale któż oni są? Kto to taki? — przerwał doktor.
Selig poruszył ramionami.
— Ten, co jego porąbali, choć on może trzy albo cztery razy u mnie pił, ja jego nie wiem, kto on taki. A ci co z nim pili, to nie żadne osobliwości, to od palestry tego tałałajstwa, co ono w dzień papier smaruje, a po nocach ludziom łby rozbija... To łajdaki, z przeproszeniem pana konsyliarza; i żeby on co lepszego był, onby się téż z takim szujem nie wdawał... Dobrze jemu tak.
— Jakże go zwali?
— Co ja słyszał, to tylko Wicek... a co ja mogę wiedzieć, jaki Wicek?
— Cóż było daléj? — zapytał Mellini, który już niecierpliwie ku drzwiom poglądał.
— Niechże pan konsyliarz posłucha do końca — westchnął Selig. — Koło drugiego gąsiorka, już zaczął ten (tu żyd palcem pokazał w stronę izby, w któréj leżał ranny), ten... kto jego wié? Wicek! z tamtych, co ich było sześć albo więcéj, drwić i kpić co wlazło. Z początku się śmieli pięć gdy on z szóstego drwił, ale jak ich po kolei oporządzać zaczął, w końcu, ja widzę, rwą się. A temu w to graj! im oni więcéj się burzą, tém ten bardziéj się śmieje, aż za boki trzyma, a wymyśla... Gryzipióry! a! i gorzéj daleko, co nie mogę powtórzyć. Naraz jak się oni wszyscy zerwą na niego... Zobaczyłem, że to nie żart, krew się będzie lać, tak ja wybiegł tam... U mnie tu nie żaden szlachtuz, idźcie sobie asanowie gdzie chcecie. U mnie dom uczciwy, w którym, broń Boże, żadnéj zabijatyki ja nie ścierpię... A oni już szabel podobywali i cisną na tego Wicka, a on śmiejąc się im odcina, i co chlaśnie, to plejzyruje... Aj! gwałt!... Szczęściem, łaska Pana Boga, że nie u mnie, tylko się wytoczyli precz za bramę, a ja Mordkowi kazał zaraz zamykać. Patrzę przez okno, a oni go na wszystkie strony wzięli, obstąpili, i rąbią już na kapustę. Tak ja sobie oczy zasłonił...
To mówiąc Selig, zakrył oczy znowu i zamilkł.
Mellini pogardliwie ramionami zżymnął.
— Na coś to lepszego wygląda, niż na takiego palestranta — dodał — ale licho go wié!
— Pewnie że jemu wygląda tak, jakby on się na wielkiego pana urodził, ale co to ma do tego? — dodał Selig — kiedy on Wicek!
Niechcąc już słuchać reszty, doktor do pacyenta dążył; Selig go zatrzymał.
— Niechże, uchowaj Boże, jakiéj mitręgi, pan konsyliarz mnie będzie świadkiem, że ja tu nie winienem nic. U mnie się to nie zrobiło. Dom uczciwy, w którym nigdy żadnego kryminału nie było.
Mellini popatrzał nań i z politowaniem się uśmiechnął. Żyd podniósł jarmułkę, potrząsł nią nad głową, pokłonił się nizko, i wyszedł, klapiąc pantoflami. Doktor na palcach wszedł do chorego, przy którym Kern siedział. Cisza panowała w domu. Pepita, którą Gawłowska gwałtownie do snu pędziła, łóżko jéj przygotowawszy u siebie, nieposłuszna biegała ciągle pode drzwi rannego, przysłuchiwała się niespokojnie i o położeniu się wcale nie myślała.
Zastał ją tak po północy w sieni stojącą Mellini i surowo napędził.
— A idźże mi ty spać! — zawołał — co cię tam korci ten błazen, którego posiekali! Nic mu nie będzie, a i nie wart, żebyś tak się o niego troszczyła, bo to jakiś szaławiła, palestrant, pijak i burda, — i dobrze mu!
Mellini nie odszedł już, póki siostrzenicy w ręce Gawłowskiéj nie oddał i nie polecił jéj, ażeby ją gwałtem spać położyła.
Słówko teraz o starym konsyliarzu, panu Joachimie, inaczéj Giacomo Mellini, który przed laty kilkudziesięciu dostał się do Polski z Saksonii. Był on synem jednego z tych licznych Włochów, których cała kolonia nad Elbą za Augusta Mocnego się osiedliła. W pobliżu królewskiego zamku, ubożsi z nich, wszelkiego powołania artyści, rzemieślnicy, aktorowie, zajmowali tak zwaną wieś włoską nad Elbą. Większa część tak się tu rozgościła, że już do kraju powracać nie chciała. Wielu z nich dzieci podochodziły w rożnych gałęziach służby publicznéj wysokich stopni i przerodziły się w Sasów. Rodzice Melliniego, oboje Włosi, wychowali go jeszcze na Włocha, a choć i po niemiecku się chłopak nauczyć musiał, nigdy o swém pochodzeniu nie zapomniał, i był nim dumnym. Nadzwyczaj zdolny, choć przy ojcu sztukatorze trochę smaku i techniki się nauczył, okazywał tak wielką ochotę do nauk przyrodzonych, do medycyny, że go do Lipska oddano. Tu zaledwie skończywszy studya, gdy mu się w Saksonii zajęcie nie trafiło, dał się polskiemu panu Sapiezie wywieźć zagranicę. Został nadwornym jego doktorem, praktykował długo, naostatek uciuławszy trochę grosza, przeniósł się do Lublina. Młodszą siostrę sprowadził do siebie i wydał ją tu za mąż, a gdy owdowiała, z córką ją wziął do siebie, naostatek po jéj śmierci opiekował się Pepitą.
Człowiek był niezwyczajny, umysłu przenikliwego, spokojnego ducha, usposobienia szyderskiego, pod spodem Włoch, na wierzchu trochę Niemiec, wreszcie długim pobytem w Rzeczypospolitéj spolaczały. Język włoski, który nadzwyczaj kochał, pomógł mu swym dźwiękiem do dobrego wyuczenia się po polsku. Mówił bardzo dobrze i poszewki niemieckiéj wcale w nim czuć nie było. W dodatku Niemców nie lubił i prześmiewał ich, ale i Polakom z nim nie lepiéj się działo.
Żartował sobie z nich, choć sympatyi dla nich miał więcéj.
Mellini nie żenił się nigdy. Znano go z różnych dziwactw a nadewszystko z wielkiéj serca dobroci, która zdawała się być w ciągłéj sprzeczności z językiem.
Na ludzi wygadywał co mógł najgorszego, posługując się wielkim zapasem włoskich przysłowiów, które wtrącał do każdéj prawie rozmowy; mimo to każdego nieszczęśliwego ratował i był dla téj biédnéj natury ludzkiéj tak pobłażającym jak nikt.
Dla niego wszystko było wytłumaczoném. W żywe oczy prześmiewał każdego, za oczyma uniewinniał. Niekiedy był tak nieopatrznie prawdomówny, że sobie robił nieprzyjaciół. Mówiono że i ze dworu Sapieżyńskiego, po długich latach służby i przyjaźni, wynosić się musiał w końcu coś językiem nagrzeszywszy.
Mellini jeśli kogo kochał w świecie więcéj niż w ogóle wszystkich, to może swoję wychowankę Pepitę. Najprzód przypominała mu ona matkę, potém siostrę, nareszcie jedną ją miał na świecie. Co porzucił niegdyś w Dreznie powinowatych, powymierało wszystko: był sam. We Włoszech z familii co się zostało, w tak biédnym było stanie i ciała i ducha, iż z nią obcować nie mógł. Posyłał im zapomogi, raz nawet podróż przedsięwziął do Medyolanu dla widzenia jakichś krewnych, ale wróciwszy nie mówił o nich ani słowa nikomu, nawet Pepicie.
Pod okiem wuja, trochę dziwaka, dziewczę wychowało się jakoś także nie zwyczajnie. Najprzód długo dosyć dawał jéj dziczéć prawie, chcąc, jak mówił, nieprzeszkadzać naturze w rozwinięciu się jéj z całą potęgą. Gdy, mimo to, dziecko okazywać zaczęło zdolności wielkie, uczył ją sam i dawał nauczycieli, nie żałując na to. Ale uczył szczególniéj tego, do czego dziecko samo miało popęd i ochotę. Cieszył się dla swoich oczu pięknością nadzwyczajną Pepity, ale zarazem nie był jéj rad.
Rozmaite włoskie przysłowia przychodziły mu w pomoc przeciw piękności:
Belle donne, guerra in casa. (Piękna kobiéta, wojnę do domu przynosi)...
La donna è come la castagna, bella di fuori e dentro ha la magagna. (Piękna kobiéta jest jak kasztan, po wierzchu gładka, a w środku chropawa), i t. d.
Wzdychał patrząc na Pepitę, i chował jak mógł od ludzkich oczów. Pepita nie wychodziła prawie na krok z domu sama, a wczorajsza wycieczka do sąsiadki, tylko dlatego była dozwoloną, że dworek jéj z okna widać było: we wszystkich dalszych wycieczkach towarzyszyła jéj Gawłowska. Być bardzo może iż dlatego nawet, osiadając w Lublinie, doktor się postarał o dworek na przedmieściu, aby samego miasta i gawiedzi trybunalskiéj uniknąć.
Pepita skazana prawie wyłącznie na towarzystwo wuja, którego kochała bardzo, poczciwéj lecz niezmiernie prostodusznéj Gawłowskiéj i kilku starszych a niewielu młodszych jejmości, wyrosła na istotę oryginalną. Miała jakąś nie kobiecą prawie swobodę i męztwo ducha. Było w tém coś nieopatrzności dziecięcéj, śmiałości w mowie doktora i żywości własnéj. Zarazem dziecinna i umysłem wykształcona, zastanawiała naiwnością przeplataną rozumem, tak że jedno z drugiém się nie mieszało. Umiała być i dzieckiem, które bawiło wszystko, i bardzo poważną niewiastą, patrzącą na świat z wysoka. Tego co się zwało wyższém i lepszém towarzystwem, Pepita wcale nie znała. Gdy do doktora przychodzili goście mężczyzni, nie lubił żeby się przed niemi pokazywała.
Nie mówił o tém nigdy, lecz w duszy bardzo mu było pilno zdać trudną opiekę i czuwanie nad tą niebezpieczną pięknością w ręce jakiego uczciwego człowieka. Za pana wydać jéj nie chciał, ażeby nie wyrzucano jéj potém plebejuszowskiego pochodzenia, a znał téż życie i sprawy ówczesnych magnatów, których się napatrzył w Saksonii, ba i w Polsce. Za bardzo prostego człowieka dać jéj téż nie mógł, boby jéj nie starczył rozumem a tego średniego któryby dla niéj przystał, znaleźć bardzo było trudno.
Czas jeszcze miał doktor, bo Pepita nie dochodziła lat dwudziestu i wcale się za mąż nie wyrywała. Mellini tylko w duchu dla swéj otyłości i uderzeń krwi do głowy, obawiał się na siebie jakiego tragicznego, nagłego końca. To go niepokoiło. Prowadził życie czynne, był dosyć z zasady wstrzemięźliwy, ale w praktyce jeść dobrze lubił, a gdy się zapomniał, dużo... Wróciwszy do swego pokoju, gdy Pepitę spać wyprawił, a Kerna posadził przy chorym, zadumał się Mellini.
— Po co mi go było brać do domu? — zapytał się w duchu siebie. — Mogłem go umieścić u Seliga. Będzie z tym kłopot, dziewczyna ciekawa, a to wisus jakiś, z oczu mu źle patrzy.
Ma wprawdzie twarz piękną i arystokratyczną, ma coś w sobie pańskiego, i w mowie zdradza lepsze wychowanie; ale jawna rzecz że to w niwecz popsute: łotra kawał!
Trzeba go dokądkolwiek wytransportować. Pepita niezmiernie mu się przypatrywała i była nim zajęta. Litość jest głupią rzeczą w dziewczynie, bo komórka w któréj się ona mieści, graniczy z inną...
Namarszczył się Mellini, lecz wprędce rozchmurzył.
— A! ba! — rzekł robiąc sobie lemoniadę — ze strachu mi się widma roją!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.