Syn wilka
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Syn Wilka |
Pochodzenie | Biała cisza |
Wydawca | Nakładem Kurjera Wileńskiego |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Druk Józefa Zawadzkiego |
Miejsce wyd. | Wilno |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | The Son of the Wolf |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
SYN WILKA.
Mężczyzna rzadko kiedy ocenia kobietę według jej istotnej wartości, dopóki nie zostaje pozbawiony jej towarzystwa. Nie dostrzega tej subtelnej atmosfery, jaką roztacza dokoła siebie kobieta, dopóki w tej atmosferze się nurza. Ale niech tylko jej zabraknie, a w egzystencji jego zapanowuje jakaś pustka, która z każdym dniem wzrasta; zaczyna nieświadomie pragnąć czegoś, czego sam sobie nie umie określić. Jeżeli otaczający go ludzie są równie, jak on, niedoświadczeni, to będą niepewnie kiwać głowami, a czego dobrego, dadzą mu na oczyszczenie krwi. Ale to nie pomoże i tęsknota będzie coraz bardziej paląca. Przestanie się stopniowo zajmować swemi interesami, sposępnieje, schudnie, aż pewnego pięknego poranku, kiedy pustka stanie się zupełnie nie do zniesienia, nagle przychodzi objawienie.
Na Joukon w takich razach mężczyzna bierze zazwyczaj łódź, — jeżeli rzecz dzieje się w lecie, — a jeżeli w zimie, — zaprzęga psy i jedzie na południe. O ile zaś wierzy w przyszłość Dalekiej Północy, to w parę miesięcy potem wraca do domu z żoną, która musi dzielić z nim tę wiarę, a pozatem wszelkie trudy i niebezpieczeństwa jego trybu życia. Wszystko to zaś dowodzi jeden raz więcej, do jakiego stopnia jesteśmy egoistami, my, mężczyźni.
Mówimy to dla tego jedynie, że przypomniała się nam historja Harry’ego Mackenzy. Działa się ona bardzo już dawno, za tych dobrych, starych czasów, kiedy Północ nie była jeszcze zalana i pokryta koncesjami olbrzymiej fali awanturników-nowicjuszów, i kiedy Klondycke słynęło jedynie jeszcze z wielkiej obfitości ryb.
Harry Mackenzy był przedstawicielem dzikich kresów, gdzie się urodził i gdzie spędził całe prawie życie. Na twarzy jego odbiły się ślady nieustannej, dwudziestopięcioletniej walki z przyrodą i z jej kaprysami, oraz dwóch ostatnich lat, najtrudniejszych, które przepędził w pogoni za złotem w strefie polarnej.
Gdy naszła nań wyżej wspomniana choroba, Harry bynajmniej się tem nie zdziwił, ponieważ, jako człowiek praktyczny, nieraz już obserwował ją u innych. Nie zdradził się wszakże z żadnym z jej objawów, — może tylko zaczął gorliwiej pracować. Całe lato zaciekle walczył z moskitami i przemywał piasek ze Stuart-River. A potem zbił tratwę z belek i desek, spławił ją rzeką do Forty Mayle i tam wybudował sobie chatkę, — prawdziwe cacko! Była tak wygodna i zaciszna, że wielu proponowało mu, że zamieszkają z nim dla towarzystwa, ale on za każdym razem spokojnie, lecz stanowczo odrzucał te propozycje; a potem kupił u przekupnia podwójny zapas żywności na całą zimę.
Jak wyżej powiedziano, Harry Mackenzy był człowiekiem praktycznym. Jeżeli czegoś zapragnął, zwykle to sobie zdobywał i nie chodził dalej, aniżeli to było konieczne. I teraz, chociaż przywykł do trudów i niebezpieczeństw, jednak nie uśmiechała mu się perspektywa przejechania naprzód sześciuset mil po zamarzniętej rzece, potem dwóch tysięcy mil oceanem, i wreszcie, jeszcze okoła tysiąca mil do swego rodzinnego kraju, — i wszystko po to, by znaleźć żonę. Życie nie jest dość długie, by módz sobie pozwolić na takie rzeczy. Dlategoteż zaprzągł psy, naładował na sanie dziwny jakiś bagaż i udał się przez góry, po drugiej stronie których płynęła rzeka Tanana.
Był on doświadczonym podróżnikiem, a jego wilkołapy słynęły z tego, że mogły biedz znacznie dłużej od najwytrzymalszego zaprzęgu w Joukonie, a jadać przy tem mniej żywności. W trzy tygodnie potem Harry wjeżdżał już w myśliwskie terytorja indjan sticsków, zamieszkałych w górze rzeki Tanany.
Indjan zdumiała jego odwaga, ponieważ mieli bardzo złą opinję i wiadomo było, iż niejednokrotnie zdarzało się im zabić białego, nawet o takie głupstwo, jak topór, albo stara strzelba. Ale on szedł sobie pomiędzy nimi, a zachowanie się jego stanowiło jakąś szczególną mieszaninę poufałości i skromności, spokoju i zuchwalstwa. Trzeba było niesłychanego sprytu i doskonałej znajomości psychologji, by z powodzeniem używać tak różnorodnej broni; ale on istotnie znakomicie znał indjan i wiedział, kiedy powinno się postępować z nimi łagodnie, a kiedy ma grozić i ciskać gromy jowiszowego gniewu.
Przedewszystkiem złożył uszanowanie wo dzowi Tling Tinnehowi i ofiarował mu w darze dwa funty czarnej herbaty i tytoń, zapewniając sobie tym sposobem jego przychylność. Potem zapoznał się z mężczyznami i z dziewczętami i tegoż jeszcze wieczorem urządził im potłacz. W tym celu udeptano śnieg na placyku, mającym sto stóp długości i około dwudziestu pięciu — w przekątni. Po środku, wzdłuż całego placyku ułożono grubą warstwę świeżych gałęzi jodłowych. Całe plemię, składające się ze stu mniej więcej ludzi, porzuciło swoje jurty i zgromadziwszy się przy ognisku, od wieczora do rana wyśpiewywało pieśni na cześć gościa.
W ciągu dwóch lat pobytu w tym kraju, Harry Mackenzy nauczył się tych paruset wyrazów, z jakich składa się cały, nieliczny słownik indjan, nabył również właściwej im, gardłowej wymowy i iście chińską ceremonialność wyrażania się, oraz sadzenia na rozwichrzone przezwiska i obrazowe przenośnie. Dzięki temu był w stanie wypowiedzieć mowę, która najzupełniej zadowoliła zarówno ich pierwotny smak artystyczny, jak i zamiłowanie do metafor. Gdy mu na to odpowiedzieli Tling Tinneh i szaman, Harry rozdał pomiędzy mężczyzn rozmaite drobne podarki, wziął udział w ich śpiewach i dał się poznać, jako wykwalifikowany ekspert w hazardownej grze ich w pięćdziesiąt dwie pałeczki.
Indjanie palili jego tytoń i byli najzupełniej zadowoleni ze swego gościa. Tylko wśród młodzieży można było zauważyć jakiś wyzywający nastrój, który, zresztą, tłumaczył się wyraźnemi aluziami starych kobiet i chichotem dziewcząt. W ciągu swego życia mieli oni sposobność poznać niewielu tylko białych ludzi, „Synów Wilka“, ale i ci zdołali ich coś nie coś nauczyć.
Mimo pozornego spokoju, Harry Mackenzy zauważył ów nastrój. W nocy, gdy leżał zawinięty w swoje futra, zastanowił się poważnie nad tym szczegółem i, wypaliwszy mnóstwo fajek, obmyślił cały plan działania. Jedna tylko dziewczyna naprawdę mu się podobała — była to Zarinka, córka wodza plemienia. Z rysów twarzy, całej postaci i sposobu obejścia najbardziej była zbliżona do ideału piękności białego człowieka, a wśród swoich towarzyszek wydawała się nieledwie anomalją. Weźmie ją, uczyni swoją żoną i nazwie ją... nazwie ją Gertrudą! Tak! Powziąwszy to postanowienie, przewrócił się na bok i natychmiast zasnął, jak prawdziwy syn swojej wszechpotężnej rasy.
Sprawa wcale nie była łatwa i zpoczątku szła dość opornie; ale Harry Mackenzy poprowadził ją bardzo sprytnie i udawał tak obojętnego na niebezpieczeństwo, że indjanie mogli się tylko zdumiewać. Postarał się, aby na własne oczy stwierdzić mogli, że znakomicie strzela, a cały obóz ogarnął zachwyt, gdy z odległości tysiąca dwustu kroków zabił jelenia.
Pewnego dnia spędził cały wieczór w jurcie z jelenich i łosiowych skór, służącej za mieszkanie wodzowi plemienia, Tling Tinnehowi, dużo opowiadał o swojem znaczeniu, o swem bogactwie, hojnie przytem częstując słuchaczów tabaką. Nie zapomniał też o uczczeniu w taki sam sposób szamana, wiedząc, jak wielki wpływ mają na indjan znachorzy i chcąc pozyskać go dla swej sprawy. Z szamanem wszakże poszło mu trudniej; miał on wciąż wielce pogardliwą i niedostępną minę, tak, że wreszcie trzeba go było zaliczyć między domniemanych wrogów w przyszłości.
Jakkolwiek dotychczas nie było okazji porozmawiania sam na sam z Zarinką, jednak Harry Mackenzy często ukradkiem na nią spoglądał, pragnąc dać jej poznać, jakie ma względem niej zamiary. Ona też doskonale go zrozumiała, ale, zaledwie tylko mężczyźni się rozeszli i Mackenzy miał możność zbliżenia się do niej, dziewczyna, jak urodzona kokietka, starała się zawsze otoczyć gromadką kobiet i dziewcząt. Ale on nie śpieszył się; a przytem nie wątpił, że ona o nim myśli, i rozumował, że im więcej będzie o nim myślała, tem dla niego lepiej.
Nareszcie, pewnego pięknego wieczoru, gdy osądził, że nadeszła chwila stanowczego działania, opuścił nagle zadymioną chatę wodza i wszedł do sąsiedniej jurty. Zarinka siedziała tu, jak zwykłe, z kobietami, a wszystkie zajęte były naszywaniem paciorków. Wejście to przyjęto ogólnym śmiechem i żartami, w których imię jego nieodmiennie łączyło się z imieniem Zarinki. Po chwili jednak wszystkie kobiety zostały bez ceremonii wyrzucone za próg jurty i pobiegły roznieść ciekawą nowinę po całym obozie.
Harry Mackenzy umiejętnie przedstawił swą sprawę w jej rodzinnym języku, ponieważ żadnego innego nie znała, a w dwie godziny potem wstał, i zabierając się do wyjścia, rzekł:
— A więc Zarinka, przyjdzie do jurty białego człowieka? Dobrze! Idę teraz pomówić z twoim ojcem, ponieważ może się nie zgodzić. I dam mu dużo podarunków, ale niech nie żąda za wiele. A jeżeli powie, nie? Dobrze. Zarinka w każdym bądź razie przyjdzie do jurty białego człowieka.
Podniósł już połę jurty, zakrywającą wyjście, gdy ciche wołanie dziewczęcia przywołało go do niej z powrotem. Zarinka wstała ze swego posłania z niedźwiedzich skór, na którem dotychczas siedziała, uklękła przed nim i cała zapłoniona, zmieszana i wzruszona, jęła odpinać jego szeroki pas myśliwski. Harry popatrzył na nią ze zdziwieniem i trwogą, nadsłuchując, zali nie słychać jakiego szmeru na dworze. Ale po chwili podejrzenia jego rozproszyły się, a na twarzy zajaśniał wesoły uśmiech. Zarinka wyjęła ze swego worka do robót nowy zamszowy futerał, bogato haftowany kolorowemi paciorkami. Potem wzięła jego wielki, myśliwski nóż, ze czcią spojrzała na ostrze, odruchowo sprobowała go na wielkim palcu, włożyła w nowy futerał i wsunęła na poprzednie miejsce za pasem.
Scena ta jak dwie krople wody była podobna do jakiejś sceny z dawnych, dobrych czasów, pomiędzy szlachetnie urodzoną damą, a jej rycerzem. Harry Mackenzy podniósł dziewczynę i musnął wąsami jej purpurowe, świeże wargi — była to nieznana jej dotychczas pieszczota Wilka i było to spotkanie wieku kamiennego z wiekiem stali.
Gdy Harry Mackenzy z wielkim tobołem na plecach odchylał połę jurty wodza Tling Tinneha, cały obóz znajdował się w stanie niezwykłego ożywienia. Dzieci biegały tu i tam, znosząc stosy drzewa i chrustu na to miejsce, gdzie miał się odbyć potłacz; rozlegały się wzburzone głosy kobiet; młodzi indjanie stali gromadkami i posępnie o czemś rozmawiali, a wśród całego gwaru z jurty szamana dobiegały dzikie dźwięki zamawiań.
Wódz siedział u siebie wraz ze swą czarnooką żoną i Harry natychmiast zrozumiał, że nowina doszła już do ich uszu. Dlatego też przystąpił wprost do rzeczy, starając się przytem zwrócić uwagę wodza na nowy, haftowany futerał, jako na dowód, że jest już zaręczony.
„O Tling Tinnehu, potężny wodzu sticksów i całego kraju Tanana, władzco łososia i niedźwiedzia, jelenia i łosia! Biały człowiek stoi przed tobą z wielkim zamiarem w duszy. Jego jurta stała pustką wiele miesięcy, więc też czuje się samotny. I serce jego żarło samo siebie w milczeniu i ciszy, aż wreszcie jęło marzyć, by żona zasiadła obok niego w jurcie, żeby, gdy będzie wracał z polowania, czekała nań z ogniem i gorącą strawą. W uszach jego rozlegają się dziwne dźwięki: tupotanie dziecięcych mokassynów i dziecięce głosy. Aż w nocy, gdy spał, nawiedził go niezwykły sen: ujrzał Kruka — twego ojca, wielkiego Kruka — ojca wszystkich sticksów. I Kruk przemówił do samotnego białego człowieka i powiedział: „Włóż na nogi mokassyny i przywiąż łyżwy i weź na sanie żywności na wiele snów, i podarunki dla wodza Tling-Tinneha. Albowiem masz zwrócić oblicze swe w tę stronę, gdzie słońce kryje się za ziemią wśród wiosny i podążyć do myśliwskiego kraju tego wielkiego wodza. Tam rozdasz wiele podarunków, a syn mój, Tling-Tinneh stanie się dla ciebie jakby drugim ojcem. W jurcie jego jest dziewczę, w które wetchnąłem dla ciebie dech żywota. Dziewczę to pojmiesz za żonę”. Tak rzekł wielki Kruk, o wodzu. Dlatego też składam u stóp twoich wiele podarunków. Dlatego też przyszedłem, aby zabrać twoją córkę“.
Starzec zawinął się szczelniej w futrzany płaszcz z naiwnem, pierwotnem poczuciem swej monarszej godności, ale nie zaraz odpowiedział, gdyż w tej właśnie chwili do jurty wbiegł chłopiec, połykając wyrazy oznajmił, że rada żąda, aby stawił się w kole i uciekł.
— O biały człowieku, którego nazwaliśmy myśliwym Jelenia i którego nazywają też Wilkiem i Synem Wilka! Wiemy, że pochodzisz z potężnego rodu. Jesteśmy dumni, że gościmy cię u siebie na potłaczu. Ale król-łosoś nie łączy się z psem-łososiem, ani Kruk nie łączy się z Wilkiem.
— Nie, to nieprawda! — zawołał Mackenzy. — Widziałem córki Kruka w obozach białych ludzi; widziałem żonę Mortimera, i Treadgidgow i Barnaby, który przyszedł, dwie zimy już temu i słyszałem o wielu innych indjankach, chociaż ich oczy moje nie oglądały.
— Słowa twoje są słuszne, mój synu. Ale te związki były złe, jak zmieszanie piasku z wodą, albo śniegu ze słońcem. A czyś ty widział kiedy Maysona i jego żonę? Nie? Przyszedł tutaj dziesięć zim temu, przed wszystkimi innymi Wilkami. I był z nim drugi jeszcze wielki mężczyzna, prosty, jak trzcina, olbrzymiego wzrostu; mocny był, jak leśny niedźwiedź i z tak wielkiem sercem, jak księżyc w środku lata; był...
— Ach! — zawołał Mackenzy, poznawszy z tego opisu wszystkim na północy znaną postać. — To był Malmut Kead!
— On to był. Wielki człowiek! Ale czyś ty widział kiedy żonę Maysona? Była rodzoną siostrą Zarinki.
— Nie widziałem, wiele tylko o niej słyszałem. Mayson został daleko, daleko na północy... przywaliła go ogromna, stara sosna i zgniotła na śmierć. Ale miłość jego była wielka i miał dużo złota. Żona wzięła złoto i dziecko i pojechała w tę stronę, gdzie słońce stoi w południe... jechała wiele, wiele snów. I teraz jeszcze tam mieszka. Niema tam ani mrozu, ani śniegu, niema takiego słońca o północy, niema zimowej nocy w południe.
Wszedł nowy wysłaniec, nalegając, by wódz niezwłocznie przybył na radę. Gdy Mackenzy wyszedł z jurty, żeby rzucić go w śnieg, ujrzał dokoła ogniska kiwające się figury radnych, o słuch jego uderzyły nizkie basy mężczyzn, nucących jakąś pieśń bojową i natychmiast zrozumiał, że szaman usiłuje rozniecić gniew i nienawiść w sercach swego ludu. Nie było czasu do stracenia. Mackenzy zwrócił się więc do wodza z temi słowy:
— Czy słyszysz? Chcę wziąć twoją córkę, a teraz patrz: masz tu tytoń, herbatę, dużo funtów cukru, ciepłe kołdry, chustki, ładne, duże chustki; a tutaj — fuzja, prawdziwa gwintówka, całe pudełko kul i dużo prochu.
— Nie, — odparł starzec, starając się nie patrzeć na rozłożone przed nim bogactwa. — Już teraz naród mój zgromadził się na radę. Oni nie chcą tego małżeństwa.
— Przecież ty jesteś tu wodzem!
— Ale moja młodzież gniewa się, że Wilcy pozabierali dla siebie najładniejsze dziewczęta, a oni nie mają się z kim żenić.
— Słuchaj, Tling-Tinnehu! Zanim noc stanie się dniem, Wilk puści swoje psy w góry, ku wschodowi i wróci do kraju Joukon. A Zarinka będzie udeptywała drogę przed jego zaprzęgiem.
— A zanim noc dojdzie do połowy, moi ludzie rzucą psom mięso Wilka na pożarcie, a kości jego zostaną zakopane w śniegu, tak, że nie będzie ich nawet widać aż do samej wiosny.
Trafiła kosa na kamień. Bronzowa twarz Harry’ego Mackenzy oblała się złowrogim rumieńcem. Podniósł głos. Stara indjanka, która dotychczas siedziała w swoim kącie, jako bezstronny i obojętny widz, podpełzła ku wyjściu, ale Mackenzy porwał ją za ramię i z całej siły rzucił na posłanie z futer. W tej chwili śpiew ucichł, a na dworze rozległ się ożywiony gwar głosów.
— Raz jeszcze wołam do ciebie, o Tling Tinnehu! Wilk zdycha zawsze z zaciśniętemi szczękami, z nim zaś zaśnie z dziesięciu najdzielniejszych twych wojowników — dziesięciu ludzi, którzy są ci potrzebni, ponieważ polowanie właśnie się rozpoczęło, a za parę miesięcy czeka cię połów ryb. I cóż przyjdzie ci z mojej śmierci? Znam obyczaje twego plemienia: z majątku mego dostanie ci się bardzo niewielka część. Daj mi swoją córkę, a będziesz miał wszystko. Potem przyjdą moi bracia, — a jest ich wielu i nigdy nie są syci, — a córki Kruka będą rodzić dzieci w jurtach Wilków. Mój naród jest silniejszy od twego. Taki już los. Ustąp, a wszystkie te bogactwa będą twojemi.
Na dworze zaskrzypiał śnieg pod czyimiś mokassynami. Mackenzy porwał za gwintówkę i odwiódł kurki u rewolwerów.
— Ustąp, wodzu.
— A jeśli mój naród powie: nie?
— Ustąp i zabierz sobie cały ten skarb. A potem ja sam dam sobie radę z twoim narodem.
— Jeżeli Wilk tak chce, dobrze, przyjmuję jego podarunki. Ale niech pamięta, że go ostrzegłem.
Mackenzy oddał mu prezenty, niedostrzegalnym ruchem pociągnąwszy przedtem sprężynkę, zamykającą gwintówkę, aby nie można było z niej wystrzelić i dorzucił w dodatku chustkę o tęczowych barwach, która najwięcej ze wszystkiego podobała się staremu wodzowi. W tej chwili do jurty wszedł szaman z tuzinem najroślejszych zuchów. Ale Harry zmusił ich, by się przed nim rozstąpili i wyszedł na dwór.
— Zbieraj się! — rzucił lakonicznie Zarince, przechodząc koło jej jurty i z pośpiechem poszedł zaprzęgać psy.
W kilka minut potem razem z psami zjawił się na radzie. Towarzyszyła mu już Zarinka. Zajął miejsce w górnym końcu boiska, tuż obok wodza. Z lewej strony, nieco za sobą, ustawił Zarinkę, — było to właściwe jej miejsce. A przytem mogło się zdarzyć, i należało się z tem liczyć, że ktoś mógł go zajść z tyłu.
Indjanie zasiedli po obu stronach u ogniska i zaintonowali jedną ze swoich odwiecznych pieśni. Na pieśń tę składało się kilka posępnych, złowrogich przyśpiewków, przedzielonych niezmiernie długiemi pauzami; niepodobna było nazwać jej piękną; była ona raczej straszna. Na przeciwległym końcu boiska, pod okiem szamana, tańczyło z dziesięć kobiet. Szaman strofował je surowo za każdym razem, gdy zauważył, że któraś z tancerek nie objawia tyle zapału, ile tego wymagała podniosłość chwili. Twarze kobiet w zupełności prawie zasłaniały długie, rozwiewające się, czarne włosy; powolnemi ruchami kiwały się naprzód i wtył, usiłując zachować wciąż zmieniający się rytm tańca.
Dziką i posępnej grozy pełną była ta scena zamawiań, ten potworny anachronizm. Na południu szły ostatnie lata dziewiętnastego stulecia, — tutaj panował jeszcze człowiek pierwotny, odrobinę zaledwie oddalony od wieku kamiennego, zapomniana pozostałość zamierzchłej starożytności.
Rude wilkołapy siedziały obok swych panów, odzianych w skóry zwierząt; niektóre walczyły między sobą o zdobycie wygodnego kąta; płomień ogniska połyskiwał w ich oczach i na obnażonych, długich kłach. Dokoła posępny i cichy spał las, podobny w swoim śnieżnym całunie do nieruchomej armji widm. Biała Cisza, odsunięta na chwilę w głąb puszczy, lada moment, rzekłbyś, gotowa była rzucić się do skoku. Gwiazdy jakby tańczyły na niebie, jak to się zawsze zdarza w wielkie mrozy. A Duchy Polarne pędziły po ciemnym szafirze w swych olśniewających, powietrznych płaszczach[1].
Harry Mackenzy nieświadomie odczuwał dziką wspaniałość tego widoku. A gdy spojrzenie jego przesuwało się po podwójnym szeregu nieruchomych postaci w futrzanych odzieżach, by się przekonać, czy nie brakuje nikogo z plemienia, mimowoli zatrzymał je dłużej na niemowlęciu, ssącem nagą pierś matki... na czterdziestostopniowym mrozie! Przypomniał sobie delikatne, wątłe kobiety swej rasy i uśmiechnął się. A jednak on sam urodził się z takiej delikatnej, wątłej kobiety i od niej otrzymał królewskie swe dziedzictwo — dziedzictwo, dające jemu i jego braciom panowanie nad ziemią i nad morzem, nad ludźmi i nad zwierzętami wszystkich krajów i wszelkich klimatów. I teraz, stojąc sam jeden twarzą w twarz wobec stu dzikich, w szponach podbiegunowej zimy, tak daleki od wszystkich swoich, poczuł w sobie budzącą się moc swej rasy, poczuł żądzę posiadania i panowania, poczuł dziką miłość dla niebezpieczeństwa i gorączkę walki, w której mógł zginąć, lub zwyciężyć.
Ustały nareszcie śpiewy i tańce i przemówił szaman. Użył całej mocy swej dzikiej wymowy, starając się porwać słuchaczów i uciekając się co chwila do bogatej mitologji swego narodu. Wszystkie fakty miał w ręku. Początkiem rodu ludzkiego, — twierdził — był Kruk i jego samica, którym przeciwstawił ducha walki, pierwiastek niszczycielski, w osobie Wilka — Mackenzy’ego. Walka tych dwóch pierwiastków nie jest jedynie walką duchów, nie, ludzie powinni walczyć ze sobą realnie, w obronie swych bogów. Oni, — to dzieci Kruka, który dał im oświaty ogień; Mackenzy — to syn Wilka, djabła. Zgodzić się na zawieszenie broni w tej wiecznej wojnie, oddać swe córki za żony śmiertelnym wrogom, to znaczy — popełnić najstraszniejszą zbrodnię i świętokradztwo. Nie znajdował dość silnych wyrazów i porównań, ażeby dostatecznie oczernić wroga, nazywał Mackenzy’ego zbrodniczym rabusiem, wysłańcem samego djabła. I gdy wypowiadał ostatnie zdania swej przemowy, z piersi słuchaczy wyrwał się mimowoli stłumiony, dziki okrzyk wściekłości.
„Tak, bracia, Kruk jest wszechpotężny! Czyliż nie on dał nam ogień, zrodzony na niebie, aby nam było ciepło? Czyliż nie on wyjął z przepaści słońce, księżyc i gwiazdy, aby nam było jasno? Czyliż nie on nauczył nas walczyć z duchem Głodu i Mrozu? Ale teraz Kruk gniewa się na swoje dzieci i została z nich garstka jedynie, a on nie chce im dopomagać. Albowiem zapomnieli o nim i poczęli źle czynić i poszli najgorszą drogą i przyjęli do swych jurt jego wrogów i posadzili ich u swych ognisk. A Kruk martwi się grzechami swoich dzieci, ale jeśli te dzieci powstaną i dowiodą, że wracają doń, ukaże się znowuż z ciemności i znowuż wesprze ich swoją pomocą. O, bracia! Dawca ognia objawił swą wolę waszemu szamanowi, a szaman wam ją oznajmia. Niechaj młodzi wojownicy uprowadzą swe żony do jurt; niech rzucą się na Wilka i pochwycą go za gardło, niech ich nienawiść trwa wiecznie. A wtedy kobiety ich staną się płodne, plemię rozmnoży się i stanie potężnym narodem! A Kruk przyprowadzi z Północy niezliczone plemiona ich ojców i dziadów, które rozgromią Wilków, i nie pozostanie po nich śladu, jak nie pozostaje śladów po zeszłorocznych ogniskach. I dzieci Kruka będą znowuż panowały nad całą ziemią! Taka jest wola wielkiego Kruka!“.
Na tę obietnicę przyjścia Mesjasza, styksowie z wielkim krzykiem porwali się na nogi. Mackenzy ukradkiem zsunął rękawice i zastygł w oczekiwaniu. Zaczęto wołać Lisa i krzyczano tak długo, aż z koła wystąpił młody wojownik.
— Bracia, — rzekł. — Szaman mądrze mówi. Wilcy pozabierali nasze kobiety, a mężczyźni nasi są bezdzietni. Pozostała nas tylko szczupła garstka. Wilcy pozabierali nasze ciepłe futra i w zamian za nie dali nam złe duchy, które siedzą w butelkach i ubranie, zrobione nie z futer bobra i rysia, ale z trawy. I ubrania te nie są ciepłe i nasi ludzie zaczęli wymierać na różne, nieznane choroby. Ja, Lis, nie wziąłem sobie kobiety za żonę, a dlaczego? Oto dwukrotnie już dziewczęta, które kochałem, odeszły do obozu Wilków. A teraz zebrałem skóry bobra, łosia i jelenia, żeby pozyskać życzliwość Tling Tinneha i otrzymać za żonę córkę jego, Zarinkę. Ale i ta już oto przypasała łyżwy do stóp swoich i chce udeptywać drogę psom Wilka. Mówię zaś nie tylko o sobie. Tak samo, jak jest ze mną, jest z Niedźwiedziem. Pragnął on również stać się ojcem jej dzieci, zebrał również dużo futer. Przemawiam w imieniu wszystkich młodych wojowników, którzy nie mają żony. Wilcy są wiecznie głodni; nie można ich nasycić. Przy dzieleniu łupów zabierają sobie zawsze najlepsze kąski. Dla Kruków zostają tylko resztki.
— Oto siedzi Hukla! — zawołał, bez ceremonii wskazując kalekę. — Nogi jej są krzywe, jak boki łodzi. Nie może ani zbierać drzewa, ani nosić zdobyczy za myśliwymi. Czy Wilcy chcieli kiedy wziąć ją sobie?
— Tak, tak, to prawda, — chórem zakrzyknęli indjanie.
— A oto Moira, której zły duch pokrzywił oczy. Nawet niemowlęta przy piersi płaczą, gdy na nie spojrzy i powiadają, że nawet leśny niedźwiedź stara się ją ominąć. Czy wezmą ją sobie?
Rozległy się znowuż dzikie okrzyki uznania.
— A tutaj siedzi Piszet. Nie słyszy moich słów. Nie słyszała nigdy ani naszych rozmów, ani głosu męża i dzieci. Żyje w Wiecznem Milczeniu! Czy Wilcy wzięli ją sobie? Nie, oni zabierają najlepsze kąski, nam zostawiają resztki. Bracia! Wilcy nie powinni już nigdy zasiąść przy naszych ogniskach! Nadeszła chwila zemsty.
W tej chwili jasny słup czerwonego, zielonego i żółtego światła, blask zorzy północnej, przeciął niebo z jednego końca widnokręgu na drugi. Lis całem ciałem pochylił się w tył i wyciągając ręce do góry, zawołał:
— Patrzcie! Oto zbudziły się wielkie duchy naszych ojców i tej nocy dokonane będą wielkie czyny!
Cofnął się między wojowników, z koła zaś wyszedł nieśmiało, popychany przez towarzyszów, drugi młody indjanin. Wzrostem przewyższał wszystkich o cała głowę, a szeroka pierś jego była odsłonięta, jakby wyzywając straszliwy mróz. Przestępował niepewnie z nogi na nogę. Twarz jego wyglądała okropnie, cała w szramach, z powyrywanemi kawałami ciała. Wreszcie uderzył się pięścią w piersi, przyczem rozległ się huk, jakby uderzono w olbrzymi bęben i z jakiejś głębi, rzekłbyś, z jaskini, zabrzmiał jego głos:
— Jestem Niedźwiedź, Srebrny Ogon, syn Srebrnego Ogona! Kiedy głos mój był podobny do głosu dziewczęcia, zabijałem rysia, jelenia i łosia. Kiedy stał się, jak głos rosomaka, poszedłem przez góry na południe i zabiłem trzech wojowników. A kiedy stał się, jak ryk wodospadu, spotkałem leśnego niedźwiedzia, lecz nie ustąpiłem mu z drogi.
Urwał i znacząco powiódł ręką po okropnych szramach na twarzy.
— Nie jestem Lisem. Mój język zesztywniał, jak rzeka. Nie umiem pięknie mówić. Słowa moje są krótkie. Lis powiada, że dzisiejszej nocy mają być dokonane wielkie rzeczy. Dobrze! Słowa płyną z ust jego, jak potoki na wiosnę, ale on obawia się działania. Dzisiejszej nocy będę się bił z Wilkiem. Zabiję go, a Zarinka zasiądzie u mego ogniska. Niedźwiedź rzekł.
Mackenzy zachował spokój, jakkolwiek zewsząd otaczała go wściekłość. Wiedział, że na tak blizkiej przestrzeni jego gwintówka jest bezużyteczna, więc przygotował oba rewolwery i spuścił rękawice tak, że ręce miał zasłonięte przed mrozem tylko z zewnątrz. Zdawał sobie sprawę, że jeśli napadną nań gromadnie, znajdzie się w położeniu bez wyjścia, ale wierny swemu przyrzeczeniu, gotował się umrzeć z zaciśniętemi szczękami. Niedźwiedź jednak powstrzymał tłoczących się wojowników, a bardziej zapalczywych odepchnął ciosami straszliwych swych pięści.
Kiedy wzburzenie trochę ucichło, Mackenzy szybkiem spojrzeniem ogarnął Zarinkę. Stała na swych łyżwach całem ciałem podana naprzód, i rzekłbyś, lada chwila gotowa była, jak tygrysica rzucić się do skoku. Jej wielkie czarne oczy spoglądały na współplemieńców z obawą i wyzwaniem. Była tak wzruszona, że przestała nieledwie oddychać. Cała jakby skamieniała, jedną ręką przycisnąwszy do serca, w drugiej mocno ściskając bat. Dopiero, gdy na nią spojrzał, nagle się uspokoiła: mięśnie jej odzyskały elastyczność, odetchnęła głęboko z widoczną ulgą i wyprostowała się, spoglądając nań pełnym miłości wzrokiem.
Tling Tinneh sprobował przemówić, ale głos jego zginął wśród ogłuszających wrzasków wojowników. Wówczas wystąpił z koła Mackenzy. W tej samej chwili wszakże Lis szeroko otworzył usta i wydał przenikliwy okrzyk bojowy, ale Mackenzy tak gwałtownie rzucił się ku niemu, że ten natychmiast zamknął usta i tylko gardło rozdymało mu się jeszcze od stłumionych dźwięków. Porażka Lisa wywołała powszechny śmiech, dzięki czemu wojownicy na chwilę się uspokoili.
— Bracia! Biały człowiek, którego przezwaliście Wilkiem, przyszedł do was z przyjaznymi słowy. Mówił prawdę, a kłamstwo nie splamiło ust jego. Przyszedł do was, jak przyjaciel, jak człowiek, który pragnie zostać waszym bratem. Ale wasi wojownicy rzekli swoje słowo i teraz już minęła pora łagodnej mowy. Przedewszystkiem chcę wam powiedzieć, że szaman ma zły język i że jest to fałszywy prorok, albowiem to, co wam mówił, nie jest wolą Dawcy ognia. Uszy jego są zamknięte, nie może więc słyszeć słów Kruka, wszystko to wymyślił z własnej głowy i naśmiewa się z was, jak z głupców. Nie posiada żadnej władzy, żadnej siły. Kiedyście pozabijali wasze psy i zjedli wszystkie, co do jednego, kiedy żołądki wasze pozapychane były skórą i kawałkami mokasynów; kiedy powymierali wszyscy starcy i kiedy wyschły piersi matek; kiedy w całym kraju zapanował mrok i kiedy wymieraliście, jak na jesień wymierają łososie; kiedy panował u was głód, czy wówczas szaman naprowadził zwierzynę na waszych myśliwych? Czy napełnił mięsem wasze żołądki? Powtarzam wam, że szaman nie posiada wcale siły. Tfu, pluję mu w twarz.
Jakkolwiek wszystkich zdumiało to bluźnierstwo, jednak oburzenia ani gniewu nie wywołało. Niektóre kobiety trzęsły się ze strachu, mężczyźni jednak wspinali się tylko na palce, spodziewając się, że lada chwila nastąpi coś nadzwyczajnego. Wszystkie oczy były utkwione w dwóch przeciwnikach. Kapłan zrozumiał, że nastała dlań krytyczna chwila; poczuł, że wpływ jego jest zachwiany i już otworzył usta, by dać odpowiedź, gdy zmuszony był cofnąć się i uciec przed Mackenzy’m, który szedł nań z groźnie zaciśniętemi pięściami i złowrogo błyszczącemi oczyma.
Mackenzy szyderczo się uśmiechnął i mówił dalej:
— I cóż, grom mię nie trafił? Nie spaliła mię błyskawica? Gwiazdy nie spadły z nieba i nie rozgniotły mię? Cha, cha! Z tym psem już skończyłem. A teraz chcę mówić wam o swym narodzie, o najpotężniejszym ze wszystkich narodów, który panuje nad wszystkiemi ziemiami i nad wszystkimi narodami. Zpoczątku polujemy w pojedynkę, jak ja teraz poluję. Potem polujemy gromadą. A wreszcie rozchodzimy się po kraju masami, jak północne jelenie, kiedy zmieniają legowisko. Ci, których bierzemy do naszych jurt, żyją, ci którzy do nas nie idą, umierają. Zarinka jest piękną dziewczyną, zdrową, silną i godną zostać matką Wilków. Jeżeli umrę, bądź co bądź stanie się matką Wilków, ponieważ braci moich jest wielu i wszyscy przyjdą za śladami moich psów. Słuchajcie wyroku Wilka: ten, który weźmie życie jednego Wilka, zapłaci za nie życiem dziesięciu ludzi z pośród swego narodu. W wielu krajach już tak zapłacono. W wielu krajach jeszcze tak zapłacą.
— A teraz mówię do Lisa i Niedźwiedzia. Jak się zdaje, wzrok ich spoczął na tej dziewczynie. Tak? Strzeżcie się, ja ją już kupiłem! Tling Tinneh wspiera się na gwintówce, a inne podarunki, któremi mu zapłaciłem, znajdują się w jego jurcie. Ale ja chcę być dobrym dla tych młodzieńców. Lisowi, któremu zaschło w gardle od gadania, dam pięć paczek tytoniu. Odwilżą one jego język, żeby mógł znowuż hałasować na świecie. Niedźwiedziowi zaś, którego podziwiam, dam dwie kołdry, dwadzieścia miar mąki, dwa razy tyle tytoniu, co Lisowi, a jeśli pójdzie ze mną przez góry na wschód, dostanie odemnie gwintówkę, taką samą, jaką dałem Tling Tinnehowi. Nie chcecie? Dobrze. Wilkowi sprzykrzyło się już gadać. Ale raz jeszcze powtarzam wyrok Wilka: kto weźmie życie jednego Wilka, zapłaci za nie życiem dziesięciu ludzi z pośród swego narodu.
Skończywszy przemowę, Mackenzy wrócił uśmiechając się na swe miejsce; w duszy jednak wcale nie miał spokoju. Była jeszcze ciemna noc. Zarinka podeszła do niego, chcąc mu powiedzieć, jakich sposobów używa Niedźwiedź w walce na noże. Harry uważnie jej wysłuchał.
Rada uchwaliła wojnę. W chwilę potem dziesiątki nóg w mokassynach udeptywały już śnieg na znacznej przestrzeni. Wiele mówiono o nieprzewidzianej porażce szamana; niektórzy twierdzili, że nie chciał on tylko użyć swej siły, ale inni wspominali minione czasy i najzupełniej zgadzali się z tem, co mówił o szamanie Wilk.
Wreszcie Niedźwiedź stanął pośrodku placu z wielkim myśliwskim nożem w ręku. Lis wskazał mu rewolwery Mackenzy’ego; wówczas ten zdjął z siebie pas, na którym one wisiały, włożył go na Zarinkę i oddał jej też swoją gwintówkę.
Zarinka potrząsnęła głową na znak, że nie umie się z nią obchodzić; i rzeczywiście skąd biedna indjanka mogła się nauczyć władać tak rzadką i cenną bronią?
— Gdybyś zauważyła jakieś niebezpieczeństwo z tyłu, krzyknij: „Mój mężu!“ Nie, nie tak: „Mój mężu!“
Kiedy powtórzyła za nim te słowa, uśmiechnął się, uszczypnął ją w policzek i wstąpił w koło.
Niedźwiedz nietylko był od niego wyższy i o wiele mocniejszy, ale i nóż miał o dobre dwa cale dłuższy. Harry Mackenzy niejednokrotnie już miewał do czynienia z prawdziwymi mężczyznami, i teraz więc zrozumiał, że stoi przed nim poważny przeciwnik. Ale ujrzawszy błysk stali, w jednej chwili poczuł w sobie ową gorączkę walki, tak właściwą jego rasie.
Kilka razy był zmuszony cofać się przed Niedźwiedziem na sam brzeg placu, a nawet dalej, za koło, w głęboki śnieg, ale za każdym razem wracał na pole bitwy, dzięki swej znajomości sztuki boksowania. Ani jeden głos nie rozległ się z zachętą dlań, gdy tymczasem jego przeciwnikowi bezustannie dodawano odwagi przyjacielskiemi okrzykami, radami, ostrzeżeniami. Więc tylko za każdym razem, gdy krzyżowały się stalowe noże, coraz to mocniej i mocniej zaciskał szczęki, zadając i odbijając ciosy z tym spokojem, który daje jedynie głęboka ufność we własne siły.
Zpoczątku oszczędzał przeciwnika, ale w miarę, jak rozwijała się walka, uczucie litości ustąpiło przed bardziej pierwotnem dążeniem samoobrony, a wreszcie poprostu przed żądzą krwi i zwycięstwa. Całe dziesięć tysięcy lat kultury i cywilizacji spadło z bark jego, i teraz był tylko pierwotnym mężczyzną, walczącym o samicę.
Dwukrotnie już zdołał ukłóć Niedźwiedzia, pozostając samemu nieuszkodzonym; za trzecim razem jednak nie uszło mu już na sucho i musiał, chroniąc się przed ciosami, pochwycić lewą ręką nieuzbrojone ramię przeciwnika; teraz bili się już pierś przy piersi. I teraz dopiero poznał w zupełności potworną wprost siłę młodego indjanina. Muskuły jego naprężyły się do najwyższego stopnia, do bólu, zdawało się, że lada chwila muszą pęknąć, a tymczasem nóż przeciwnika połyskiwał coraz to bliżej i bliżej. Usiłował wyrwać się ze straszliwego uścisku, ale wysiłek ten bardziej go tylko jeszcze osłabił. Krąg postaci, okrytych skórami, zamknął się szczelniej dokoła walczących, aby nie stracić ani jednego szczegółu ostatnich momentów walki.
Wtem jednak Mackenzy ze zręcznością wykwalifikowanego zapaśnika, cały się skurczył i ze wszystkich sił uderzył głową przeciwnika. Niedźwiedź mimowoli podał się w tył i stracił równowagę, a Mackenzy skorzystał z chwilowej przewagi i rozpędziwszy się, naparł nań całym ciężarem swego ciała; Niedźwiedź przeleciał przez plac i zarył się w głęboki, miękki śnieg. Natychmiast jednak zerwał się na nogi i napadł na przeciwnika.
— O mój mężu! — krzyknęła nagle Zarinka głosem pełnym przerażenia.
Rozległ się świst naciągniętej cięciwy, ale Mackenzy przypadł już do ziemi i długa strzała o kościanem ostrzu, świsnąwszy tuż nad jego głową, wpiła się w pierś Niedźwiedzia, który bezwładnie przewrócił się przez schylonego przeciwnika. Mackenzy w mgnieniu oka zerwał się na nogi. Niedźwiedź leżał u jego stóp bez ruchu, a po drugiej stronie ogniska stał szaman, wyjmując nową strzałę z kołczanu.
Nóż Mackenzy’ego zawisł w powietrzu, zabłysnął w ogniu i cienkie jego ostrze wbiło się w szyję szamana tak głęboko, że tylko rękojeść sterczała na zewnątrz. Szaman zachwiał się, a potem ciężko padł na wznak, na płonące węgle w ognisku.
Klik! Klak!... To Lis, pochwyciwszy gwintówkę Tling Tinneha, napróżno usiłował podnieść kurek. Usłyszawszy jednak pogardliwy śmiech Wilka, z bezsilną wściekłością odrzucił strzelbę daleko od siebie.
— A zatem Lis jeszcze się nie nauczył obchodzić z tą zabawką? Lis jest jeszcze kobietą, a nie mężczyzną! Chodź tutaj. Przynieś gwintówkę, pokażę ci, co trzeba robić.
Lis wahał się.
— Chodź tu, kiedy ci mówię!
Lis podszedł ku niemu powoli, niechętnie, jak obity pies.
— Trzeba zrobić to, a to! Tak, teraz gotowe!
Patron znalazł się na właściwem miejscu, kurek był podniesiony. Mackenzy przyłożył broń do ramienia.
— Lis powiedział, że dzisiejszej nocy mają być dokonane wielkie rzeczy, i powiedział prawdę. Dokonały się wielkie rzeczy, ale Lis brał w nich najmniejszy udział. Czy nie porzucił jeszcze zamiaru posadzenia Zarinki w jurcie swej, u ogniska? Czy może ma ochotę pójść drogą, udeptaną dlań przez Niedźwiedzia i szamana. Nie? To dobrze.
Mackenzy odwrócił się z pogardą i wyciągnął nóż z szyi szamana.
— Może który z wojowników chce pójść tą drogą? Jeżeli są ochotnicy, to Wilk gotów jest walczyć z dwoma, lub trzema odrazu. Nikt niema ochoty? To dobrze. Tling Tinnehu, poraz drugi daję ci tę gwintówkę. A jeżeli kiedy zechcesz przyjść na drugą stronę gór, do kraju Joukon, to wiedz, że zawsze znajdzie się dla ciebie miejsce i dużo jedzenia u ogniska Wilka. Otóż noc zaczyna przechodzić w dzień. Odchodzę, ale może tu kiedyś jeszcze wrócę. Powiadam wam zatem poraz ostatni: pamiętajcie o wyroku Wilka.
Indjanie spoglądali nań, jak na jakąś nadprzyrodzoną istotę. On zaś skierował swe kroki ku Zarince. Ta stała już na przedzie orszaku, przed jego psami; sanie ruszyły z miejsca. Jeszcze chwila i oto pochłonęły ich cienie lasu. Dopiero wtedy Mackenzy przypasał łyżwy, by podążyć za żoną i psami.
— Cóż to, Wilk zapomniał o moich pięciu paczkach tytoniu?
Mackenzy gniewnie popatrzył na Lisa; nagle jednak uderzyła go humorystyczna strona tego naiwnie bezczelnego przypomnienia.
— Dam ci pół paczki.
— Jak się Wilkowi podoba, — rzekł pokornie dzielny Lis i wyciągnął rękę.