Biała cisza (zbiór)/całość
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Biała cisza | |
Wydawca | Nakładem Kurjera Wileńskiego | |
Data wyd. | 1910 | |
Druk | Druk Józefa Zawadzkiego | |
Miejsce wyd. | Wilno | |
Tłumacz | anonimowy | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
JACK LONDON.
BIAŁA CISZA
WILNO NAKŁADEM „KURJERA WILENSKIEGO“ Druk Józefa Zawadzkiego w Wilnie.
|
BIAŁA CISZA.
— Carmen wytrzyma jeszcze ze dwa dni, nie więcej.
Mayson splunął, przyczem grudka lodu zadźwięczała na zamarzłej ziemi, uważnie obejrzał nieszczęśliwe zwierzę, podniósł jego łapę ku ustom i jął obgryzać sople, wpijające się w jego biedne, pokaleczone palce.
— Ile razy zdarzało mi się widzieć psy o sławnych imionach, wszystkie nic nie były warte, — powiedział, skończywszy z tą robotą i odtrąciwszy od siebie zwierzę. — Daje się psu sławne imię, a ono poprostu nie może podołać tej odpowiedzialności, nędznieje i zdycha. Co innego, jeżeli się psa nazwie jakimś rozsądnem imieniem, jak naprzykład Burek, Łyska, albo Żuczek. Czy takiemu psu może się stać co złego? Nie, sir, nie może. Weźmy naprzykład choćby Szukuma, przyjrzyjcie mu się, on…
Chap! Mocny, żylasty pies z szybkością błyskawicy zrobił koziołka w powietrzu tak, że Mayson zaledwie zdążył odskoczyć i ocalić swoje gardło przed ostremi zębami zwierzęcia.
— Aaa… toś ty taki! no, to masz za to! — Szybkim uderzeniem biczyska rozłożył psa na śniegu; zwierzę żałośnie zawyło, a z pyska spłynął mu jakiś żółtawy płyn.
— Mówiłem więc, spójrzcie na Szukuma, to prawdziwy północny pies; założyłbym się, że zanim upłynie tydzień, pożre Carmen.
— A ja założę się, że my zjemy Szukuma i to w bardzo krótkim czasie — odezwał się Malmut Kead, przewracając bryłę lodu, którą postawił na ogniu, aby się roztopiła. — A jak ty myślisz, Ruto?
Indjanka, zajęta gotowaniem kawy, wrzuciła do imbryka kawał lodu, żeby fusy opadły, popatrzyła na Malmuta, potem na męża, i nie odezwała się, ani słowem. Była to tak oczywista prawda, że potwierdzać ją uważała za zbyteczne. Mieli przed sobą jeszcze dwieści mil, po bezdrożu; zapasy mogli rozłożyć na jakieś sześć dni, nie więcej, psy zaś nic już nie miały — jasne więc, że innego sposobu nie było.
Wszyscy troje usiedli przy ogniu i zabrali się do nędznego posiłku. Był to krótki, południowy wypoczynek, psów więc nie wyprzęgali; leżały dokoła sani, wpatrując się w ludzi chciwemi, wygłodniałemi oczami.
— Teraz już skończymy z obiadami — wiedział Malmut Kead, — i trzeba dobrze pilnować psów, bo zrobiły się bardzo złe. Przy pierwszej lepszej sposobności mogą się na które z nas rzucić.
— I pomyśleć, że niegdyś byłem prezesem związku chrześcijańskiego i nauczycielem w szkole niedzielnej. — Mayson powiedział to obojętnym tonem, ot, tak sobie, byle coś powiedzieć i z zamyśleniem spoglądał na swoje mokassyny[1], z których buchały kłęby pary; wkrótce jednak z zadumy wyrwała go Rut, podając mu garnuszek z kawą. — Dzięki Bogu, że mamy przynajmniej herbatę. A wiecie, że ja widziałem, jak ona rośnie w Tenessy. Co jabym teraz dał za talerz gotowanej kukurydzy! No, nie martw się, Rut, już niedługo będziesz przymierać głodem i nosić mokassyny.
Na te słowa, twarz kobiety rozpromieniła się, a w oczach jej odbiła się bezgraniczna miłość dla białego pana — przed nim nie widziała ani jednego przedstawiciela białej rasy i wogóle nie spotkała mężczyzny, któryby traktował kobietę, jak człowieka, nie zaś, jak bydlę robocze.
— Tak, Rut, — ciągnął dalej mąż, z trudnością wysławiając się tym łamanym djalektem, w którym jedynie mogli się ze sobą porozumieć, — bądź jeszcze jakiś czas cierpliwa, a potem wszystko sprzedajemy i jedziemy w daleki kraj. Bierzemy łódź białego człowieka i płyniemy przez słoną wodę. Szkaradna woda... zła woda... wielkie góry wody skaczą wciąż na dół i do góry. Woda wielka, wielka, płynie się daleko, daleko, dziesięć snów, dwadzieścia snów, czterdzieści snów (poglądowo przedstawił jej na palcach liczbę dni) ciągle woda, szkaradna woda. Potem przychodzisz — wieś, wielka wieś, dużo ludzi... jak komarów w lecie. Wigwamy wysokie, wysokie, dziesięć sosen, dwadzieścia sosen...[2]
Przerwał, nie umiejąc się wytłómaczyć, i błagalnie spojrzał na Malmuta Keada, po chwili jednak wpadł na pomysł pokazania rękami, co znaczy wysokość dwudziestu sosen, postawionych jedna na drugą. Malmut Kead przyglądał mu się z drwiącą pobłażliwością; za to w szeroko otwartych oczach Rut błyszczał podziw i zachwyt, myślała bowiem, że mąż wszystko to dla niej specjalnie zmyśla, a takie względy radowały serce biednej, niezepsutej kobiety.
— Potem wchodzi się do skrzyni i fiut! — leci w górę, — by pokazać jej poglądowo, jaki ruch wykonywa winda, podrzucił w górę garnuszek, a następnie, chwyciwszy go, dokończył: — potem bęc! spada się na dół! O, wielcy szamani! Ty Fort-Joukon, ja Arctic-City... dwadzieścia pięć snów... przez całą drogę długi sznur... biorę sznur, mówię: hallo, Rut! jak się masz? ...ty mówisz: to ty mój dobry mężu?... ja mówię: tak... ty mówisz: nie mogę robić dobrego chleba, niema wody... ja mówię: idź do dziury, koło worka z mąką... zaglądasz do dziury, łowisz dużo wody. Cały czas, ty Fort-Joukon, ja Arctic-City. O, wielcy szamani.
Rut tak serdecznie rozśmiała się z tej, jej zdaniem, bajki, że obaj jej towarzysze wybuchnęli głośnym śmiechem. Tymczasem psy pogryzły się ze sobą, trzeba było wstać i rozbroić je; potem, nie chcąc tracić czasu, ułożyli bagaże na sanie i ruszyli w drogę. Mayson nie zdążył już dokończyć opowiadania o cudach Dalekiego Kraju.
„Masz, Szukum! Chi, masz![3] Mayson kilku mocnemi uderzeniami bicza popędził psy, a gdy te z całych sił wyciągnęły postronki, zręcznym ruchem długiego żelaznego kija zsunął z miejsca poprzymarzane płozy sań; za nim biegły sanie Rut, której pomógł Malmut Kead, a on wraz ze swemi psami zamykał pochód. Ten wielki, silny i szeroki mężczyzna, jednem uderzeniem pięści powalający wołu, z psami obchodził się niezmiernie łagodnie; nigdy ich nie bił, a gdy patrzył na ich wysiłki, serce rwało mu się w kawały; nie mógł się przemódz, by je uderzyć, a tylko zachęcał je głosem, czego poganiacze nigdy prawie nie robią.
— Nuże,... nu... marsz, biedaki, — mruczał, próżno usiłując poruszyć z miejsca swoje sanie. Psy, jęcząc, wytężały wszystkie siły, ale wreszcie cierpliwość jego została wynagrodzona, sanie pobiegły chyżo w pogoń za dwojgiem pierwszych.
W drodze nie rozmawiano — trudności podróży nie dozwalają na taki zbytek. Ze wszystkich ciężkich prac, najcięższą jest podróżowanie w okolicach podbiegunowych. Szczęśliwy jest ten, kto może przejechać cały dzień, nie wymówiwszy ani słowa, zwłaszcza, jeśli podróżuje ubitym śladem, ale ze wszystkich uciążliwych prac, najuciążliwszą jest torowanie drogi. Mimo szerokie, dziurkowane łyżwy, co chwila pada się w śnieg po kolana. Potem trzeba podnieść nogę do góry, prosto do góry — biada, jeśli zegnie się ją w bok, chociażby na jeden jedyny cal, dopóki całej łyżwy nie wydostanie się ze śniegu; podnosi się nogę nad poziom śniegu i stawia się ją naprzód; potem trzeba podnieść na pół łokcia drugą nogę. Jeżeli temu, kto robi to poraz pierwszy, uda się ani razu nie podwinąć łyżwy pod siebie, a padając, nie zapaść się w miękką, zdradliwą pierzynkę; jeżeli nie porzuci tej pracy, do cna wyczerpany, nie ujechawszy jeszcze dwustu nawet kroków; i jeżeli w ciągu całego dnia ani razu nie wpadł między psy i nie zaplątał się w ich uprząż, — to ma zupełne prawo na noclegu wleźć w swój worek do spania z czystem sumieniem i z taką dumą w sercu, jakiej człowiek, który tego nie dokonał, nigdy zrozumieć nie zdoła. A kto w ten sposób uszedł dwadzieścia snów — temu mogą pozazdrościć bogowie.
Godziny biegły, a podróżni, przejęci tajemnym lękiem przed wielką Białą Ciszą, w milczeniu zdążali naprzód. W naturze istnieje wiele różnych zjawisk, za pomocą których uświadamia ona człowiekowi jego nicość: wiecznie ten sam porządek przypływu i odpływu, gniewna potęga burzy, huk trzęsienia ziemi, oślepiający ogień błyskawic; ale najbardziej oszałamiające ze wszystkich — to martwa, Biała Cisza. Nic tu nie zaszeleści, jasne niebo błyszczy i cięży, jak miedź, najcichszy szept wydaje się świętokradztwem, a wystraszony człowiek, drobna cząsteczka życia, przemyka się poprzez posępną pustynię martwego państwa, drżąc ze strachu za swą zuchwałość. Dziwne myśli przychodzą mu do głowy, świadomość czegoś niezmiernie tajemniczego przedziera się na zewnątrz. I oblatuje go strach przed śmiercią, strach przed Bogiem, przed światem, nabiera nadziei w życie zagrobowe, poczyna dążyć do nieśmiertelności, do wieczności; wtedy i tylko wtedy podróżny jest sam na sam z Bogiem.
Dzień miał się ku schyłkowi. Rzeka robiła tu gwałtowny zakręt, więc Mayson skierował swój zaprząg do brzegu by przeciąć na ukos wąski przesmyk; ale brzeg był bardzo stromy i psom nie udało się wciągnąć sani; spróbował jeszcze raz i jeszcze raz, ale mimo pomocy Rut i Malmuta Keada, którzy popychali sanie z tyłu, wciąż zsuwały się one na dół. Wreszcie, wszyscy razem zrobili jeszcze jeden wysiłek; nieszczęsne, osłabłe z głodu psy wytężyły wszystkie siły... jeszcze trochę... jeszcze... i sanie zatrzymały się na samym brzeżku. Nagle jednak przedni pies skręcił na prawo i pociągnął za sobą cały sznur psów; postronki zaczepiły o łyżwy Maysona, ten nie mógł utrzymać równowagi i padł w śnieg; jeden z psów, zaplątawszy się w zaprzęgu, upadł także, sanie runęły w dół, pociągając za sobą cały zaprzęg.
Bęc!.. Bat boleśnie ciął psy, zwłaszcza tego, który upadł.
— Mayson, nie trzeba, — zabłagał Malmut Kead, — biedactwo ledwie dyszy. Poczekaj, zaprzęgnę swoje psy.
Mayson umyślnie zatrzymał bat, dopóki mówił Kead, ale przy ostatnim jego wyrazie cienka, długa żmijka powtórnie uniosła się w powietrze, potem z błyskawiczną szybkością okręciła się naokoło tułowia nieszczęsnego winowajcy. Carmen — była to ona — przypadła do śniegu, żałośnie zawyła i padła na bok.
Jakaż tragiczna chwila, jakież nieskończenie smutny widok: ginie pies, a dwaj towarzysze spoglądają na siebie z wściekłością — i to na najdalszej północy! Rut trwożliwie przenosiła wzrok z jednego na drugiego; Malmut Kead już się opanował, chociaż w oczach jego pozostał milczący wyrzut; pochylił się nad psem i poprzecinał postronki. Nikt nie wymówił ani słowa. W milczeniu zaprzęgnięto psy Malmuta Keada i wreszcie wydostano się na brzeg; wkrótce potem cała karawana ruszyła w dalszą drogę, umierająca Carmen zaś powlokła się również za saniami. Dopóki pies jest jeszcze w stanie chodzić, nie dobija się go, dając mu możność dowleczenia się do noclegu — może uda się zabić jelenia, wtedy można będzie nakarmić zwierzę i tym sposobem ocalić je od śmierci.
Mayson żałował już w duszy swego okrucieństwa, ale był zbyt uparty, żeby się do tego przyznać; zdążał teraz na czele małego orszaku, nie przypuszczając nawet, że nad głową jego krąży już śmierć. Szli przez zasłoniętą od wiatru nizinę, zarośniętą gęstym, wysokim lasem. Przed nimi, w odległości pięciu, może sześciu metrów, wznosiła się olbrzymia sosna. Stała tu od Bóg wie ilu pokoleń; — a może losy strzegły ją dla tego właśnie przeznaczenia, może fatum oddawna już wydało wyrok nad Mayşonem.
Przystanął, żeby zawiązać rozluźniony rzemień przy mokassynach; sanie zatrzymały się, a pomęczone psy czemprędzej pokładły się na śniegu. Cisza była absolutna; spętany mrozem las, wstrzymał, rzekłbyś, oddech; chłód i milczenie zamknęły serce i drżące usta przyrody. Nagle w powietrzu dało się słyszeć jakby westchnienie; podróżni może go nawet nie dosłyszeli, lecz odczuli, jako zapowiedź ruchu w tej atmosferze absolutnej nieruchomości; potem drzewo zachwiało się pod ciężarem swych lat i śniegu: Mayson usłyszał trzask i chcąc się przekonać, skąd on pochodzi — wyprostował się, a cios spadł mu na ramię.
Niespodziane niebezpieczeństwo — niespodziana śmierć — jakże często zdarzało się Malmutowi Kead spotykać się z niemi oko w oko! Iglaste gałęzie jeszcze nie przestały drżeć, gdy zabrał się już do roboty. Nie straciła też przytomności indjanka: nie zemdlała i nie krzyknęła, jakby to uczyniła niewątpliwie niejedna z jej białolicych sióstr. Na rozkaz Malmuta Keada, całym ciężarem ciała wsparła się na naprędce sporządzonej dźwigni, zmniejszając tym sposobem wagę drzewa, przygniatającego jej męża, Kead zaś natychmiast zabrał się do przerąbywania toporem pnia sosny. Stal z brzękiem wgryzała się w zmarznięte drzewo, a za każdem uderzeniem słychać było oddech, z głośnym sapaniem wylatujący z potężnej piersi Keada: chcha, chcha!
Wreszcie Kead złożył na śniegu biedne ciało, które przed chwilą jeszcze było człowiekiem. Boleśnie było patrzeć na męczarnie towarzysza, ale boleśniej jeszcze — na niemą rozpacz jego biednej żony, na jej nieprzytomne spojrzenie, w którem błyszczała równocześnie i nadzieja i smutek beznadziejny. Słów wypowiedziano niewiele — ludzie z Północy od wczesnego dzieciństwa uczą się cenić nie słowa, lecz czyny.
W temperaturze sześćdziesięciu pięciu stopni poniżej zera, według Farenheita, człowiek nie może długo leżeć na śniegu i mimo to zostać przy życiu. Dlatego też czemprędzej poprzecinano rzemienie, przytrzymujące pakunki na saniach, i owinąwszy rannego w futra, położono na stosie gałęzi. Przed nim rozpalono ognisko z tego samego drzewa, co go przygniotło, a za jego łożem i nad nim rozciągnięto naprędce baldachim, żeby ze wszystkich stron dochodziły doń promienia ciepła — kto się uczył fizyki, ten zrozumie to zjawisko.
Ludzie, którzy przyzwyczaili się zaglądać śmierci w oczy, nie mylą się nigdy, gdy śmierć na nich zawoła. Mayson był straszliwie pognieciony, można to było zauważyć na pierwszy rzut oka. Prawa ręka, prawa noga i kość pacierzowa były złamane; nogi aż do miednicy były sparaliżowane, a prawdopodobnie i wewnętrzne organy również uległy straszliwemu wstrząśnieniu. Tylko z jęków, jakie od czasu do czasu wyrywały się z jego ust, można było wnosić, że jeszcze żyje.
Nadziei— żadnej, możności ulżenie mu w jakikolwiek sposób — żadnej. Noc nadbiegała bezlitośnie szybko. Twarz Rut zamarła w wyrazie beznadziejnego stoicyzmu, właściwym ludziom jej plemienia; na bronzowem obliczu Keada ukazało się kilka nowych zmarszczek. Mayson w gruncie rzeczy cierpiał najmniej ze wszystkich, przeżywając przez ten czas powtórnie chwile swej młodości, spędzonej we wschodniem Tenessy, wśród olbrzymich Dymiących gór. Nagle zaczął mówić w rodzinnem narzeczu Południa, majaczył o kąpaniu się w rzece, o kukurydzy, o wyprawach po arbuzy do cudzych sadów — wszystko to było całkiem niezrozumiałe dla Rut, za to podwójnie wzruszające dla Keada, który od tylu już lat nie widział cywilizowanego kraju.
O świcie ranny odzyskał przytomność, więc Malmut Kead nizko się nad nim pochylił, by módz dosłyszeć jego szept.
„Pamiętasz, jak gromadziliśmy się wszyscy na rzece Tananie? na wiosnę będzie już cztery lata. Wtedy ona była mi jeszcze całkiem obojętna; pociągała mię jedynie jej piękność, a także niezwykłość tej przygody. Ale wiesz, od tego czasu nauczyłem się kochać ją i szanować. Była dla mnie wierną żoną, przyjacielem, którego w ciężkich chwilach czułem zawsze koło siebie. A w handlu, jak sam wiesz, nikt nie potrafi jej dorównać. Pamiętasz, jak przepłynęła porohy, żeby pomódz nam wydostać z mielizny, i nie patrzyła nawet na kule, obsypujące ją ze wszystkich stron? A pamiętasz głodówkę w Nucklukietto? A jak przeszła przez rzekę, gdy lód już ruszył, przynosząc nam ważne wiadomości? Tak, była dla mnie dobrą żoną, lepszą, niż tamta, pierwsza. Toś ty nie wiedział, że byłem żonaty? Nie mówiłem ci o tem? Byłem, byłem, jeszcze w Stanach. I dlatego właśnie tutaj przyszedłem. Myśmy się z nią nawet razem chowali... Odjechałem, żeby dać jej możność otrzymania rozwodu. I dostała go.
„Ale to, zresztą, niema nic wspólnego z Rutą. Układałem sobie, że na przyszły rok zlikwiduję kopalnię i wyniosę się stąd razem z nią... ale teraz jest już zapóźno. Kead, nie odsyłaj jej do jej plemienia. Strasznie to trudno dla kobiety tam wracać. Pomyśl: przeżyć cztery lata na naszej słoninie, na grochu, chlebie i suszonych owocach, a potem wrócić do dziczyzny i ryby. Pożyć naszem życiem, przyzwyczaić się do niego i polubić je, a potem wrócić do sposobu życia jej ludu. Zaopiekuj się nią, Kead. Czemuż byś nie miał się z nią... a zresztą, tyś zawsze stronił od kobiet... nie mówiłeś mi nigdy, co cię tu sprowadziło. Zajmij się nią i jaknajprędzej odeślij do Stanów. Ale zrób tak, żeby mogła tu wrócić, na wypadek, gdyby zatęskniła za krajem.
„A dziecko... wiesz Kead, ono bardziej jeszcze przywiązało mię do niej. Mam nadzieję, że to będzie chłopczyk. Kead... to kość kości mojej, i miałby się chować w tym nieszczęsnym kraju. A tembardziej, gdyby się urodziła dziewczynka. Sprzedaj moje futra, dostaniesz za nie conajmniej z pięć tysięcy dolarów, kompanja ma tyleż moich pieniędzy. Zajmij się mojemi sprawami, jakby to były twoje własne. Myślę, że ten szyb nad strumieniem musi być bardzo bogaty. Postaraj się, żeby chłopiec otrzymał staranne wychowanie i, na miłość Boską, zrób tak, żeby tu nigdy nie wrócił. To kraj nie dla białych ludzi.
„Umieram, Kead. Zostalo mi jeszcze trzy, co najwyżej — cztery dni. Ale wy tu nie możecie siedzieć. Musicie koniecznie, koniecznie, natychmiast jechać dalej! Pomyśl, przecież to moja żona, mój syn! — O Boże, mam nadzieję, że się urodzi syn! Nie możecie zostać tu, przy mnie. Żądam, żebyście natychmiast jechali dalej! To ostatnia prośba umierającego!“
— Pozwól nam zostać tutaj jeszcze trzy dni, — odezwał się błagalnie Malmut Kead; — może zrobi ci się lepiej, a zresztą, może się coś zdarzyć.
— Niepodobna.
— Tylko trzy dni.
— Niepodobna, jedźcie.
— Choćby dwa dni.
— Kead, tu chodzi o ocalenie mojej żony i dziecka, jak możesz prosić mię o to?
— Pozwól, żebyśmy zostali jeden dzień tylko.
— Nie, nie, nie proś...
— Tylko jeden dzień. Przeciągniemy jeszcze jakoś zapasy, a tymczasem może uda mi się zabić jelenia.
— Niemożna, niemożna, Kead. No, dobrze zresztą, ale tylko jeden dzień, ani minuty dłużej. A potem Kead, nie pozwól mi się tak... bez celu męczyć. Jeden tylko strzał, jedno pociśnięcie kurka... rozumiesz mnie? Mój Boże, mój Boże! kość mojej kości, a ja go nie zobaczę! Przywołaj tu Rutę. Chcę się z nią pożegnać i powiedzieć jej, że powinna myśleć tylko o tem, żeby ocalić dziecko, a nie wyczekiwać tu mojej śmierci, bo może nie zechce z tobą pojechać. No, żegnaj, stary, żegnaj!
„Kead, zaczekaj. Wykop szachtę koło dołu do przemywania piasku, trochę wyżej; kiedyś przemyłem tam złota za czterdzieści centów z jednej łopaty piasku.
„Poczekaj jeszcze chwilę, Kead. — Kead nizko się nad nim pochylił, by pochwycić ledwie dosłyszalne wyrazy, w których umierający żałował swego uporu. — Bardzo mi przykro, że... no, wiesz... że tak postąpiłem z Carmen“.
Podczas, gdy nieszczęśliwa kobieta w milczeniu opłakiwała umierającego, Malmut Kead przypasał łyżwy, wziął strzelbę pod pachę i poszedł w las. Znał dobrze różne tragedje bezlitosnej Północy, ale w tak ciężkiem położeniu znajdował się poraz pierwszy. Rozumując logicznie, sprawa przedstawiała się całkiem jasno: z jednej strony — możność ocalenia życia trojga ludzi, z drugiej — jedno gasnące istnienie. Ale nie mógł się nie wahać. Pięć lat składało się na ich przyjaźń; w ciągu pięciu lat przywykli stać ramię przy ramieniu na rzekach i na lodowych równinach, wspólnie zaglądać śmierci w oczy, wspólnie znosić powodzie i głodówki. Byli tak do siebie przywiązani, że chwilami Malmut czuł, iż jest zazdrosny o przyjaciela nawet w stosunku do Ruty. A teraz własnemi rękami zmuszony będzie przeciąć pasmo drogiego mu życia?
Modlił się gorąco, by napotkać jelenia, jednego jedynego jelenia, ale zdawało się, jakby wszystko, co żyje, porzuciło tę straszliwą okolicę; pod wieczór wracał do obozowiska bezsilny, zrozpaczony. Wtem usłyszał wściekłe ujadanie psów i przenikliwe krzyki Rut; puścił się więc pędem przez las.
Rut stała pośród sfory psów i opędzała się im toporem. Psy, widocznie, zbuntowały się przeciw żelaznemu prawu człowieka i napadły na zapasy żywności. W tej dzikiej, pierwotnej walce człowieka ze zwierzętami, w walce o życie, o istnienie, Kead rzucił się na pomoc Rut. Topór Ruty i kolba Keada opadały na głowy i grzbiety psów, które już to przyskakiwały do nich z błyskawiczną szybkością, już to, rycząc, wiły się po śniegu, z dziko płonącemi oczami i wyszczerzonemi zębami. Wreszcie pobite zwierzęta zrezygnowały z walki i pokładłszy się daleko od ogniska, jęły lizać swe rany, skarżąc się gwiazdom na nieszczęsny swój los.
Okazało się, że zniknął cały zapas suszonego mięsa wielorybiego i zostało zaledwie pięć funtów mąki; i to na zgórą dwieście mil drogi wśród pustyni.
Rut wróciła na swe miejsce przy boku umierającego, a Kead zaczął krajać w kawałki ciepłe jeszcze mięso psa, którego czaszkę w bitwie Rut zmiażdżyła uderzeniem topora; mięso starannie schował, wnętrzności zaś i skórę oddał reszcie psów na pożarcie.
Nad ranem przyszło nowe nieszczęście — zwierzęta zabrały się do siebie; pierwsza padła Carmen, która jeszcze dyszała — resztkami sił czepiając się życia; cała sfora rzuciła się na nią, nie zważając na razy, sypiące się im na grzebiety; psy ryczały i wyły z bólu, ale nie można ich było rozpędzić, dopóki nie pożarły nieszczęsnego stworzenia do cna — z kośćmi, skórą i szerścią.
Malmut Kead wziął się do roboty, mimowoli słuchając majaczeń umierającego towarzysza. Przygotowywał jednę z tych powietrznych kryjówek, w których myśliwi przechowują zapasy mięsa, by zabezpieczyć je przed żarłocznością psów i wilków. Rut pilnie przyglądała się każdemu jego ruchowi; nachylił ku sobie wierzchołki dwóch młodych sosen i przyciągnąwszy je do samej prawie ziemi, związał rzemieniami z jeleniej skóry. Potem, uspokoiwszy batem rozdraźnione psy, zaprzągł je do dwóch par sani, przełożył na nie cały ładunek, za wyjątkiem futer, w które był owinięty Mayson. Futra te obwiązał mocno dokoła ciała towarzysza, końce ich zaś przytwierdził do wierzchołków sosen. Należało już tylko poprzecinać rzemienie, a ciało poleciałoby w górę i zawisło w powietrzu.
Rut wiedziała o ostatniej woli męża i nie sprzeciwiała się jej — biedaczka od urodzenia była przyzwyczajona do bezwzględnego posłuszeństwa; w dzieciństwie już nauczono ją uchylania głowy, jak uchylały ją wszystkie kobiety jej ludu, przed wolą pana stworzenia, — mężczyzny, — a teraz nie mogła sobie poprostu wyobrazić, co to jest nieposłuszeństwo ze strony kobiety. Kead pozwolił jej na pożegnanie ucałować męża — co nie było w zwyczaju wśród jej plemienia, — ale natychmiast potem zaprowadził ją do przednich sani i pomógł przymocować do nóg łyżwy. Rut jakoś bezwolnie wzięła do ręki hamulec i bat i popędziła psy przed sobą. Wtedy Kead wrócił do Maysona, który leżał już bez przytomności. Kobieta oddawna już zniknęła w głębi lasu, a on wciąż jeszcze siedział przy ognisku i wciąż czekał i modlił się, by los sam zesłał śmierć jego towarzyszowi.
Upłynęła godzina, potem jeszcze godzina, a Mayson nie umierał. W południe, słońce, chociaż nie było go widać z za horyzontu, oświetliło na chwilę purpurową pożogą wschodnią część nieba. Malmut Kead wstał i zwolna powlókł się do miejsca, gdzie leżał umierający. Obejrzał się niespokojnie dokoła. Biała Cisza szydziła zeń jakby. Ogarnęło go przerażenie. Potem zabrzmiał głuchy strzał i Mayson wzniósł się w górę razem ze swą powietrzną mogiłą, a Malmut Kead wskoczył na sanie i popędził psy, które puściły się co sił przez śnieżną równinę.
ŻONA KRÓLA.
Dawno, bardzo dawno, w tych czasach, kiedy Północ była jeszcze bardzo młoda, życiowe i obywatelskie cnoty jej mieszkańców odznaczały się zdumiewającą nielicznością i prostotą. Gdy brzemię trosk gospodarskich stawało się nie do zniesienia, a dusza zaczynała protestować przeciw osamotnieniu i przygniatającemu smutkowi, poszukiwacz przygód na Północy, w braku czegoś lepszego, brał sobie żonę indjankę, zapłaciwszy za nią umówioną sumę. Dla kobiety było to wstępem do raju, ponieważ biali awanturnicy, jacy byli, to byli, ale obchodzili się z nią bądź co bądź o wiele lepiej, aniżeli jej współplemieńcy. Biali mężczyźni w owych czasach najzupełniej, oczywiście, tranzakcje te pochwalali; byli z nich zadowoleni i indjanie: sprzedawszy swe siostry i córki za bawełniane kołdry i stare fuzje i wymieniwszy swoje ciepłe futra na cienkie perkaliki i najgorszego gatunku wódkę, te dzieci natury szybko i nie bez przyjemności wymierały na galopujące suchoty, oraz inne nieuleczalne choroby, towarzyszące dobrodziejstwom wyższej kultury.
W owe czasy arkadyjskiej prostoty, Koll Hollbryte, podróżując kiedyś po kraju, nagle zachorował. Zdarzyło się to wówczas, gdy był na Dolnej rzece. W życiu sióstr św. Krzyża wypadek ten stał się miłem urozmaiceniem; ofiarowały mu przytułek i opiekę i dalejże go karmić i smarować lekarstwami, nie przypuszczając nawet, że łagodne dotknięcie białych ich rąk i czułe starania w daleko większym stopniu przywracają mu siły, aniżeli wymyślne klasztorne leki.
Koll’a Hollbryte’a jęły nawiedzać dziwne myśli, nie mające żadnego określonego objektu, dopóki wzrok jego nie spoczął na Magdalenie, młodej dziewczynie, służącej w misji. Nie zdradził się jednak i czekał cierpliwie. Na wiosnę siły zaczęły mu powracać, a gdy słońce wzeszło na swą złocistą drogę dokoła horyzontu, i w naturze radośnie zadrgało tętno życia, nie wytrzymał i odjechał, jakkolwiek niezupełnie jeszcze wyleczony.
Magdalena była sierotą. Białolicy ojciec jej pewnego ranka spotkał się z niedźwiedziem i nie ustąpił mu z drogi, skutkiem czego wkrótce przeniósł się do lepszego świata. Owdowiała matka, indjanka, została sama na świecie; zabrakło mężczyzny, któryby napełnił piwnicę jej zapasami na zimę; zrobiła więc niebezpieczną próbę: postanowiła oto przeżyć zimę o pięćdziesięciu funtach mąki i dwudziestu pięciu funtach wędzonej słoniny; ale próba ta, jak się okazało, miała dla niej najzgubniejsze skutki. Osierocone dziecko, Czukra, znalazło przytułek u sióstr w misji, a te dały mu chrześcijańskie imię Magdaleny.
Magdalena wszakże miała jeszcze jednego krewnego: był to stary hulaka, wuj, skutecznie wyniszczający wewnętrzne organa swego ciała nieumiarkowanem używaniem wódki białych twarzy. Pod tym względem usiłował dotrzymać kroku białolicym półbogom i tym sposobem z każdym dniem bardziej zbliżał się do grobu. Gdy zdarzało mu się, że był trzeźwy, zaczynał doznawać okrutnych boleści. Sumienia w nim nie było.
Do tego to starego włóczęgi udał się Koll Hollbryte, a podczas pertraktacji, jakie potem miały miejsce, zużyto niemniej słów, jak tytoniu. Nie obeszło się, naturalnie, bez hojnych obietnic ze strony Kolla. Skończyło zaś na tem, że stary bałwochwalca włożył do swego brzozowego czółna kilka funtów suszonego wieloryba i pojechał do misji Św. Krzyża.
Niewiadomo, jakie nadawał on tam obietnice i ile nałgał — siostry nie lubią robić plotek; faktem jest tylko, że, gdy stamtąd powracał, na szerokiej jego piersi błyszczał krzyż, a w łodzi siedziała siostrzenica jego, Magdalena. Tegoż wieczoru odbył się ślub i rozpoczął wspaniały potłacz[4] tak, że przez dwa następne dni osada nie wychodziła wcale na połów ryb. A nazajutrz zrana Magdalena otrząsnęła ze swoich mokassynów piasek Dolnej rzeki i udała się w łodzi męża na Górną rzekę, gdzie zamieszkali w miejscowości, zwanej Dolnym Krajem.
W ciągu następnych lat była dobrą żoną, dzielạc z mężem wszelkie trudy i chodząc koło jego gospodarstwa. Udało się jej naprowadzić go na drogę cnoty, tak, że nauczył się nawet robić oszczędności ze złotego piasku i pracować ze wszystkich sił. Koniec końców uśmiechnęło się do niego szczęście; został bogatym człowiekiem i zbudował sobie chatę w Sirkle-City. Bogactwo i wspaniałość jego były tak wielkie, że ludzie, odwiedzający jego dom, spoglądali nań oczyma, pełnemi zawiści.
Ale Północ zaczęła zwolna dojrzewać i pojawiły się rozrywki, właściwe cywilizowanym okolicom. Dotychczas Południe wysyłało tu tylko swych synów, teraz zaczęły się też ukazywać córki. Nie były to siostry ani żony poprzednich przybyszów, niemniej jednak potrafiły wbić w głowę mężczyznom nowe ideje i wogóle podnieść całą skalę życia w charakterystycznym dla siebie kierunku. Żony indjanki przestały bywać na wieczorach tanecznych i z chichotem skakać pośrodku koła w charakterystycznych amerykańskich pląsach. Zamknęły się we wrodzonym sobie stoicyzmie i siedząc w swych chatach, pokornie patrzyły, jak królują ich białolice siostry.
A potem z żyznego południa, z za gór ukazały się nowe zastępy — tym razem były to kobiety, które wkrótce zdobyły jeszcze większą władzę, aniżeli pierwsze. Słowo ich było prawem, a prawo ich było żalaznem prawem. Ze zmarszczonemi brwiami spoglądały na żony indjanki, a w obecności ich kobiety stawały się ciche i skromne. Niektórzy tchórze zaczęli się wobec nich wstydzić swoich związków z córkami tej ziemi i z gniewem spoglądać na swe ciemnoskóre dzieci. Zato inni zostali wierni żonom tuziemkom i byli z nich dumni. Gdy weszło w modę rozwodzenie się z indjankami, Koll Hollbryte odważnie sprzeciwił się ogólnemu prądowi, co nie przeszkadza, że zaczął jakoś szczególnie mocno odczuwać trudności położenia tych biedaczek, co przyszły tu ostatnie, nie mogły się z nikim porozumieć, a które mimo to rządziły okolicą.
Pewnego pięknego dnia okazało się, że Górny Kraj, położony daleko za strefą polarną, obfituje niezmiernie w złoto. Wiadomość tę przywieziono na psach nad brzeg Słonej Wody. Okręty, płynące przez Ocean Spokojny, przyniosły nowinę na Południe, stamtąd kable i miedziane druty rozniosły ją po całym świecie; wówczas Świat poraz pierwszy dowiedział się o Klondycke i o kraju, leżącym nad Joukonem.
Koll Hollbryte przeżył spokojnie kilka lat. Z Magdaleną obchodził się, jak przystało na dobrego męża, a ona obdarzyła go synem. Koniec końców jednak począł odczuwać jakieś niezadowolenie; ciągnęło go do ludzi jego plemienia i do tego życia, które było odeń tak daleko; ludzie niejednokrotnie odczuwają chęć zerwania ze zwykłemi warunkami życia i pożycia trochę innem życiem, swobodniejszem, weselszem. A przytem z góry rzeki nadchodziły zdumiewające wieści o nowem, bajecznem Eldorado, i cudnem mieście chat i namiotów, o niezmiernem powodzeniu nowych przybyszów, rozproszonych po całym kraju. Sirkle-City całkiem wymarło; całe życie przesunęło się w górę rzeki, gdzie powstało niesłychane, wspaniałe królestwo z bajki.
Koll Hollbryte ledwo się nie urwał, siedząc przed samym progiem tego życia; zapragnął mu się przyjrzeć. Dlatego też, na wiosnę, przemywszy swój piasek, zaniósł do sklepu Kompanii Oceanu Spokojnego dwieście funtów złotego piasku; wagę piasku sprawdzono na wielkich szalach kompanji, poczem wydano Hollbryte’owi czek na odpowiednią sumę do Dawson. Następnie powierzył swoje sprawy na czas swej nieobecności Tomowi Dicksonowi, ucałował Magdalenę, przyrzekłszy jej, że wróci w jesieni, zanim rzeki staną i siadł na statek, udający się w górę rzeki.
Magdalena czekała, czekała go przez całe dwa letnie, słoneczne miesiące. Karmiła psy, starannie pilnowała małego Kolla i tak zeszło krótkie lato; słońce rozpoczęło swoją długą drogę ku południowi. Magdalena modliła się wiele na wzór sióstr Św. Krzyża, aż wreszcie nastała jesień; Joukon pokrył się lodem i królowie z Sirkle-City zaczęli powracać na zimowe roboty, ale Kolla Hollbryte pomiędzy nimi nie było.
Tom Dickson jednak musiał zpewnością otrzymać od niego listy, ponieważ jego ludzie przywieźli jej na saniach zapas drzewa na całą zimę. I kompanja również musiała otrzymać od niego list, ponieważ jej ludzie zapełnili piwnicę Magdaleny wyborowymi prowiantami i oświadczyli, że ma u nich kredyt nieograniczony.
Zawsze i po wszystkie czasy mężczyzna był uważany za sprawcę wszystkich nieszczęść kobiety; w danym wypadku jednak mężczyźni trzymali język za zębami i tylko okropnie wymyślali na jednego z pośród siebie, który był nieobecny; kobiety tymczasem nie szły bynajmniej za ich przykładem; z tego to powodu Magdalena wkrótce dowiedziała się dziwnych rzeczy o przygodach Kolla Hollbryte, jak również o jakiejś tancerce, która bawiła się mężczyznami, jak dzieci bawią się mydlanemi bańkami.
Magdalena była indjanką, a przytem nie miała przyjaciółki, u której mogłaby zasięgnąć rady. Dlatego też zabrała się naprzód do modlitwy, a potem do obmyślania przeróżnych planów, a jako kobieta stanowcza, szybko wprowadzająca w czyn swoje postanowienia, tej samej jeszcze nocy zaprzęgła psy, mocno przywiązała na saniach małego Kolla i, nic nikomu nie mówiąc, odjechała.
Joukon jeszcze nie stanął, tylko tuż przy brzegach lód narastał z każdym dniem, wciąż mocniej i mocniej pętając rzekę. Kto nie podróżował po wązkim pasie nadbrzeżnego lodu, ten nie może nawet zrozumieć, co przeszła Magdalena podczas pierwszych stu mil drogi; ten nie zrozumie również, jakie przeszkody musiała pokonywać w ciągu dalszych dwustu mil, kiedy była zmuszona pierwsza torować sobie drogę poprzez góry kry, nagromadzonej na dopiero co zamarzniętej rzece. Ale Magdalena była indjanka, dlatego też przeszła całą tę drogę, aż pewnej pięknej nocy Malmut Kead usłyszał jakiś szmer u swych drzwi. Za chwilę już karmił zaprzęg zgłodniałych psów, układał do snu tęgiego malca, a potem dopiero zwrócił uwagę na leżącą bez duszy kobietę. I gdy ta opowiadała mu swoją historję, on tymczasem zdjął z nóg zaskorupiałe mokassyny i końcem noża poprzekłówał jej stopy, by przekonać się, jak głęboko były poodmrażane.
Malmut Kead, mimo swą nadzwyczajną odwagę, posiadał tak czułą, nieledwie kobiecą duszę, iż mógłby oswoić najdzikszego nawet wilkołapa i skłonić człowieka o najbardziej kamiennem sercu do otwarcia przed nim swej duszy. I wcale się o to nie ubiegał; serca otwierały się przed nim tak jakoś, same przez się, jak roztwiera się kwiat w promieniach słońca. Bywały wypadki, że nawet ojciec Roubau spowiadał się przed nim, zwyczajni zaś śmiertelnicy, zarówno kobiety, jak mężczyźni co chwila stukali do jego drzwi, których też nigdy nie zamykano na zasuwę. Zdaniem Magdaleny, nie mógł on ani pobłądzić, ani też popełnić żadnego złego czynu. Znała go od czasu, gdy poraz pierwszy los swój związała z losami białolicych współplemieńców swego ojca, a w jej nawpół barbarzyńskim umyśle Kead stał się uosobieniem wielowiekowej mądrości swego plemienia; była pewna, że wzrok jego z największą łatwością przenika mroki tajemnicy przyszłości.
Tymczasem w okolicy zaczęły się przyjmować najrozmaitsze fałszywe poglądy. W Dawson zapanowały nowe formy życia, niepodobne wcale do poprzednich; z szybkiego dojrzewania Północy wypływało wiele złego. Malmut Kead jednak, jak i dawniej, zdawał sobie sprawę z postępowania Kolla Hollbryte’a i surowo je potępiał. Wiedział on, że lekkomyślnie wypowiedziane słowo sprowadza nieraz wielkie nieszczęścia; a równocześnie chciał dać dobrą nauczkę Kollowi i porządnie go zawstydzić. Dlatego też, wieczorem następnego dnia, Malmut Kead zaprosił na naradę młodego inżyniera górnika, Stanley’a Prins’a, oraz Jacka Harringtone’a, który był posiadaczem skrzypiec. Tejże samej nocy Battles, który wiele zawdzięczał Kead’owi, zaprzągł psy Kolla Hollbryte’a, wpakował małego Kolla Hollbryte’a na sanie i pojechał w kierunku rzeki Stuart.
— Tak! Raz — dwa — trzy; raz — dwa — trzy. Teraz w odwrotną stronę. Nie, nie, nie tak! Stójcie! Zacznij od początku, Jack! No, a teraz patrzcie, jak trzeba to robić.
Prins wykonał pas ze zręcznością urodzonego baletnika.
— No, dalej! Raz — dwa — trzy! Raz — dwa — trzy! W odwrotną stronę. Tak, teraz dobrze. Jeszcze raz. Tylko nie patrzcie pod nogi. Raz — dwa — trzy! Raz — dwa — trzy. Nie trzeba robić takich wielkich kroków; nie jesteście przecież na łyżwach. No, sprobójcie jeszcze raz. No, dobrze! Raz — dwa — trzy! Raz — dwa — trzy!
Prins i Magdalena, jak opętani, bez końca kręcili się w walcu. Stół i taburet odsunięto pod ścianę, żeby opróżnić środek pokoju. Malmut Kead siedział na ławie, która zastępowała mu łóżko, i, objąwszy rękami kolana, wsparłszy na nich brodę, z żywem zainteresowaniem przyglądał się młodym. Koło niego siedział Jack Harringtone i wygrywał na swoich skrzypcach, stosując tempo do tańczących.
Dziwny to był pomysł. A najbardziej może wzruszającym rysem jego była powaga, z jaką wszyscy uczestnicy traktowali swoje zadanie. Ani jednego zapewne atlety, przygotowującego się do walki, nie trenowano tak gorliwie, jak Magdalenę. Na szczęście Magdalena z łatwością poddawała się trenowaniu, ponieważ nie była zmuszona od najwcześniejszego dzieciństwa, jak to działo się z jej współplemieńcami, nosić ciężarów i podróżować pieszo za saniami. A pozatem, była proporcjonalnie zbudowana, giętka i miała w sobie wiele utajonej gracji, jakkolwiek dotychczas nikt z tych, co ją znali, tego nie dostrzegał. Zadanie trzech jej przyjaciół polegało na tem właśnie, by rozwinąć w niej wrodzoną zręczność i dać jej możność przejawienia się.
— Na nieszczęście, ją już kiedyś uczono tańczyć, ale nieprawidłowo, — rzekł Prins, do siedzących na ławie, posadziwszy zadyszaną uczenicę. — Chwyta co prawda bardzo szybko pas, ale poszłoby gładziej, gdyby przedtem wcale nie uczyła się tańczyć. Tylko, co to ma ona za szczególny ruch, — Prins poruszył głową i ramionami, naśladując ów charakterystyczny ruch, który Magdalena wykonywała od czasu do czasu przy chodzeniu.
— To jeszcze szczęście, że wychowywała się w misji, a nie u swoich, — odparł Kead. — Nosząc ciężary, indjanie przytrzymują je głową i ramieniem za pomocą specjalnego rzemienia. U niektórych indjanek jest to bardzo wyraźne; ale ona, zanim wyszła za mąż, nie nosiła ciężarów; a i potem zmuszona była robić to tylko zpoczątku. Tak, niemało napracowała się i nacierpiała u męża; wiesz, że i głodówkę w Fort Mayle przebyli razem?
— Ale jakże tu odzwyczaić ją od tej wady?
— Nie wiem. Możeby się jej pozbyła, gdyby prowadzić ją na przechadzki i pilnować, żeby tego nie robiła. Jakże myślisz, Magdaleno?
Magdalena skinęła potwierdzająco głową — jeżeli doradza tak Malmut Kead, to musi to być dobre i trzeba tak robić.
Odpoczęła już i podeszła do nich, żeby rozpocząć lekcję i nie tracić czasu na próżno. Harringtone obejrzał ją uważnie od stóp do głowy, jak się ogląda konie na targu; rezultat oględzin był tak korzystny, że nie mógł powstrzymać się od zapytania:
— A cóż właściwie dostał za was ten wasz miły wujaszek?
— Strzelbę, kołdrę i dwadzieścia butelek wódki. Ale strzelba była popsuta. — Ostatnie słowa powiedziała z pogardą, jakby jej było przykro, że jej dziewiczą wartość tak nizko oceniono.
Mówiła po angielsku wcale nieźle, charakterystycznemi wyrażeniami swego męża, ale wciąż jeszcze z silnym indyjskim akcentem, z jego dziwnemi gardłowemi dźwiękami. Instruktorowie jej zwrócili uwagę i na tę wadę, a pod tym względem również rezultat najzupełniej wynagrodził ich starania.
Wkrótce Prins wynalazł nową trudność.
— Ach, Kead, przecież my zupełnie źle ją uczymy! Czyż można tańczyć w mokassynach? Trzeba jej włożyć na nogi pantofelki, wtedy wszystko pójdzie, jak po maśle.
Magdalena, usłyszawszy to, podniosła nogę i z niedowierzaniem spojrzała na swoje okropne obuwie domowego wyrobu. Ileż to nocy przetańczyła ona w niem zeszłych zim zarówno w Sirkle-City, jak i w Fort-Mayle, i jakoś nic, a teraz... Ale dobrze, jeżeli Malmut Kead sam powie, że nie można tańczyć w mokassynach, to znaczy, że rzeczywiście nie można; on wie to najlepiej.
A Malmut Kead istotnie wiedział i już na oko brał miarę z jej nogi; potem włożył czapkę, wciągnął rękawice i poszedł do mistress Eppinhall. Mąż jej, master Epinhall, jako wysoki urzędnik rządowy, zajmował w osadzie specjalne, honorowe stanowisko. Pewnego razu, na balu u gubernatora, Malmut Kead zwrócił uwagę na maleńkie nóżki mistress Eppinhall, a teraz przyszło mu na myśl, że poza swoją urodą, jest ona jeszcze tak dobra i mądra, iż można ją bez ceremonii poprosić o wyświadczenie drobnej przysługi.
Gdy wrócił do domu, Magdalena wyszła na chwilę do drugiego pokoju. A kiedy znowuż się ukazała, Prins’a ogarnęło poprostu zdumienie.
— Ach, tam do diabła! — zawołał z zachwytem. — Ktoby to mógł przypuścić! Ty, ty, mała czarodziejko! Przecież nawet moja siostra...
— Pańska siostra jest angielką, a więc ma, naturalnie, angielską nogę, — odezwał się Malmut Kead. — A tymczasem plemię, z którego pochodzi Magdalena, odznacza się niezwykle małemi nogami. Mokassyny pozwoliły jej nodze normalnie się rozwinąć, i nie zdeformowały jej, tem więcej, że w dzieciństwie nie była zmuszona podróżować pieszo po śniegu.
Prins jednak, mimo wyjaśnienia, nie przestawał się zachwycać. Zachwycał się również Harringtone, ale widocznie, został dotknięty w swoich uczuciach handlowca, ponieważ, spoglądając na posągowo utoczone nóżki Magdaleny, wciąż mruczał pod wąsem: „jedna strzelba, jedna kołdra i dwadzieścia butelek wódki! No, no!“
Magdalena była żoną złotego króla, dla którego nie stanowiło najmniejszej różnicy kupić jej odrazu dwa tuziny drogich, modnych strojów, a jednak nogi jej nie zaznały dotychczas innego obuwia, jak miejscowe, z czerwonej, łosiowej skóry. To też zpoczątku z niejakiem zakłopotaniem popatrzyła na swoje nogi, obute w malusieńkie, białe, atłasowe pantofelki, potem jednak, ujrzawszy zachwyt w oczach mężczyzn, cała poczerwieniała z zadowolenia. Przez chwilę jakby oszołomiła ją świadomość swej piękności, ale potem z jeszcze większą pogardą mruknęła: „a strzelba była popsuta“.
Mimo to tresowanie trwało dalej. Malmut Kead codziennie odbywał z młodą kobietą długie przechadzki dla wydoskonalenia jej chodu i nadania mu szyku. Mało było prawdopodobnem, by ktoś mógł ją poznać, ponieważ Koll Hollbryte i jego dawni przyjaciele najzupełniej ginęli wśród tego mnóstwa nowych ludzi, którzy zapełniali okolicę. A przytem mróz, właściwy temu północnemu krajowi, porządnie szczypał, a delikatne damy z południa, chcąc zabezpieczyć swoje twarzyczki przed jego lodowatymi pocałunkami, były zmuszone nosić maski. Maski te i szerokie, bielistkowe płaszcze, tak zmieniały kobiety, że nawet rodzona matka nie poznałaby swojej córki.
Nauka postępowała niezmiernie szybko. Zpoczątku, co prawda, było trochę ciężko, ale od chwili, gdy Magdalena włożyła białe, atłasowe pantofelki, wszystko już poszło doskonale; w owej chwili rzekłbyś, odnalazła ona siebie samą; w uzupełnieniu do wrodzonej dumy, budziła się w niej rasowa próżność ojca. Dotychczas uważała się za obcą, niższego gatunku kobietę, kupioną przez swego pana dla zadowolenia jego chwilowego kaprysu. Mąż wydawał się nieledwie bogiem, który podniósł ją do siebie, nie dzięki jej istotnym zaletom, lecz jedynie z własnej swej woli. Nigdy też, nawet wtedy, gdy urodziła mu syna, nie zapomniała, że nie należy do jego plemienia. I tak samo, jak on był dla niej bogiem, kobiety jego rasy wydawały się jej boginiami. Dostrzegała różnicę pomiędzy niemi i sobą, nigdy wszakże nie czyniła porównań. Być może, że poznanie prawdy wywołuje wogóle lekceważenie; jakkolwiek bądź jednak, Magdalena przestała wreszcie uwielbiać owe białolice boginie. Zrozumiała, co one są warte. Umysł był nierozwinięty, ale w tym kierunku dopomagała jej kobieca przenikliwość. Tego wieczoru, gdy poraz pierwszy włożyła pantofle, doskonale zdała sobie sprawę z jawnego, śmiałego zachwytu swoich trzech przyjaciół i wtedy to porównanie samo się narzuciło. Zapewne, chodziło wtedy tylko o nogę, porównanie jednak na tem zatrzymać się nie mogło. Zaczęła przyglądać się sobie z ich punktu widzenia — i skończyło się na tem, że pojęcie o boskości białych jej sióstr w proch się rozsypało. Przecież, koniec końców, były one również tylko kobietami, czemużby więc nie miała znaleźć się w ich kole? Zwolna zrozumiała, jakie są słabe jej punkty, a to zrozumienie swej słabości uczyniło ją silną. Stała się tak pilną i gorliwą, że trenerzy w swych rozmowach o niej, trwających nieraz do późnej nocy, nie mogli dość się nadziwić wiecznej zagadce duszy kobiecej.
A tymczasem nadchodził dzień Dziękczynienia[5]. Bettles od czasu do czasu przysyłał wiadomości z Stuart-River o zdrowiu małego Kolla. Wkrótce już mieli wrócić.
Zdarzało się niekiedy, że ktoś ze znajomych, słysząc skoczną muzykę i miarowe tupotanie nóg, wchodził do domu i znajdował tylko Harringtone’a, grającego na skrzypcach, oraz dwóch jego przyjaciół, którzy wybijali takt i sprzeczali się o jakieś trudniejsze pas. Magdalena w takich razach umykała w głąb chaty i nikt z obcych nigdy jej nie widział. Pewnego wieczoru zabłądził do nich w ten sam sposób Koll Hollbryte. Tego dnia ze Stuart-River nadeszły wyjątkowo dobre nowiny, to też Magdalena była znakomicie usposobiona: przeszła samą siebie nietylko w zręczności przy chodzeniu i wytworności manier, ale nawet w czysto kobiecej zaletności. Pomiędzy nią, a jej przyjaciółmi wywiązała się ożywiona walka na słowa, ona zaś broniła się wspaniale; potem, zachęcona powodzeniem, sama zaczęła nader mile żartować i draźnić ich, a nawet poprostu flirtować. A oni mimowoli, instynktownie uchylali głowę, nie przed jej pięknością, nie przed rozumem i dowcipem, lecz przed czemś nieokreślonem, co jest w kobiecie i przed czem korzy się mężczyzna, nie potrafiąc nawet tego nazwać. Gdy więc płynęła z Prins’em w ostatnich toures’ach walca, który miał zakończyć wieczór, cały pokój rozbrzmiewał szczerą, głośną wesołością. Harringtone rzępolił z całych sił, a Malmut Kead tak się rozochocił, że porwał miotłę i biegając z nią po pokoju, zaczął wywijać najdziksze skoki, ale już bez żadnego altruistycznego celu.
Nagle, w najweselszej chwili, drzwi zadrżały pod czyjemś uderzeniem, obecni zaś natychmiast spostrzegli, że podnosi się zasuwa. Ale nieraz już przeżywali takie niespodziane najścia. Magdalena w mig wpadła w otwarte drzwi sąsiedniego pokoju, miotła poleciała pod ławkę, a gdy Koll Holbryte z Ludwikiem Saffti’em wsunęli głowy do pokoju, Malmut Kead i Prins już trzymali się w obięciach i uganiali po pokoju w jakimś djabelskim tańcu.
W zasadzie indjankom obcy jest zwyczaj mdlenia przy lada sposobności, w tej chwili wszakże Magdalena była dość blizka utraty przytomności. Godzinę przeszło przesiedziała w kącie, w kucki, przysłuchując się basowym głosom mężczyzn, które rozlegały się coraz to głośniej, nakształt grzmotów. Każda intonacja w głosie męża, każde jego słowo, znajdowały oddźwięk w jej duszy, rzekłbyś, znane od dzieciństwa melodie, budzące jej serce z odrętwienia. Kolana poprostu uginały się pod nią tak, że wreszcie musiała położyć się pod drzwiami, straciwszy nieledwie przytomność. Całe szczęście, że gdy odchodził, nie mogła już dosłyszeć jego słów.
— Kiedyż myślisz wrócić do Sirkle-City? — zapytał go Malmut Kead.
— Jeszcze o tem nie myślałem, — odparł. — Wątpię zresztą, czy wogóle wrócę przed wiosną.
— A jakże tam Magdalena?
Na to pytanie Koll Hollbryte poczerwieniał, jak burak, i spuścił oczy. Malmut Kead mógłby za to nabrać dlań pogardy, gdyby tak dobrze nie znał ludzi. Więc tylko z goryczą zaczął mówić o żonach i córkach, które tu przyszły i nietylko przepędziły żony indjanki, ale w dodatku podsunęły mężczyznom nieczyste myśli i nauczyły ich wstydzić się swoich związków z tuziemkami.
— Ale, kiedy ja myślę, że jej tam jest dobrze, — rzekł pośpiesznie na swe usprawiedliwienie król z Sirkle-City. — Wiecie przecież, że tam wszystkiemi mojemi sprawami zajmuje się Tom Dickson i z pewnością postarał się, żeby jej na niczem nie zbywało.
Malmut Kead wstrzymał jego objaśnienia, położywszy mu rękę na ramieniu. Obaj wyszli przed dom. Na niebie wspaniała zorza północna rozlewała tysiączne przecudne barwy; w dole leżała uśpiona osada. Gdzieś, w oddali rozlegało się samotne wycie psa. Król chciał jeszcze coś powiedzieć, ale Kead ścisnął go za rękę, więc zamilkł. Głosy stawały się liczniejsze. Psy jeden za drugim zaczęły wyć, aż wreszcie noc zapełniła się posępnemi dźwiękami niezwykłego chóru. Kto poraz pierwszy usłyszał tę dziką pieśń, ten zaczyna pojmować najważniejszą, wielką tajemnicę Północy; kto słyszał ją często, temu brzmi ona, jak uroczyste, pogrzebowe podzwonne nad zmarłemi marzeniami. Ta pieśń, to skarga udręczonych dusz, w której ześrodkowała się cała puścizna Północy — męczarnie niezliczonych pokoleń; słychać w niej jakąś wielką przestrogę i jakby „wieczny odpoczynek“, poświęcony wygnańcom z cywilizowanego świata.
Kiedy dźwięki zamierały już w samotnych, przerywanych jękach, Koll Hollbryte nagle zadrżał. Kead czytał w jego myślach, jak w otwartej książce, i przypomniał mu przeszłość, dni cierpienia, głodu, choroby; w dni te zawsze znajdowała się koło niego cierpliwa, cicha, pokorna Magdalena, dzieląc z nim trudy i niebezpieczeństwa bez żalu, bez skarg. W myśli Hollbryte’a odżyły surowe, jaskrawe, smutne obrazy przeszłości, a dłoń tej przeszłości potrąciła najtajniejsze struny jego duszy. Był to odpowiedni moment psychologoiczny; Malmut Kead zaledwie mógł się powstrzymać od otworzenia przed nim wszystkich swoich kart i wygrania walki w ten sposób, ale pomyślał, że lepiej będzie poczekać i dać mu porządną nauczkę. W chwile potem uścisnęli sobie ręce i śnieg zaskrzypiał pod mokassynami wspinającego się pod górę króla.
Teraz Magdalena nie była już ani trochę podobna do owego rozbawionego stworzenia, które zaledwie przed godziną tak wesoło się śmiało i którego zarumienione policzki i płonące oczy o mało nie wytraciły z kolei poważnych profesorów. Siedziała w tej chwili, osłabła do cna, wyczerpana i zgnębiona na tem miejscu, gdzie przyprowadzili i posadzili ją Prins i Harringtone. Malmut Kead spochmurniał. To niema najmniejszego sensu. Przy spotkaniu z mężem będzie musiała zachować spokój i zimną krew, musi nauczyć się panować nad sobą, postępować tak, jak postępują białe kobiety; w przeciwnym bowiem razie zwycięstwo nie będzie zwycięstwem. Mówił z nią surowo, nie łagodząc wyrażeń, nic nie ukrywając; odkrył przed nią wszystkie słabostki mężczyzn, ona zaś doskonale pojęła, jacy mężczyźni są, koniec końców, naiwni i dlaczego słowo kobiety jest dla nich prawem.
Na kilka dni przed Świętem Dziękczynienia, Malmut Kead udał się powtórnie do mistress Eppinhall. Ta z największą chęcią przejrzała wszystkie swoje stroje, a potem poszła razem z Kead’em do bławatnego odziału przy sklepie Kompanji, bawiła tam bardzo długo, aż wreszcie zaszła do chaty Kead’a, żeby się zapoznać z Magdaleną. Poczem w domku zaczęły się dziać takie rzeczy, jakich tam nigdy jeszcze nie widziano: krajało się, przymierzało, szyło, wykonywano inne jeszcze, niesłychanie skomplikowane machinacje tak, że spiskowcy płci męskiej co chwila musieli wychodzić z domu i szukać sobie przytułku, gdzie im się podobało. W tych wypadkach najchętniej znikali pod gościnnym dachem „Opery“, miejscowej restauracji i café-chantanu. Tam tak często oddzielali się od reszty publiczności i wznosili takie konspiracyjne toasty, iż stali goście zadecydowali, że musieli pewnie znaleźć jakąś nieprawdopodobnie bogatą żyłę złota; faktem jest, że kilku nowicjuszów, a nawet jeden stary górnik, przygotowali sobie ogromne zapasy żywności i mieli je ciągle na pogotowiu, by przy pierwszej wyraźniejszej wskazówce wyruszyć w drogę i objąć ziemię w posiadanie.
Mistress Eppinhall była kobietą bardzo zręczną i doświadczoną, to też, gdy wieczorem, w dniu Święta, oddała Magdalenę w ręce przyjaciół, ci nieledwie się jej przestraszyli. Prins narzucił na nią hudsonowską kołdrę, przyczem złożył jej głęboki ukłon, który wszakże był raczej szczery, aniżeli żartobliwy. Kiedy zaś Malmut Kead wziął ją pod rękę i poprowadził, na żaden sposób nie mógł odnaleźć w sobie swego dawnego, mentorskiego tonu. Harringtone powlókł się za nimi — biedaczysko wciąż jeszcze wymrukiwał pod nosem sumy, zapłacone za rzeczy Magdaleny i przez całą drogę nie mógł jakoś zdecydować się na powiedzenie choćby jednego słowa. Stanąwszy przed bocznemi drzwiami „Opery“ zdjęli z Magdaleny kołdrę i rozesłali ją na śniegu. Magdalena zsunęła z nóg mokassyny i włożyła atłasowe pantofelki. Przed drzwiami młoda kobieta stanęła, jakby wahając się, ale oni otworzyli gwałtownie drzwi na oścież, wepchnęli ją do sali, a sami szybko obiegli dokoła budynku i wkroczyli przez główne wejście do sali.
— Gdzież jest Freda? — dopytywali się miejscowi, gdy tymczasem nowicjusze starali się dowiedzieć, kto to jest Freda... Imię to mieli wszyscy na ustach, rozbrzmiewało ono po całej sali balowej. Szpakowaci mężczyźni, z których wielu wciąż jeszcze, co prawda, pracowało w szachtach na dniówkę, ale pyszniło się ze swego stanowiska „tutejszych“, na naiwne pytania nowicjuszów odpowiadali albo wymownem łgarstwem (specjalnie na to przecież byli stworzeni, by igrać z prawdą), albo też spoglądali z oburzeniem na taką ignorację nie do darowania. Znajdowało się tu ze czterdziestu przeszło królów z górnego i dolnego Joukonu; wszyscy zabawiali się grą w hazard, stawki zaś stanowił złoty piasek z ich państw; wagowemu, którego zadaniem było odważać mocno nabite woreczki ze złotem, trzeba było dać do pomocy dwóch ludzi; kilku doświadczonych graczy, znających wszelkie prawidła gry i zakładów, jak swoje pięć palców, układali listy niezliczonych stawek na tę, lub inną faworytę.
Któraż z nich jest Fredą? Ileż to już razy zdawało się, że grecka tancerka została nareszcie poznana, ale za każdym razem kończyło się tylko na panice wśród graczy i przypływała nowa fala stawek tych, co zarażali się hazardem. Malmut Kead, którego przyjście wywołało wśród obecnych ogłuszający chór powitań — a na całej sali nie było nikogo, ktoby go nie znał — również żywo zainteresował się grą. Kead miał niezmiernie bystre spojrzenie i delikatny słuch, to też nigdy uwagi jego nie uchodził najdrobniejszy nawet szczegół; jakiś charakterystyczny sposób chodzenia, jakiś specjalny ton głosu; w danym wypadku wybór jego padł na pewną śliczną maseczkę, kryjącą się pod pseudonimem „Zorzy północnej“. Jednak grecka tancerka została nieprzenikniona nawet dla jego badawczego spojrzenia.
Większość stawek postawiono na „Norweską Księżniczkę“, — była to najpiękniejsza, najbogatsza maska, mogła się zatem pod nią ukrywać jedynie Freda Malluff.
Nagle, podczas kadryla, rozległ się szmer zadowolonej ciekawości. Nareszcie ją poznano. Na poprzednich balach, w jednej z figur, Freda wykonywała pewne, jej tylko znane pas, którego nie umiał nikt z obecnych na sali. Kiedy doszło do tej figury, „Norweska książniczka“ wykonała owe pas, wraz z jego charakterystycznem przegięciem. Wówczas zagrzmiał taki chór tryumfujących głosów, które wołały: „aha, a mówiłem!“, że aż zadrżały belki pod sufitem. Ale cóż to?! — okazało się, że „Zorza północna” i jeszcze jedna maska, pod pseudonimem „Duch bieguna“ wykonały to samo pas i równie dobrze! A gdy w dodatku, w chwilę potem, dwie jednakowo ubrane maski — „Psy słońca“ i „Król-Mrozu“ zaczęły zkolei robić to samo, wagowemu, który odważał złoto na stawki, trzeba było dodać jeszcze dwóch pomocników.
Bettles przybył wprost z drogi, gdy już bawiono się na dobre. Stanowił on jakby uosobienie mrozu. Gdy rozgrzał się w tańcu, zlodowaciałe jego brwi zamieniły się w dwa wodospady, a wąsy były jakby usiane djamencikami, w których światło przelewało się wszystkiemi barwami tęczy; tańczący co chwilę ślizgali się po bryłkach lodu, odrywających się od jego mokassynów i wełnianych pończoch. Bal na północy niema w sobie nic a nic odświętnego; ludzie przychodzą tu wprost od pracy, albo z drogi, i jeżeli nawet mieli kiedykolwiek jakie pretensje, to zatracili je zupełnie. Konwenanse do pewnego stopnia zachowywane są w wyższych sferach urzędowych, ale tutaj kastowość nie grała żadnej roli. I milionerzy, i najemnicy, i poganiacze psów i konni policjanci, bez różnicy chwytali się za ręce w „grand rond“ i z jednakowym zapałem wirowali, wykonywując najdziwniejsze skoki. Wszyscy odznaczali się pierwotnością, bezpośredniością w zabawie, byli krzykliwi i nieociosani, ale bynajmniej nie ordynarni; przeciwnie, czuło się w nich nawet jakąś swego rodzaju rycerskość, coprawda, nieszlifowaną, ale równie szczerą, jak i najsubtelniejsza uprzejmość.
W pogoni za grecką tancerką, Koll Hollbryte postarał się znaleźć w tem samem kółku, co „Norweska Księżniczka“, na którą uporczywie wskazywała powszechna opinja. Jednak, przetańczywszy z nią kilka tour’ów, gotów był postawić swoje miljony nietylko na to, że nie była to Freda, ale i na to, że ramię jego nie poraz pierwszy jej kibić obejmowało. Gdzie to było i kiedy, nie mógł sobie na żaden sposób przypomnieć, ale że kobietę tę znał, nie ulegało wątpliwości, a świadomość ta tak go intrygowała i niepokoiła, że postanowił bądź co bądź dowiedzieć się, kto to jest. Malmut Kead mógł mu zpewnością w tem dopomódz, ponieważ kilkakrotnie już zapraszał „Norweską księżniczkę“, a tańcząc z nią coś jej bardzo żywo szeptał do ucha. Ale najwięcej asystował „Norweskiej księżniczce“ Harringtone. W pewnej chwili odprowadził na stronę Kolla Hollbryte’a i zwierzył się przed nim z najdzikszych przypuszczeń co do osobistości tajemniczej maski, dodając równocześnie, że zwycięstwo jego nie ulega najmniejszej wątpliwości. Pewność ta rozwściekliła króla z Sirkl-City, albowiem mężczyzna nie jest z natury stworzeniem monoganicznem, on zaś, w pogoni za nową przygodą, zdążył już zapomnieć nietylko o Magdalenie, lecz i o Fredzie.
Wkrótce rozeszła się pogłoska, że „Norweska księżniczka“ nie jest Fredą Malluff. Zainteresowanie wzrosło bardziej jeszcze. Bo też istotnie, tkwiła tu nowa zagadka. Chociaż nie mogli poznać Fredy, to jednak ją znali; a tymczasem okazało się, że znaleźli kogoś nowego, ale kogo — nie wiedzieli. Nawet kobiety nie mogły się domyśleć, kto jest tą „Norweską księżniczką“, chociaż na palcach mogłyby policzyć wszystkie dobrze tańczące panie w osadzie. Wielu przypuszczało, że jest to jakaś dama ze sfer rządowych, która pozwoliła sobie na tę niezwykłą eskapadę. Niektórzy twierdzili, że zpewnością umknie w chwili zdejmowania masek. Byli również tacy, co naprawo i nalewo rozpowiadali, że jest to współpracowniczka pewnego wielkiego dziennika, która specjalnie przyjechała tu ze Stanów, by ich opisać i że płacą jej podobno po dziewiećdziesiąt dolarów za szpaltę druku. A tymczasem ludzie przy wagach pracowali bez wytchnienia.
O pierwszej w nocy wszyscy zgromadzili się w sali i wśród powszechnego śmiechu i najszczerszej, dziecięcej wesołości przystąpiono do zdejmowania masek, co wywołało głośne „ochy“ i „achy“. Wspaniałą „Zorzą Północną“ była, jak się okazało zdrowa, gruba murzynka, praczka, zarabiająca opieraniem obecnych około pięciuset dolarów miesięcznie. Gdy „Psy słońca“ uniosły nieco swych masek, wyjrzały z pod nich wąsy, po których poznano dwóch królów z Eldorado. Wśród jednej z najbardziej intrygujących grup, gdzie masek jeszcze nie zdejmowano, znajdował się Koll Hollbryte wraz ze swą damą — „Duchem Bieguna“; naprzeciw nich stał Jack Harringtone z „Norweską Księżniczką“. Reszta była już bez masek, a greckiej tancerki dotychczas nie można było znaleźć. Wszystkie oczy skierowały się przeto na tę grupę. Wreszcie Koll Hollbryte, pobudzony niecierpliwemi okrzykami obecnych, uniósł maskę, zakrywającą twarz jego damy, a z pod maski wyjrzała śliczna twarzyczka i błyszczące oczy Fredy. Podniósł się krzyk nie do opisania, ale natychmiast ucichł — wszyscy byli do ostatecznych granic rozciekawieni, kto może być tajemniczą „Norweską Księżniczką“. Twarz jej zakrywała jeszcze maska, którą napróżno usiłował zdjąć Jack Harringtone. Widzowie wspięli się na palce i powyciągali szyje. Wreszcie Harringtone’owi udało się przezwyciężyć opór swej damy, gwałtem zerwał z niej maskę i... znowuż podniósł się straszliwy ryk — oszukano ich, okazało się bowiem, że przez cały wieczór obtańcowywali tuziemkę, wydziedziczoną.
Ci jednak, co poznali Magdalenę, a było takich niemało, natychmiast umilkli; zapanowała głęboka cisza. Koll Hollbryte wielkimi krokami podszedł do Magdaleny i gniewnym tonem jął coś do niej mówić w rodzinnem jej narzeczu. Ona jednak wcale się nie zmieszała i, jakby nie dostrzegając, że wszystkie oczy są w nią utkwione, odpowiedziała po angielsku. Nie okazała ani strachu, ani gniewu, a Malmut Kead ledwo mógł się powstrzymać od śmiechu, patrząc na jej chłodny, wielkoświatowy spokój. Król uczuł, że jest śmieszny, że został pobity: jego żona, prosta indjanka, przerosła go.
— Chodźmy stąd, — rzekł w końcu. — Chodźmy do domu.
— Bardzo żałuję, ale nie mogę, — odparła. — Przyjęłam zaproszenie mister Harringtone’a na wspólną kolację. A prócz tego, jestem zaangażowana do wszystkich tańców.
W tej chwili Harringtone podał jej rękę i odprowadził ją na bok. Odchodząc, odwrócił się bez wahania plecami do Kolla Hollbryte’a, ale w tej samej chwili przewidujący Kead stanął pomiędzy nimi. Król z Sirkl-City był poprostu oszołomiony. Ręka jego dwukrotnie spoczęła na pasie, za który miał zatknięte rewolwery, Kead zaś dwukrotnie już, już miał się na niego rzucić; jednak odchodząca para dostała się szczęśliwie do jadalni, gdzie były przygotowane ostrygi w konserwach po pięć dolarów porcja. Tłum widzów, odetchnąwszy z widoczną ulgą, podzielił się na pary i wszyscy przeszli do jadalni. Freda nachmurzyła się, ale poszła z Kollem Hollbryte’em; tylko, że miała ona bardzo złośliwy języczek i dobre serce, więc nie pozwoliła mu nacieszyć się ostrygami. Co do niego mówiła — to właściwie jest bez znaczenia, ale twarz jego przy jej słowach już to okrywała się bladością, już to stawała się purpurową, tak, że niejednokrotnie sam się w duchu przeklinał.
W jadalni był gwar i hałas nie do opisania, ale gdy Koll Hollbryte wstał i podszedł do stołu, przy którym siedziała jego żona, wszystko nagle ucichło. Od chwili, jak pozdejmowano maski, przez wagę przeszła przerażająca poprostu ilość złotego piasku — zakładano się teraz o to, jakie będzie zakończenie całej tej historii. Wszyscy czekali z zapartym oddechem. Błękitne oczy Harringtone’a ani drgnęły, ale na kolanach, pod stołem, trzymał na pogotowiu ogromny „Smitd at Wasson“. Magdalena podniosła oczy i z największym spokojem spojrzała na męża.
— Czy pozwolicie mi... prosić was do następnego walca, — odezwał się król.
Żona króla rzuciła okiem na swój karnet i twierdząco skinęła głową.
SYN WILKA.
Mężczyzna rzadko kiedy ocenia kobietę według jej istotnej wartości, dopóki nie zostaje pozbawiony jej towarzystwa. Nie dostrzega tej subtelnej atmosfery, jaką roztacza dokoła siebie kobieta, dopóki w tej atmosferze się nurza. Ale niech tylko jej zabraknie, a w egzystencji jego zapanowuje jakaś pustka, która z każdym dniem wzrasta; zaczyna nieświadomie pragnąć czegoś, czego sam sobie nie umie określić. Jeżeli otaczający go ludzie są równie, jak on, niedoświadczeni, to będą niepewnie kiwać głowami, a czego dobrego, dadzą mu na oczyszczenie krwi. Ale to nie pomoże i tęsknota będzie coraz bardziej paląca. Przestanie się stopniowo zajmować swemi interesami, sposępnieje, schudnie, aż pewnego pięknego poranku, kiedy pustka stanie się zupełnie nie do zniesienia, nagle przychodzi objawienie.
Na Joukon w takich razach mężczyzna bierze zazwyczaj łódź, — jeżeli rzecz dzieje się w lecie, — a jeżeli w zimie, — zaprzęga psy i jedzie na południe. O ile zaś wierzy w przyszłość Dalekiej Północy, to w parę miesięcy potem wraca do domu z żoną, która musi dzielić z nim tę wiarę, a pozatem wszelkie trudy i niebezpieczeństwa jego trybu życia. Wszystko to zaś dowodzi jeden raz więcej, do jakiego stopnia jesteśmy egoistami, my, mężczyźni.
Mówimy to dla tego jedynie, że przypomniała się nam historja Harry’ego Mackenzy. Działa się ona bardzo już dawno, za tych dobrych, starych czasów, kiedy Północ nie była jeszcze zalana i pokryta koncesjami olbrzymiej fali awanturników-nowicjuszów, i kiedy Klondycke słynęło jedynie jeszcze z wielkiej obfitości ryb.
Harry Mackenzy był przedstawicielem dzikich kresów, gdzie się urodził i gdzie spędził całe prawie życie. Na twarzy jego odbiły się ślady nieustannej, dwudziestopięcioletniej walki z przyrodą i z jej kaprysami, oraz dwóch ostatnich lat, najtrudniejszych, które przepędził w pogoni za złotem w strefie polarnej.
Gdy naszła nań wyżej wspomniana choroba, Harry bynajmniej się tem nie zdziwił, ponieważ, jako człowiek praktyczny, nieraz już obserwował ją u innych. Nie zdradził się wszakże z żadnym z jej objawów, — może tylko zaczął gorliwiej pracować. Całe lato zaciekle walczył z moskitami i przemywał piasek ze Stuart-River. A potem zbił tratwę z belek i desek, spławił ją rzeką do Forty Mayle i tam wybudował sobie chatkę, — prawdziwe cacko! Była tak wygodna i zaciszna, że wielu proponowało mu, że zamieszkają z nim dla towarzystwa, ale on za każdym razem spokojnie, lecz stanowczo odrzucał te propozycje; a potem kupił u przekupnia podwójny zapas żywności na całą zimę.
Jak wyżej powiedziano, Harry Mackenzy był człowiekiem praktycznym. Jeżeli czegoś zapragnął, zwykle to sobie zdobywał i nie chodził dalej, aniżeli to było konieczne. I teraz, chociaż przywykł do trudów i niebezpieczeństw, jednak nie uśmiechała mu się perspektywa przejechania naprzód sześciuset mil po zamarzniętej rzece, potem dwóch tysięcy mil oceanem, i wreszcie, jeszcze okoła tysiąca mil do swego rodzinnego kraju, — i wszystko po to, by znaleźć żonę. Życie nie jest dość długie, by módz sobie pozwolić na takie rzeczy. Dlategoteż zaprzągł psy, naładował na sanie dziwny jakiś bagaż i udał się przez góry, po drugiej stronie których płynęła rzeka Tanana.
Był on doświadczonym podróżnikiem, a jego wilkołapy słynęły z tego, że mogły biedz znacznie dłużej od najwytrzymalszego zaprzęgu w Joukonie, a jadać przy tem mniej żywności. W trzy tygodnie potem Harry wjeżdżał już w myśliwskie terytorja indjan sticsków, zamieszkałych w górze rzeki Tanany.
Indjan zdumiała jego odwaga, ponieważ mieli bardzo złą opinję i wiadomo było, iż niejednokrotnie zdarzało się im zabić białego, nawet o takie głupstwo, jak topór, albo stara strzelba. Ale on szedł sobie pomiędzy nimi, a zachowanie się jego stanowiło jakąś szczególną mieszaninę poufałości i skromności, spokoju i zuchwalstwa. Trzeba było niesłychanego sprytu i doskonałej znajomości psychologji, by z powodzeniem używać tak różnorodnej broni; ale on istotnie znakomicie znał indjan i wiedział, kiedy powinno się postępować z nimi łagodnie, a kiedy ma grozić i ciskać gromy jowiszowego gniewu.
Przedewszystkiem złożył uszanowanie wo dzowi Tling Tinnehowi i ofiarował mu w darze dwa funty czarnej herbaty i tytoń, zapewniając sobie tym sposobem jego przychylność. Potem zapoznał się z mężczyznami i z dziewczętami i tegoż jeszcze wieczorem urządził im potłacz. W tym celu udeptano śnieg na placyku, mającym sto stóp długości i około dwudziestu pięciu — w przekątni. Po środku, wzdłuż całego placyku ułożono grubą warstwę świeżych gałęzi jodłowych. Całe plemię, składające się ze stu mniej więcej ludzi, porzuciło swoje jurty i zgromadziwszy się przy ognisku, od wieczora do rana wyśpiewywało pieśni na cześć gościa.
W ciągu dwóch lat pobytu w tym kraju, Harry Mackenzy nauczył się tych paruset wyrazów, z jakich składa się cały, nieliczny słownik indjan, nabył również właściwej im, gardłowej wymowy i iście chińską ceremonialność wyrażania się, oraz sadzenia na rozwichrzone przezwiska i obrazowe przenośnie. Dzięki temu był w stanie wypowiedzieć mowę, która najzupełniej zadowoliła zarówno ich pierwotny smak artystyczny, jak i zamiłowanie do metafor. Gdy mu na to odpowiedzieli Tling Tinneh i szaman, Harry rozdał pomiędzy mężczyzn rozmaite drobne podarki, wziął udział w ich śpiewach i dał się poznać, jako wykwalifikowany ekspert w hazardownej grze ich w pięćdziesiąt dwie pałeczki.
Indjanie palili jego tytoń i byli najzupełniej zadowoleni ze swego gościa. Tylko wśród młodzieży można było zauważyć jakiś wyzywający nastrój, który, zresztą, tłumaczył się wyraźnemi aluziami starych kobiet i chichotem dziewcząt. W ciągu swego życia mieli oni sposobność poznać niewielu tylko białych ludzi, „Synów Wilka“, ale i ci zdołali ich coś nie coś nauczyć.
Mimo pozornego spokoju, Harry Mackenzy zauważył ów nastrój. W nocy, gdy leżał zawinięty w swoje futra, zastanowił się poważnie nad tym szczegółem i, wypaliwszy mnóstwo fajek, obmyślił cały plan działania. Jedna tylko dziewczyna naprawdę mu się podobała — była to Zarinka, córka wodza plemienia. Z rysów twarzy, całej postaci i sposobu obejścia najbardziej była zbliżona do ideału piękności białego człowieka, a wśród swoich towarzyszek wydawała się nieledwie anomalją. Weźmie ją, uczyni swoją żoną i nazwie ją... nazwie ją Gertrudą! Tak! Powziąwszy to postanowienie, przewrócił się na bok i natychmiast zasnął, jak prawdziwy syn swojej wszechpotężnej rasy.
Sprawa wcale nie była łatwa i zpoczątku szła dość opornie; ale Harry Mackenzy poprowadził ją bardzo sprytnie i udawał tak obojętnego na niebezpieczeństwo, że indjanie mogli się tylko zdumiewać. Postarał się, aby na własne oczy stwierdzić mogli, że znakomicie strzela, a cały obóz ogarnął zachwyt, gdy z odległości tysiąca dwustu kroków zabił jelenia.
Pewnego dnia spędził cały wieczór w jurcie z jelenich i łosiowych skór, służącej za mieszkanie wodzowi plemienia, Tling Tinnehowi, dużo opowiadał o swojem znaczeniu, o swem bogactwie, hojnie przytem częstując słuchaczów tabaką. Nie zapomniał też o uczczeniu w taki sam sposób szamana, wiedząc, jak wielki wpływ mają na indjan znachorzy i chcąc pozyskać go dla swej sprawy. Z szamanem wszakże poszło mu trudniej; miał on wciąż wielce pogardliwą i niedostępną minę, tak, że wreszcie trzeba go było zaliczyć między domniemanych wrogów w przyszłości.
Jakkolwiek dotychczas nie było okazji porozmawiania sam na sam z Zarinką, jednak Harry Mackenzy często ukradkiem na nią spoglądał, pragnąc dać jej poznać, jakie ma względem niej zamiary. Ona też doskonale go zrozumiała, ale, zaledwie tylko mężczyźni się rozeszli i Mackenzy miał możność zbliżenia się do niej, dziewczyna, jak urodzona kokietka, starała się zawsze otoczyć gromadką kobiet i dziewcząt. Ale on nie śpieszył się; a przytem nie wątpił, że ona o nim myśli, i rozumował, że im więcej będzie o nim myślała, tem dla niego lepiej.
Nareszcie, pewnego pięknego wieczoru, gdy osądził, że nadeszła chwila stanowczego działania, opuścił nagle zadymioną chatę wodza i wszedł do sąsiedniej jurty. Zarinka siedziała tu, jak zwykłe, z kobietami, a wszystkie zajęte były naszywaniem paciorków. Wejście to przyjęto ogólnym śmiechem i żartami, w których imię jego nieodmiennie łączyło się z imieniem Zarinki. Po chwili jednak wszystkie kobiety zostały bez ceremonii wyrzucone za próg jurty i pobiegły roznieść ciekawą nowinę po całym obozie.
Harry Mackenzy umiejętnie przedstawił swą sprawę w jej rodzinnym języku, ponieważ żadnego innego nie znała, a w dwie godziny potem wstał, i zabierając się do wyjścia, rzekł:
— A więc Zarinka, przyjdzie do jurty białego człowieka? Dobrze! Idę teraz pomówić z twoim ojcem, ponieważ może się nie zgodzić. I dam mu dużo podarunków, ale niech nie żąda za wiele. A jeżeli powie, nie? Dobrze. Zarinka w każdym bądź razie przyjdzie do jurty białego człowieka.
Podniósł już połę jurty, zakrywającą wyjście, gdy ciche wołanie dziewczęcia przywołało go do niej z powrotem. Zarinka wstała ze swego posłania z niedźwiedzich skór, na którem dotychczas siedziała, uklękła przed nim i cała zapłoniona, zmieszana i wzruszona, jęła odpinać jego szeroki pas myśliwski. Harry popatrzył na nią ze zdziwieniem i trwogą, nadsłuchując, zali nie słychać jakiego szmeru na dworze. Ale po chwili podejrzenia jego rozproszyły się, a na twarzy zajaśniał wesoły uśmiech. Zarinka wyjęła ze swego worka do robót nowy zamszowy futerał, bogato haftowany kolorowemi paciorkami. Potem wzięła jego wielki, myśliwski nóż, ze czcią spojrzała na ostrze, odruchowo sprobowała go na wielkim palcu, włożyła w nowy futerał i wsunęła na poprzednie miejsce za pasem.
Scena ta jak dwie krople wody była podobna do jakiejś sceny z dawnych, dobrych czasów, pomiędzy szlachetnie urodzoną damą, a jej rycerzem. Harry Mackenzy podniósł dziewczynę i musnął wąsami jej purpurowe, świeże wargi — była to nieznana jej dotychczas pieszczota Wilka i było to spotkanie wieku kamiennego z wiekiem stali.
Gdy Harry Mackenzy z wielkim tobołem na plecach odchylał połę jurty wodza Tling Tinneha, cały obóz znajdował się w stanie niezwykłego ożywienia. Dzieci biegały tu i tam, znosząc stosy drzewa i chrustu na to miejsce, gdzie miał się odbyć potłacz; rozlegały się wzburzone głosy kobiet; młodzi indjanie stali gromadkami i posępnie o czemś rozmawiali, a wśród całego gwaru z jurty szamana dobiegały dzikie dźwięki zamawiań.
Wódz siedział u siebie wraz ze swą czarnooką żoną i Harry natychmiast zrozumiał, że nowina doszła już do ich uszu. Dlatego też przystąpił wprost do rzeczy, starając się przytem zwrócić uwagę wodza na nowy, haftowany futerał, jako na dowód, że jest już zaręczony.
„O Tling Tinnehu, potężny wodzu sticksów i całego kraju Tanana, władzco łososia i niedźwiedzia, jelenia i łosia! Biały człowiek stoi przed tobą z wielkim zamiarem w duszy. Jego jurta stała pustką wiele miesięcy, więc też czuje się samotny. I serce jego żarło samo siebie w milczeniu i ciszy, aż wreszcie jęło marzyć, by żona zasiadła obok niego w jurcie, żeby, gdy będzie wracał z polowania, czekała nań z ogniem i gorącą strawą. W uszach jego rozlegają się dziwne dźwięki: tupotanie dziecięcych mokassynów i dziecięce głosy. Aż w nocy, gdy spał, nawiedził go niezwykły sen: ujrzał Kruka — twego ojca, wielkiego Kruka — ojca wszystkich sticksów. I Kruk przemówił do samotnego białego człowieka i powiedział: „Włóż na nogi mokassyny i przywiąż łyżwy i weź na sanie żywności na wiele snów, i podarunki dla wodza Tling-Tinneha. Albowiem masz zwrócić oblicze swe w tę stronę, gdzie słońce kryje się za ziemią wśród wiosny i podążyć do myśliwskiego kraju tego wielkiego wodza. Tam rozdasz wiele podarunków, a syn mój, Tling-Tinneh stanie się dla ciebie jakby drugim ojcem. W jurcie jego jest dziewczę, w które wetchnąłem dla ciebie dech żywota. Dziewczę to pojmiesz za żonę”. Tak rzekł wielki Kruk, o wodzu. Dlatego też składam u stóp twoich wiele podarunków. Dlatego też przyszedłem, aby zabrać twoją córkę“.
Starzec zawinął się szczelniej w futrzany płaszcz z naiwnem, pierwotnem poczuciem swej monarszej godności, ale nie zaraz odpowiedział, gdyż w tej właśnie chwili do jurty wbiegł chłopiec, połykając wyrazy oznajmił, że rada żąda, aby stawił się w kole i uciekł.
— O biały człowieku, którego nazwaliśmy myśliwym Jelenia i którego nazywają też Wilkiem i Synem Wilka! Wiemy, że pochodzisz z potężnego rodu. Jesteśmy dumni, że gościmy cię u siebie na potłaczu. Ale król-łosoś nie łączy się z psem-łososiem, ani Kruk nie łączy się z Wilkiem.
— Nie, to nieprawda! — zawołał Mackenzy. — Widziałem córki Kruka w obozach białych ludzi; widziałem żonę Mortimera, i Treadgidgow i Barnaby, który przyszedł, dwie zimy już temu i słyszałem o wielu innych indjankach, chociaż ich oczy moje nie oglądały.
— Słowa twoje są słuszne, mój synu. Ale te związki były złe, jak zmieszanie piasku z wodą, albo śniegu ze słońcem. A czyś ty widział kiedy Maysona i jego żonę? Nie? Przyszedł tutaj dziesięć zim temu, przed wszystkimi innymi Wilkami. I był z nim drugi jeszcze wielki mężczyzna, prosty, jak trzcina, olbrzymiego wzrostu; mocny był, jak leśny niedźwiedź i z tak wielkiem sercem, jak księżyc w środku lata; był...
— Ach! — zawołał Mackenzy, poznawszy z tego opisu wszystkim na północy znaną postać. — To był Malmut Kead!
— On to był. Wielki człowiek! Ale czyś ty widział kiedy żonę Maysona? Była rodzoną siostrą Zarinki.
— Nie widziałem, wiele tylko o niej słyszałem. Mayson został daleko, daleko na północy... przywaliła go ogromna, stara sosna i zgniotła na śmierć. Ale miłość jego była wielka i miał dużo złota. Żona wzięła złoto i dziecko i pojechała w tę stronę, gdzie słońce stoi w południe... jechała wiele, wiele snów. I teraz jeszcze tam mieszka. Niema tam ani mrozu, ani śniegu, niema takiego słońca o północy, niema zimowej nocy w południe.
Wszedł nowy wysłaniec, nalegając, by wódz niezwłocznie przybył na radę. Gdy Mackenzy wyszedł z jurty, żeby rzucić go w śnieg, ujrzał dokoła ogniska kiwające się figury radnych, o słuch jego uderzyły nizkie basy mężczyzn, nucących jakąś pieśń bojową i natychmiast zrozumiał, że szaman usiłuje rozniecić gniew i nienawiść w sercach swego ludu. Nie było czasu do stracenia. Mackenzy zwrócił się więc do wodza z temi słowy:
— Czy słyszysz? Chcę wziąć twoją córkę, a teraz patrz: masz tu tytoń, herbatę, dużo funtów cukru, ciepłe kołdry, chustki, ładne, duże chustki; a tutaj — fuzja, prawdziwa gwintówka, całe pudełko kul i dużo prochu.
— Nie, — odparł starzec, starając się nie patrzeć na rozłożone przed nim bogactwa. — Już teraz naród mój zgromadził się na radę. Oni nie chcą tego małżeństwa.
— Przecież ty jesteś tu wodzem!
— Ale moja młodzież gniewa się, że Wilcy pozabierali dla siebie najładniejsze dziewczęta, a oni nie mają się z kim żenić.
— Słuchaj, Tling-Tinnehu! Zanim noc stanie się dniem, Wilk puści swoje psy w góry, ku wschodowi i wróci do kraju Joukon. A Zarinka będzie udeptywała drogę przed jego zaprzęgiem.
— A zanim noc dojdzie do połowy, moi ludzie rzucą psom mięso Wilka na pożarcie, a kości jego zostaną zakopane w śniegu, tak, że nie będzie ich nawet widać aż do samej wiosny.
Trafiła kosa na kamień. Bronzowa twarz Harry’ego Mackenzy oblała się złowrogim rumieńcem. Podniósł głos. Stara indjanka, która dotychczas siedziała w swoim kącie, jako bezstronny i obojętny widz, podpełzła ku wyjściu, ale Mackenzy porwał ją za ramię i z całej siły rzucił na posłanie z futer. W tej chwili śpiew ucichł, a na dworze rozległ się ożywiony gwar głosów.
— Raz jeszcze wołam do ciebie, o Tling Tinnehu! Wilk zdycha zawsze z zaciśniętemi szczękami, z nim zaś zaśnie z dziesięciu najdzielniejszych twych wojowników — dziesięciu ludzi, którzy są ci potrzebni, ponieważ polowanie właśnie się rozpoczęło, a za parę miesięcy czeka cię połów ryb. I cóż przyjdzie ci z mojej śmierci? Znam obyczaje twego plemienia: z majątku mego dostanie ci się bardzo niewielka część. Daj mi swoją córkę, a będziesz miał wszystko. Potem przyjdą moi bracia, — a jest ich wielu i nigdy nie są syci, — a córki Kruka będą rodzić dzieci w jurtach Wilków. Mój naród jest silniejszy od twego. Taki już los. Ustąp, a wszystkie te bogactwa będą twojemi.
Na dworze zaskrzypiał śnieg pod czyimiś mokassynami. Mackenzy porwał za gwintówkę i odwiódł kurki u rewolwerów.
— Ustąp, wodzu.
— A jeśli mój naród powie: nie?
— Ustąp i zabierz sobie cały ten skarb. A potem ja sam dam sobie radę z twoim narodem.
— Jeżeli Wilk tak chce, dobrze, przyjmuję jego podarunki. Ale niech pamięta, że go ostrzegłem.
Mackenzy oddał mu prezenty, niedostrzegalnym ruchem pociągnąwszy przedtem sprężynkę, zamykającą gwintówkę, aby nie można było z niej wystrzelić i dorzucił w dodatku chustkę o tęczowych barwach, która najwięcej ze wszystkiego podobała się staremu wodzowi. W tej chwili do jurty wszedł szaman z tuzinem najroślejszych zuchów. Ale Harry zmusił ich, by się przed nim rozstąpili i wyszedł na dwór.
— Zbieraj się! — rzucił lakonicznie Zarince, przechodząc koło jej jurty i z pośpiechem poszedł zaprzęgać psy.
W kilka minut potem razem z psami zjawił się na radzie. Towarzyszyła mu już Zarinka. Zajął miejsce w górnym końcu boiska, tuż obok wodza. Z lewej strony, nieco za sobą, ustawił Zarinkę, — było to właściwe jej miejsce. A przytem mogło się zdarzyć, i należało się z tem liczyć, że ktoś mógł go zajść z tyłu.
Indjanie zasiedli po obu stronach u ogniska i zaintonowali jedną ze swoich odwiecznych pieśni. Na pieśń tę składało się kilka posępnych, złowrogich przyśpiewków, przedzielonych niezmiernie długiemi pauzami; niepodobna było nazwać jej piękną; była ona raczej straszna. Na przeciwległym końcu boiska, pod okiem szamana, tańczyło z dziesięć kobiet. Szaman strofował je surowo za każdym razem, gdy zauważył, że któraś z tancerek nie objawia tyle zapału, ile tego wymagała podniosłość chwili. Twarze kobiet w zupełności prawie zasłaniały długie, rozwiewające się, czarne włosy; powolnemi ruchami kiwały się naprzód i wtył, usiłując zachować wciąż zmieniający się rytm tańca.
Dziką i posępnej grozy pełną była ta scena zamawiań, ten potworny anachronizm. Na południu szły ostatnie lata dziewiętnastego stulecia, — tutaj panował jeszcze człowiek pierwotny, odrobinę zaledwie oddalony od wieku kamiennego, zapomniana pozostałość zamierzchłej starożytności.
Rude wilkołapy siedziały obok swych panów, odzianych w skóry zwierząt; niektóre walczyły między sobą o zdobycie wygodnego kąta; płomień ogniska połyskiwał w ich oczach i na obnażonych, długich kłach. Dokoła posępny i cichy spał las, podobny w swoim śnieżnym całunie do nieruchomej armji widm. Biała Cisza, odsunięta na chwilę w głąb puszczy, lada moment, rzekłbyś, gotowa była rzucić się do skoku. Gwiazdy jakby tańczyły na niebie, jak to się zawsze zdarza w wielkie mrozy. A Duchy Polarne pędziły po ciemnym szafirze w swych olśniewających, powietrznych płaszczach[6].
Harry Mackenzy nieświadomie odczuwał dziką wspaniałość tego widoku. A gdy spojrzenie jego przesuwało się po podwójnym szeregu nieruchomych postaci w futrzanych odzieżach, by się przekonać, czy nie brakuje nikogo z plemienia, mimowoli zatrzymał je dłużej na niemowlęciu, ssącem nagą pierś matki... na czterdziestostopniowym mrozie! Przypomniał sobie delikatne, wątłe kobiety swej rasy i uśmiechnął się. A jednak on sam urodził się z takiej delikatnej, wątłej kobiety i od niej otrzymał królewskie swe dziedzictwo — dziedzictwo, dające jemu i jego braciom panowanie nad ziemią i nad morzem, nad ludźmi i nad zwierzętami wszystkich krajów i wszelkich klimatów. I teraz, stojąc sam jeden twarzą w twarz wobec stu dzikich, w szponach podbiegunowej zimy, tak daleki od wszystkich swoich, poczuł w sobie budzącą się moc swej rasy, poczuł żądzę posiadania i panowania, poczuł dziką miłość dla niebezpieczeństwa i gorączkę walki, w której mógł zginąć, lub zwyciężyć.
Ustały nareszcie śpiewy i tańce i przemówił szaman. Użył całej mocy swej dzikiej wymowy, starając się porwać słuchaczów i uciekając się co chwila do bogatej mitologji swego narodu. Wszystkie fakty miał w ręku. Początkiem rodu ludzkiego, — twierdził — był Kruk i jego samica, którym przeciwstawił ducha walki, pierwiastek niszczycielski, w osobie Wilka — Mackenzy’ego. Walka tych dwóch pierwiastków nie jest jedynie walką duchów, nie, ludzie powinni walczyć ze sobą realnie, w obronie swych bogów. Oni, — to dzieci Kruka, który dał im oświaty ogień; Mackenzy — to syn Wilka, djabła. Zgodzić się na zawieszenie broni w tej wiecznej wojnie, oddać swe córki za żony śmiertelnym wrogom, to znaczy — popełnić najstraszniejszą zbrodnię i świętokradztwo. Nie znajdował dość silnych wyrazów i porównań, ażeby dostatecznie oczernić wroga, nazywał Mackenzy’ego zbrodniczym rabusiem, wysłańcem samego djabła. I gdy wypowiadał ostatnie zdania swej przemowy, z piersi słuchaczy wyrwał się mimowoli stłumiony, dziki okrzyk wściekłości.
„Tak, bracia, Kruk jest wszechpotężny! Czyliż nie on dał nam ogień, zrodzony na niebie, aby nam było ciepło? Czyliż nie on wyjął z przepaści słońce, księżyc i gwiazdy, aby nam było jasno? Czyliż nie on nauczył nas walczyć z duchem Głodu i Mrozu? Ale teraz Kruk gniewa się na swoje dzieci i została z nich garstka jedynie, a on nie chce im dopomagać. Albowiem zapomnieli o nim i poczęli źle czynić i poszli najgorszą drogą i przyjęli do swych jurt jego wrogów i posadzili ich u swych ognisk. A Kruk martwi się grzechami swoich dzieci, ale jeśli te dzieci powstaną i dowiodą, że wracają doń, ukaże się znowuż z ciemności i znowuż wesprze ich swoją pomocą. O, bracia! Dawca ognia objawił swą wolę waszemu szamanowi, a szaman wam ją oznajmia. Niechaj młodzi wojownicy uprowadzą swe żony do jurt; niech rzucą się na Wilka i pochwycą go za gardło, niech ich nienawiść trwa wiecznie. A wtedy kobiety ich staną się płodne, plemię rozmnoży się i stanie potężnym narodem! A Kruk przyprowadzi z Północy niezliczone plemiona ich ojców i dziadów, które rozgromią Wilków, i nie pozostanie po nich śladu, jak nie pozostaje śladów po zeszłorocznych ogniskach. I dzieci Kruka będą znowuż panowały nad całą ziemią! Taka jest wola wielkiego Kruka!“.
Na tę obietnicę przyjścia Mesjasza, styksowie z wielkim krzykiem porwali się na nogi. Mackenzy ukradkiem zsunął rękawice i zastygł w oczekiwaniu. Zaczęto wołać Lisa i krzyczano tak długo, aż z koła wystąpił młody wojownik.
— Bracia, — rzekł. — Szaman mądrze mówi. Wilcy pozabierali nasze kobiety, a mężczyźni nasi są bezdzietni. Pozostała nas tylko szczupła garstka. Wilcy pozabierali nasze ciepłe futra i w zamian za nie dali nam złe duchy, które siedzą w butelkach i ubranie, zrobione nie z futer bobra i rysia, ale z trawy. I ubrania te nie są ciepłe i nasi ludzie zaczęli wymierać na różne, nieznane choroby. Ja, Lis, nie wziąłem sobie kobiety za żonę, a dlaczego? Oto dwukrotnie już dziewczęta, które kochałem, odeszły do obozu Wilków. A teraz zebrałem skóry bobra, łosia i jelenia, żeby pozyskać życzliwość Tling Tinneha i otrzymać za żonę córkę jego, Zarinkę. Ale i ta już oto przypasała łyżwy do stóp swoich i chce udeptywać drogę psom Wilka. Mówię zaś nie tylko o sobie. Tak samo, jak jest ze mną, jest z Niedźwiedziem. Pragnął on również stać się ojcem jej dzieci, zebrał również dużo futer. Przemawiam w imieniu wszystkich młodych wojowników, którzy nie mają żony. Wilcy są wiecznie głodni; nie można ich nasycić. Przy dzieleniu łupów zabierają sobie zawsze najlepsze kąski. Dla Kruków zostają tylko resztki.
— Oto siedzi Hukla! — zawołał, bez ceremonii wskazując kalekę. — Nogi jej są krzywe, jak boki łodzi. Nie może ani zbierać drzewa, ani nosić zdobyczy za myśliwymi. Czy Wilcy chcieli kiedy wziąć ją sobie?
— Tak, tak, to prawda, — chórem zakrzyknęli indjanie.
— A oto Moira, której zły duch pokrzywił oczy. Nawet niemowlęta przy piersi płaczą, gdy na nie spojrzy i powiadają, że nawet leśny niedźwiedź stara się ją ominąć. Czy wezmą ją sobie?
Rozległy się znowuż dzikie okrzyki uznania.
— A tutaj siedzi Piszet. Nie słyszy moich słów. Nie słyszała nigdy ani naszych rozmów, ani głosu męża i dzieci. Żyje w Wiecznem Milczeniu! Czy Wilcy wzięli ją sobie? Nie, oni zabierają najlepsze kąski, nam zostawiają resztki. Bracia! Wilcy nie powinni już nigdy zasiąść przy naszych ogniskach! Nadeszła chwila zemsty.
W tej chwili jasny słup czerwonego, zielonego i żółtego światła, blask zorzy północnej, przeciął niebo z jednego końca widnokręgu na drugi. Lis całem ciałem pochylił się w tył i wyciągając ręce do góry, zawołał:
— Patrzcie! Oto zbudziły się wielkie duchy naszych ojców i tej nocy dokonane będą wielkie czyny!
Cofnął się między wojowników, z koła zaś wyszedł nieśmiało, popychany przez towarzyszów, drugi młody indjanin. Wzrostem przewyższał wszystkich o cała głowę, a szeroka pierś jego była odsłonięta, jakby wyzywając straszliwy mróz. Przestępował niepewnie z nogi na nogę. Twarz jego wyglądała okropnie, cała w szramach, z powyrywanemi kawałami ciała. Wreszcie uderzył się pięścią w piersi, przyczem rozległ się huk, jakby uderzono w olbrzymi bęben i z jakiejś głębi, rzekłbyś, z jaskini, zabrzmiał jego głos:
— Jestem Niedźwiedź, Srebrny Ogon, syn Srebrnego Ogona! Kiedy głos mój był podobny do głosu dziewczęcia, zabijałem rysia, jelenia i łosia. Kiedy stał się, jak głos rosomaka, poszedłem przez góry na południe i zabiłem trzech wojowników. A kiedy stał się, jak ryk wodospadu, spotkałem leśnego niedźwiedzia, lecz nie ustąpiłem mu z drogi.
Urwał i znacząco powiódł ręką po okropnych szramach na twarzy.
— Nie jestem Lisem. Mój język zesztywniał, jak rzeka. Nie umiem pięknie mówić. Słowa moje są krótkie. Lis powiada, że dzisiejszej nocy mają być dokonane wielkie rzeczy. Dobrze! Słowa płyną z ust jego, jak potoki na wiosnę, ale on obawia się działania. Dzisiejszej nocy będę się bił z Wilkiem. Zabiję go, a Zarinka zasiądzie u mego ogniska. Niedźwiedź rzekł.
Mackenzy zachował spokój, jakkolwiek zewsząd otaczała go wściekłość. Wiedział, że na tak blizkiej przestrzeni jego gwintówka jest bezużyteczna, więc przygotował oba rewolwery i spuścił rękawice tak, że ręce miał zasłonięte przed mrozem tylko z zewnątrz. Zdawał sobie sprawę, że jeśli napadną nań gromadnie, znajdzie się w położeniu bez wyjścia, ale wierny swemu przyrzeczeniu, gotował się umrzeć z zaciśniętemi szczękami. Niedźwiedź jednak powstrzymał tłoczących się wojowników, a bardziej zapalczywych odepchnął ciosami straszliwych swych pięści.
Kiedy wzburzenie trochę ucichło, Mackenzy szybkiem spojrzeniem ogarnął Zarinkę. Stała na swych łyżwach całem ciałem podana naprzód, i rzekłbyś, lada chwila gotowa była, jak tygrysica rzucić się do skoku. Jej wielkie czarne oczy spoglądały na współplemieńców z obawą i wyzwaniem. Była tak wzruszona, że przestała nieledwie oddychać. Cała jakby skamieniała, jedną ręką przycisnąwszy do serca, w drugiej mocno ściskając bat. Dopiero, gdy na nią spojrzał, nagle się uspokoiła: mięśnie jej odzyskały elastyczność, odetchnęła głęboko z widoczną ulgą i wyprostowała się, spoglądając nań pełnym miłości wzrokiem.
Tling Tinneh sprobował przemówić, ale głos jego zginął wśród ogłuszających wrzasków wojowników. Wówczas wystąpił z koła Mackenzy. W tej samej chwili wszakże Lis szeroko otworzył usta i wydał przenikliwy okrzyk bojowy, ale Mackenzy tak gwałtownie rzucił się ku niemu, że ten natychmiast zamknął usta i tylko gardło rozdymało mu się jeszcze od stłumionych dźwięków. Porażka Lisa wywołała powszechny śmiech, dzięki czemu wojownicy na chwilę się uspokoili.
— Bracia! Biały człowiek, którego przezwaliście Wilkiem, przyszedł do was z przyjaznymi słowy. Mówił prawdę, a kłamstwo nie splamiło ust jego. Przyszedł do was, jak przyjaciel, jak człowiek, który pragnie zostać waszym bratem. Ale wasi wojownicy rzekli swoje słowo i teraz już minęła pora łagodnej mowy. Przedewszystkiem chcę wam powiedzieć, że szaman ma zły język i że jest to fałszywy prorok, albowiem to, co wam mówił, nie jest wolą Dawcy ognia. Uszy jego są zamknięte, nie może więc słyszeć słów Kruka, wszystko to wymyślił z własnej głowy i naśmiewa się z was, jak z głupców. Nie posiada żadnej władzy, żadnej siły. Kiedyście pozabijali wasze psy i zjedli wszystkie, co do jednego, kiedy żołądki wasze pozapychane były skórą i kawałkami mokasynów; kiedy powymierali wszyscy starcy i kiedy wyschły piersi matek; kiedy w całym kraju zapanował mrok i kiedy wymieraliście, jak na jesień wymierają łososie; kiedy panował u was głód, czy wówczas szaman naprowadził zwierzynę na waszych myśliwych? Czy napełnił mięsem wasze żołądki? Powtarzam wam, że szaman nie posiada wcale siły. Tfu, pluję mu w twarz.
Jakkolwiek wszystkich zdumiało to bluźnierstwo, jednak oburzenia ani gniewu nie wywołało. Niektóre kobiety trzęsły się ze strachu, mężczyźni jednak wspinali się tylko na palce, spodziewając się, że lada chwila nastąpi coś nadzwyczajnego. Wszystkie oczy były utkwione w dwóch przeciwnikach. Kapłan zrozumiał, że nastała dlań krytyczna chwila; poczuł, że wpływ jego jest zachwiany i już otworzył usta, by dać odpowiedź, gdy zmuszony był cofnąć się i uciec przed Mackenzy’m, który szedł nań z groźnie zaciśniętemi pięściami i złowrogo błyszczącemi oczyma.
Mackenzy szyderczo się uśmiechnął i mówił dalej:
— I cóż, grom mię nie trafił? Nie spaliła mię błyskawica? Gwiazdy nie spadły z nieba i nie rozgniotły mię? Cha, cha! Z tym psem już skończyłem. A teraz chcę mówić wam o swym narodzie, o najpotężniejszym ze wszystkich narodów, który panuje nad wszystkiemi ziemiami i nad wszystkimi narodami. Zpoczątku polujemy w pojedynkę, jak ja teraz poluję. Potem polujemy gromadą. A wreszcie rozchodzimy się po kraju masami, jak północne jelenie, kiedy zmieniają legowisko. Ci, których bierzemy do naszych jurt, żyją, ci którzy do nas nie idą, umierają. Zarinka jest piękną dziewczyną, zdrową, silną i godną zostać matką Wilków. Jeżeli umrę, bądź co bądź stanie się matką Wilków, ponieważ braci moich jest wielu i wszyscy przyjdą za śladami moich psów. Słuchajcie wyroku Wilka: ten, który weźmie życie jednego Wilka, zapłaci za nie życiem dziesięciu ludzi z pośród swego narodu. W wielu krajach już tak zapłacono. W wielu krajach jeszcze tak zapłacą.
— A teraz mówię do Lisa i Niedźwiedzia. Jak się zdaje, wzrok ich spoczął na tej dziewczynie. Tak? Strzeżcie się, ja ją już kupiłem! Tling Tinneh wspiera się na gwintówce, a inne podarunki, któremi mu zapłaciłem, znajdują się w jego jurcie. Ale ja chcę być dobrym dla tych młodzieńców. Lisowi, któremu zaschło w gardle od gadania, dam pięć paczek tytoniu. Odwilżą one jego język, żeby mógł znowuż hałasować na świecie. Niedźwiedziowi zaś, którego podziwiam, dam dwie kołdry, dwadzieścia miar mąki, dwa razy tyle tytoniu, co Lisowi, a jeśli pójdzie ze mną przez góry na wschód, dostanie odemnie gwintówkę, taką samą, jaką dałem Tling Tinnehowi. Nie chcecie? Dobrze. Wilkowi sprzykrzyło się już gadać. Ale raz jeszcze powtarzam wyrok Wilka: kto weźmie życie jednego Wilka, zapłaci za nie życiem dziesięciu ludzi z pośród swego narodu.
Skończywszy przemowę, Mackenzy wrócił uśmiechając się na swe miejsce; w duszy jednak wcale nie miał spokoju. Była jeszcze ciemna noc. Zarinka podeszła do niego, chcąc mu powiedzieć, jakich sposobów używa Niedźwiedź w walce na noże. Harry uważnie jej wysłuchał.
Rada uchwaliła wojnę. W chwilę potem dziesiątki nóg w mokassynach udeptywały już śnieg na znacznej przestrzeni. Wiele mówiono o nieprzewidzianej porażce szamana; niektórzy twierdzili, że nie chciał on tylko użyć swej siły, ale inni wspominali minione czasy i najzupełniej zgadzali się z tem, co mówił o szamanie Wilk.
Wreszcie Niedźwiedź stanął pośrodku placu z wielkim myśliwskim nożem w ręku. Lis wskazał mu rewolwery Mackenzy’ego; wówczas ten zdjął z siebie pas, na którym one wisiały, włożył go na Zarinkę i oddał jej też swoją gwintówkę.
Zarinka potrząsnęła głową na znak, że nie umie się z nią obchodzić; i rzeczywiście skąd biedna indjanka mogła się nauczyć władać tak rzadką i cenną bronią?
— Gdybyś zauważyła jakieś niebezpieczeństwo z tyłu, krzyknij: „Mój mężu!“ Nie, nie tak: „Mój mężu!“
Kiedy powtórzyła za nim te słowa, uśmiechnął się, uszczypnął ją w policzek i wstąpił w koło.
Niedźwiedz nietylko był od niego wyższy i o wiele mocniejszy, ale i nóż miał o dobre dwa cale dłuższy. Harry Mackenzy niejednokrotnie już miewał do czynienia z prawdziwymi mężczyznami, i teraz więc zrozumiał, że stoi przed nim poważny przeciwnik. Ale ujrzawszy błysk stali, w jednej chwili poczuł w sobie ową gorączkę walki, tak właściwą jego rasie.
Kilka razy był zmuszony cofać się przed Niedźwiedziem na sam brzeg placu, a nawet dalej, za koło, w głęboki śnieg, ale za każdym razem wracał na pole bitwy, dzięki swej znajomości sztuki boksowania. Ani jeden głos nie rozległ się z zachętą dlań, gdy tymczasem jego przeciwnikowi bezustannie dodawano odwagi przyjacielskiemi okrzykami, radami, ostrzeżeniami. Więc tylko za każdym razem, gdy krzyżowały się stalowe noże, coraz to mocniej i mocniej zaciskał szczęki, zadając i odbijając ciosy z tym spokojem, który daje jedynie głęboka ufność we własne siły.
Zpoczątku oszczędzał przeciwnika, ale w miarę, jak rozwijała się walka, uczucie litości ustąpiło przed bardziej pierwotnem dążeniem samoobrony, a wreszcie poprostu przed żądzą krwi i zwycięstwa. Całe dziesięć tysięcy lat kultury i cywilizacji spadło z bark jego, i teraz był tylko pierwotnym mężczyzną, walczącym o samicę.
Dwukrotnie już zdołał ukłóć Niedźwiedzia, pozostając samemu nieuszkodzonym; za trzecim razem jednak nie uszło mu już na sucho i musiał, chroniąc się przed ciosami, pochwycić lewą ręką nieuzbrojone ramię przeciwnika; teraz bili się już pierś przy piersi. I teraz dopiero poznał w zupełności potworną wprost siłę młodego indjanina. Muskuły jego naprężyły się do najwyższego stopnia, do bólu, zdawało się, że lada chwila muszą pęknąć, a tymczasem nóż przeciwnika połyskiwał coraz to bliżej i bliżej. Usiłował wyrwać się ze straszliwego uścisku, ale wysiłek ten bardziej go tylko jeszcze osłabił. Krąg postaci, okrytych skórami, zamknął się szczelniej dokoła walczących, aby nie stracić ani jednego szczegółu ostatnich momentów walki.
Wtem jednak Mackenzy ze zręcznością wykwalifikowanego zapaśnika, cały się skurczył i ze wszystkich sił uderzył głową przeciwnika. Niedźwiedź mimowoli podał się w tył i stracił równowagę, a Mackenzy skorzystał z chwilowej przewagi i rozpędziwszy się, naparł nań całym ciężarem swego ciała; Niedźwiedź przeleciał przez plac i zarył się w głęboki, miękki śnieg. Natychmiast jednak zerwał się na nogi i napadł na przeciwnika.
— O mój mężu! — krzyknęła nagle Zarinka głosem pełnym przerażenia.
Rozległ się świst naciągniętej cięciwy, ale Mackenzy przypadł już do ziemi i długa strzała o kościanem ostrzu, świsnąwszy tuż nad jego głową, wpiła się w pierś Niedźwiedzia, który bezwładnie przewrócił się przez schylonego przeciwnika. Mackenzy w mgnieniu oka zerwał się na nogi. Niedźwiedź leżał u jego stóp bez ruchu, a po drugiej stronie ogniska stał szaman, wyjmując nową strzałę z kołczanu.
Nóż Mackenzy’ego zawisł w powietrzu, zabłysnął w ogniu i cienkie jego ostrze wbiło się w szyję szamana tak głęboko, że tylko rękojeść sterczała na zewnątrz. Szaman zachwiał się, a potem ciężko padł na wznak, na płonące węgle w ognisku.
Klik! Klak!... To Lis, pochwyciwszy gwintówkę Tling Tinneha, napróżno usiłował podnieść kurek. Usłyszawszy jednak pogardliwy śmiech Wilka, z bezsilną wściekłością odrzucił strzelbę daleko od siebie.
— A zatem Lis jeszcze się nie nauczył obchodzić z tą zabawką? Lis jest jeszcze kobietą, a nie mężczyzną! Chodź tutaj. Przynieś gwintówkę, pokażę ci, co trzeba robić.
Lis wahał się.
— Chodź tu, kiedy ci mówię!
Lis podszedł ku niemu powoli, niechętnie, jak obity pies.
— Trzeba zrobić to, a to! Tak, teraz gotowe!
Patron znalazł się na właściwem miejscu, kurek był podniesiony. Mackenzy przyłożył broń do ramienia.
— Lis powiedział, że dzisiejszej nocy mają być dokonane wielkie rzeczy, i powiedział prawdę. Dokonały się wielkie rzeczy, ale Lis brał w nich najmniejszy udział. Czy nie porzucił jeszcze zamiaru posadzenia Zarinki w jurcie swej, u ogniska? Czy może ma ochotę pójść drogą, udeptaną dlań przez Niedźwiedzia i szamana. Nie? To dobrze.
Mackenzy odwrócił się z pogardą i wyciągnął nóż z szyi szamana.
— Może który z wojowników chce pójść tą drogą? Jeżeli są ochotnicy, to Wilk gotów jest walczyć z dwoma, lub trzema odrazu. Nikt niema ochoty? To dobrze. Tling Tinnehu, poraz drugi daję ci tę gwintówkę. A jeżeli kiedy zechcesz przyjść na drugą stronę gór, do kraju Joukon, to wiedz, że zawsze znajdzie się dla ciebie miejsce i dużo jedzenia u ogniska Wilka. Otóż noc zaczyna przechodzić w dzień. Odchodzę, ale może tu kiedyś jeszcze wrócę. Powiadam wam zatem poraz ostatni: pamiętajcie o wyroku Wilka.
Indjanie spoglądali nań, jak na jakąś nadprzyrodzoną istotę. On zaś skierował swe kroki ku Zarince. Ta stała już na przedzie orszaku, przed jego psami; sanie ruszyły z miejsca. Jeszcze chwila i oto pochłonęły ich cienie lasu. Dopiero wtedy Mackenzy przypasał łyżwy, by podążyć za żoną i psami.
— Cóż to, Wilk zapomniał o moich pięciu paczkach tytoniu?
Mackenzy gniewnie popatrzył na Lisa; nagle jednak uderzyła go humorystyczna strona tego naiwnie bezczelnego przypomnienia.
— Dam ci pół paczki.
— Jak się Wilkowi podoba, — rzekł pokornie dzielny Lis i wyciągnął rękę.
TYSIĄC TUZINÓW.
Dawid Rasmounsun był człowiekiem zapobiegliwym i, podobnie jak wielu i to mędrszych od niego ludzi, mógł mieć jeden tylko cel, do którego uporczywie i niezmiennie zdążał. Oto dlaczego, gdy w jego uszach rozległo się wołanie północy, w jednej chwili ułożył sobie plan handlu kurzemi jajami i dołożył całej energji, aby go urzeczywistnić. Nad obliczeniami nie bawił się długo, a całe przedsięwzięcie ukazało się mu w najpiękniejszych barwach. Niepodobna było wątpić, że w Dawson jaja można sprzedać po pięć dolarów za tuzin; stąd prosty wynik, że na tysiącu tuzinach w Złotem mieście zarobi się pięć tysięcy dolarów.
Trzeba, naturalnie, policzyć też wydatki, konieczne przy tej podróży; istotnie też zaczął je obliczać, ponieważ był człowiekiem zastanawiającym się, czynnym i praktycznym, z tęgą głową i sercem, niezdolnem do zapalania się pod wpływem wyobraźni. Naprzód więc koszt zakupna tysiąca tuzinów jaj, po pięćdziesiąt centimów za tuzin, wyniesie sto pięćdziesiąt dolarów, — głupstwo, o którem nie warto wspominać w porównaniu z olbrzymimi zyskami. Potem przypuśćmy, chociaż jest to naturalnie całkiem nieprawdopodobne, że jego podróż i transport będą kosztowały całe ośmset pięćdziesiąt dolarów; mimo to zostanie mu jeszcze cztery tysiące dolarów czystego dochodu.
— Widzisz, Almo, — mówił do żony w zacisznej jadalni, całej zarzuconej mapami, przewodnikami, wydawnictwami wydziału topograficznego i opisami najrozmaitszych marszrut przez Alaskę, — poważne wydatki rozpoczną się właściwie dopiero w Dahi, ponieważ do Dahi można dojechać, nawet pierwszą klasą, za pięćdziesiąt dolarów. Od Dahi do jeziora Lindermann tragarze, indjanie, biorą po dwadzieścia centów od funta, dwanaście dolarów od stu funtów, a więc — sto dwadzieścia od tysiąca funtów. Będę miał ze sobą mniej więcej tysiąc pięćset funtów, trzeba zatem jakieś sto ośmdziesiąt dolarów... powiedzmy dla okrągłego rachunku — dwieście. Pewien mój znajomy, który dopiero co wrócił z Klondycke, mówi, że łódź można kupić za trzysta dolarów. Ale zapewnia też, że z największą łatwością znajdzie się ze dwóch pasażerów i że weźmie się od każdego z nich po sto pięćdziesiąt dolarów, tak, że wydatek na łódź zaraz mi się wróci, a pasażerowie będą jeszcze pomagali wiosłować. I... no, to już wszystko. W Dawson wysiadam, przeładowuję jaja i sprzedaję je. Teraz policzymy, ile to razem wynosi. Pięćdziesiąt dolarów od San-Francisko do Dahi... dwieście od Dahi do jeziora Lindermann... pasażerowie opłacą łódź... zatem ogółem dwieście pięćdziesiąt dolarów — dodał szybko w myśli i rzekł wesoło: pięćset dolarów zostaje na nieprzewidziane wydatki. A zresztą, jakież mogą być nieprzewidziane wydatki?
Alma wzruszyła ramionami i podniosła brwi do góry. Jeżeli ten olbrzymi północny kraj zdolny jest połknąć człowieka i tysiąc tuzinów jaj, to, zpewnością, może połknąć i wiele innych rzeczy; ale głośno nie powiedziała, co myśli — zbyt dobrze znała Dawida Rasmounsuna i wiedziała, że lepiej mu się nie sprzeciwiać.
— Podróż trwa miesiąc, liczmy drugi miesiąc na odpoczynek, zatem dojadę w dwa miesiące. Pomyśl-no, Almo, cztery tysiące w ciągu dwóch miesięcy! A teraz zarabiam jakieś nędzne sto dolarów miesięcznie! Wybudujemy sobie dom na przedmieściu, gdzie będziemy mieli więcej miejsca; w każdym pokoju zaprowadzimy gaz; z okien będziemy mieli śliczny widok, a oficynę wynajmiemy i za te pieniądze będziemy płacić wszystkie podatki, raty ubezpieczeniowe, za wodę, i jeszcze coś się okroi. A przytem jest jeszcze prawdopodobieństwo, że znajdę żyłę złota i zostanę miljonerem. No, cóż ty na to powiesz, Almo, przecież rozumuję logicznie?
Alma nie mogła się z nim nie zgodzić. Czyliż jej rodzony brat, człowiek do niczego, krzyż całej rodziny, próżniak i hulaka, nie wrócił z północy ze stu tysiącami dolarów w złotym piasku, a przytem, jako akcjonarjusz tej kopalni, w której był kopaczem?
Sklepikarz, dostawca Dawida Rasmounsuna niezmiernie się zdziwił, gdy ten jął odważać jaja na wadze, stojącej w rogu kontuaru; sam zaś Rasmounsun zdumiał się jeszcze bardziej, zobaczywszy, że tuzin jaj waży całe półtora funta; zatem tysiąc tuzinów będzie ważyło tysiąc pięćset funtów i nie zostanie miejsca ani na ubranie, ani na pościel, ani na naczynia kuchenne, ani nawet na zapasy żywności. Trzeba było zmieniać wszystkie obliczenia i już miał się do tego zabrać, gdy wtem przyszło mu na myśl, że możnaby przecie zakupić drobniejsze jaja. „Duże, czy małe jaja — to wszystko jedno, tuzin jest zawsze tuzinem“, — rzekł sobie w duchu bardzo rozsądnie. Okazało się, że tuzin drobnych jaj waży funt i ćwierć.
Poczem po całem San-Francisko rozbiegli się ajenci, a w składy jaj i biura syndykatów nabiałowych zdumiewały się, skąd zjawił się taki niesłychany popyt na jaja, wagi nie więcej nad dwadzieścia uncji tuzin.
Rasmounsun zastawił swój cottage za tysiąc dolarów, żonę ulokował u jej krewnych, rzucił posadę i pojechał na północ. Przez oszczędność kupił bilet do drugiej klasy, w której, skutkiem przepełnienia, było niewygodniej, aniżeli zazwyczaj bywa w trzeciej. W końcu lata blady, wychudły, wysiadał ze swojem tysiącem tuzinów w Dahi. Wkrótce jednak odzyskał i pewność chodu i właściwy sobie apetyt.
Przy pierwszej już rozmowie z indyjskimi tragarzami zadrżał i zamyślił się. Za dwadzieścia ośm mil drogi żądali po czterdzieści centów od funta, a zanim jeszcze zdążył ochłonąć ze zdumienia, już cena podskoczyła do czterdziestu trzech centów. Pięćdziesięciu czerwonoskórych zuchów zgodziło się przenieść jego skarb za czterdzieści pięć centów od funta, ale odmówił mu ich jakiś krezus z Sirkl-City w brudnej koszuli i podartych spodniach, który na Białej Przełęczy stracił wszystkie konie i był skutkiem tego zmuszony zwrócić się do pomocy indjan; dał im po czterdzieści siedm centów.
Ale Rasmounsen był człowiekiem przedsiębiorczym, wynalazł więc sobie tragarzy po pięćdziesiąt centów od funta, a w dwa dni później jaja jego szczęśliwie dostały się do Lindermann. Po pięćdziesiąt centów od funta — to tysiąc dolarów za tonnę; tym sposobem przeniesienie jego półtora tysiąca funtów pochłonęło cały kapitał zakładowy, poczem w najopłakańszej sytuacji znalazł się w „tantalowem“ miejscu, na brzegu jeziora, skąd od rana do nocy mógł się przyglądać, jak coraz to nowe łodzie odpływały do Dawson. W miejscowości tej, gdzie na gwałt zbijano łodzie, panował gorączkowy ruch i ożywienie; cieśle pracowali bez chwili wytchnienia, heblowali, stukali młotami, zbijali i fugowali z rozpaczliwym pośpiechem. I nic dziwnego; linja śniegów z każdym dniem opuszczała się coraz niżej po zboczu nagich, urwistych szczytów, coraz częściej zrywały się zawieje ze śniegiem i z gołoledzią, a spokojne zatoki pokrywały się od czasu do czasu cieniutką warstewką lodu. I co rano znużone twarzy cieśli zwracały się ku jeziorom, patrząc, czy lód już nie idzie. Lód stanowiłby dla nich koniec pracy, oznaczał, że oni sami nie zdążą przed zamknięciem żeglugi popłynąć rzeką do domów.
Na dodatek do swych męczarni, biedny Rasmounsen stwierdził, że w przedsiębiorstwie z jajami ma już trzech konkurentów. Jeden z nich, maleńki niemczyk, zdążył już, coprawda, wszystko stracić, a teraz błąkał się samotnie ze swoim ładunkiem na plecach po urwistej przełęczy. Ale za to łodzie dwóch pozostałych były już prawie gotowe, oni sami zaś codziennie zanosili najgorętsze modły do boga kupców o powstrzymanie żelaznej dłoni zimy chociażby na jeden dzień tylko. Żelazna ręka jednak nieubłaganie ściskała ziemię. Kilku ludzi zmarzło zaraz podczas pierwszej śnieżnej zawiei, Rasmounsen zaś ani się nawet spostrzegł, jak od mroził palce u obu rąk. Miał wprawdzie sposobność ulokowania się wraz ze swym drogocennym ciężarem na jednej z ostatnich łodzi, ale trzeba było wyłożyć zaraz gotówką dwieście dolarów, których znikąd nie mógł wydostać.
— Zaczekajcie lepiej jeszcze trochę, — powiedział mu cieśla, szwed, który tutaj już znalazł swój złotodajny Klondycke i tyle był szczęśliwy, że umiał to we właściwym czasie zrozumieć. — Zaczekajcie jeszcze trochę, a zbudujemy wam śliczną, małą łódeczkę.
Polegając na tej, niczem nie zagwarantowanej, obietnicy, Rasmounsen wrócił zpowrotem na trakt Crater-Lycke; tutaj natknął się na dwóch korespondentów od pism, których bagaże leżały rozrzucone po całej drodze; właściwie to część tych rzeczy znajdowała się jeszcze w Stone-House, część na przełęczy, reszta zaś tuż prawie nad jeziorem.
— Tak, — odezwał się znacząco Rasmounsen. — Mam ja tu w Lindermann tysiąc tuzinów jaj, a teraz właśnie cieśla kończy moją łódkę. To wielkie szczęście, prawda? Łodzi nie można teraz dostać za żadne pieniądze.
Na te słowa obaj korespondenci formalnie się na niego rzucili; gotowi byli gwałtem zmusić go, żeby ich ze sobą zabrał, powydostawali olbrzymie paki banknotów i całe garście złota. Ale on nie chciał o tem nawet słuchać, aż wreszcie z wielką niechęcią zgodził się wziąć ich na łódź za trzysta dolarów od osoby. Zmusili go do przyjęcia pieniędzy zgóry i natychmiast zabrali się do pisania korespondencji o miłosiernym Samarytaninie, który wiózł do Dawson tysiąc tuzinów jaj i zgodził się wziąć ich na dodatek. Miłosierny samarytanin tymczasem biegł co tchu do Lindermann, do swego cieśli.
— No, dawajcie łódkę, — zawołał na przywitanie, pobrzękując złotem, które otrzymał od korespondentów i chciwie przyglądając się świeżo wykończonej łodzi.
Szwed cieśla spojrzał nań z powagą i pokiwał odmownie głową.
— Ileż wam za nią dają? Trzysta? No, więc ja dam czterysta. Macie.
Chciał wsunąć mu pieniądze w rękę, ale tamten cofnął się z pośpiechem.
— Nie, nie mogę; powiedziałem mu, że łódka jest jego. Zaczekajcie, to wam zrobię drugą.
— Macie sześćset dolarów. To moje ostatnie słowo. Chcecie brać — dobrze, a nie — to nie. Jemu zaś możecie powiedzieć, że to było nieporozumienie.
Szwed zaczął się namyślać, aż wreszcie ustąpił.
Gdy Rasmounsen już odjeżdżał, szwed wyłaził ze skóry, by przekonać niemca, że zaszło pomiędzy nimi nieporozumienie.
Niemiec pośliznął się na spadzistej Ścieżce z Din-Lycke’a i złamał sobie nogę; musiał sprzedać cały swój towar po dolarze za tuzin, nająć tragarzy indjan i na ich plecach wracać do Dahi. Ale gdy Rasmounsen odjeżdżał ze swoimi korespondentami, równocześnie z nim odpływali dwaj pozostali konkurenci.
— Ileż tam tego macie? — zapytał jeden z nich małego wzrostu, ruchliwy yankess z Nowei Anglii.
— Tysiąc tuzinów, — odrzekł dumnie Rasmounsen.
— Załóżmy się, że ja z mojemi ośmiu setkami stanę w Dawson wcześniej od was?
Korespondenci ofiarowywali Rasmounsen’owi pieniądze, byle się tylko założył, ale ten nie chciał, a wówczas yankess z tą samą propozycją zwrócił się do drugiego swego konkurenta, tęgiego, ogorzałego marynarza, który obiecał im pokazać, jak to się podróżuje łodzią. I istotnie pokazał. Ustawił na łódce wielki, czworokątny żagiel, dzięki któremu łódź zagłębiła się po krawędzie w wodę i pierwsza wypłynęła z Lindermann. Że jednak z pogardą odrzucił pomoc holownika, wkrótce więc wsadził szczęśliwie łódź wraz z całym ładunkiem na kamienie w najniebezpieczniejszej części porohów. Rasmounsen i yankess, który miał również dwóch pasażerów, przenieśli swoje łodzie i bagaże na plecach koło porohów i w ten sposób dostali się do jeziora Bennet’a.
Jezioro Bennet’a, długość którego wynosi około dwudziestu pięciu mil, jest bardzo wąskie i bardzo głębokie i stanowi coś nakształt lejka pomiędzy górami, w którym srożą się wieczne burze i zawieje. Rasmounsen zatrzymał się na odpoczynek na piasczystym wybrzeżu jeziora, gdzie zgromadziło się już mnóstwo ludzi i łódek, spieszących także na północ, zanim dopadnie ich zima. Gdy budził się nad ranem, z południa dął straszliwy wiatr; leciał on od usłanych lodem szczytów i dolin i był tak mroźny, jak zazwyczaj bywa tylko wiatr północny. Ale niebo było pogodne, a yankess odbijał już od brzegu, rozwinąwszy wszystkie żagle. Stopniowo zaczęła odjeżdżać i reszta podróżnych, a korespondenci z prawdziwym zapałem jęli zkolei przygotowywać się do odpłynięcia.
— Dogonimy go przy ujściu rzeki, — z głębokiem przekonaniem wmawiali w Rasmounsen’a. Podnieśli żagle i „Alma“ otrzymała pierwszy lodowaty tusz od fal, chłoszczących ją po bokach.
Trzeba powiedzieć, że Rasmounsen przez całe swoje życie skłonny był do ujawiania na wodzie całkiem niezrozumiałej tchórzliwości, teraz jednak z całej siły wsparł się na wiośle z wyrazem żelaznej stanowczości na twarzy. Jego tysiąc tuzinów leżało przed nim, w skrzynkach, pod bagażami korespondentów, przed oczyma zaś jego duszy migały wspomnienia małego, jasnego cottage’u, zastawionego za tysiąc dolarów...
Było piekielne zimno. Co chwila trzeba było wyjmować wiosło sterujące i podczas, gdy pasażerowie toporem ścinali zeń lód, zastępować je drugiem. Wszędzie, gdzie tylko padały krople wody, natychmiast tworzyła się warstwa lodu, a z końców żagla zwisały przezroczyste, skrzące się lodowe sople. „Alma“ z największą trudnością torowała sobie drogę poprzez olbrzymie fale, wściekle chłoszczące jej boki, a w korpusie jej tworzyły się szczeliny, przez które wdzierała się woda. Zamiast wylewać wodę, dziennikarze odrąbywali wielkie bryły lodu i wyrzucali je za krawędź łodzi. Ale niepodobna było nawet myśleć o tem, żeby odpocząć — trzeba było rozpaczliwie walczyć z nadciągającą zimą; więc też łódka sunęła naprzód z niesłychaną szybkością.
— Nn... niemożna... sttt... stawać, — odezwał się jeden z dziennikarzy, dzwoniąc zębami z zimna.
— Naturalnie, że niemożna, — zgadzał się z nim kolega, — płyńcie sami środkiem rzeki.
Rasmounsen odpowiedział na to idjotycznym uśmiechem. Oba brzegi zalane były pianą, a i pośrodku można się było utrzymać wtedy tylko, gdy największe fale nie dosięgały łodzi. Niepodobna było zwinąć żagla — wpadłyby na nich fale i wywróciłyby łódkę. Co chwila mijali rozbite barki; widzieli, jak jedną z nich prąd unosił wprost na kamienie, inna zaś, sunąca w tyle z dwoma pasażerami, wpadła na nią i przekręciła się dnem do góry.
— Uu... uwaga! — krzyknął dziennikarz, drżący wciąż z zimna.
Rasmounsen wykrzywił twarz w uśmiechu i jeszcze mocniej uchwycił za wiosło. Czasami wiosło dotykało dna, a wtedy łódź błyskawicznie skręcała w bok i trzeba było nadludzkiego wysiłku, by wprowadzić ją w równy bieg. Skutkiem tych nieludzkich wysiłków, zastygł mu na twarzy jakiś straszny grymas, przejmujący trwogą obu dziennikarzy.
Przebiegli szybko pod skałą, smutnie sterczącą w odległości stu yardów od brzegu; z zalanego wodą wierzchołka jej rozległo się rozpaczliwe skomlenie ludzkie o pomoc; ale „Alma“ z błyskawiczną szybkością przeleciała koło skały, która wkrótce stała się maleńkim, samotnym punkcikiem.
— No, yankess już zginął, ale co się stało z marynarzem? — krzyknął jeden z dziennikarzy.
Rasmounsen rozejrzał się na wszystkie strony — z boku widać było czarny, czworokątny żagiel. Zauważył go już z godzinę temu, kiedy wypłynął z pośród mgły i stopniowo stawał się coraz to większy i wyraźniejszy. Widocznie marynarz naprawił uszkodzenia w swej łodzi i teraz nadrabiał stracony czas.
— Macie go, tam, w tyle!
Dziennikarze zaniechali na chwilę roboty — rąbali, jak zawsze, lód — i spojrzeli za siebie. Marynarz leciał naprzód, podobny do gniewnego boga morza, już to wspinając się na grzbiety fal, już to spadając w dół, i przebiegł tuż koło nich. Olbrzymi żagiel chwytał, rzekłbyś łódkę i podnosił ją w górę, wyciągał z wody, a potem znowuż ciskał w odmęt.
— Fale nic mu nie mogą zrobić!
— Tak, ale mm... może zaryć się nn... nosem w wodę!
Nie zdążył jeszcze dokończyć tych słów, gdy czarny żagiel zniknął za olbrzymim bałwanem. Fale przewalały się w dalszym ciągu po tem miejscu, gdzie przed chwilą stała łódź marynarza, ale ta już się nie pokazywała. „Alma“ przebiegła bokiem; zdala, na powierzchni wody widać było wiosła i drewniane skrzynie, płynące po ryczących bałwanach. O dwadzieścia kroków od nich wyjrzała z wody czyjaś ręka i głowa z pozlepianemi włosami.
Długi czas płynęli w milczeniu. Gdy w oddali ukazał się przeciwległy brzeg jeziora, fale zaczęły z tak straszliwą siłą obijać się o boki łodzi, że woda nie miała już czasu zamarzać, a dziennikarze musieli ją wylewać wiadrami; ale to nie pomagało; więc, naradziwszy się z Rasmounsen’em, zabrali się do wyrzucania balastu, by ulżyć łodzi. Poleciały za krawędź i zapasy mąki, i słonina, i bób, i pościel, i piecyk kuchenny, i sznury, i wszystko, co tylko wpadło pod rękę. Łódź natychmiast odczuwszy ulgę, lżej popłynęła po falach, a wody coraz mniej się nabierało.
— Dosyć już! Dosyć! — krzyknął groźnie Rasmounsen, gdy jego towarzysze wzięli się do górnych skrzyń z jajami.
— Cóż to znaczy! Do dd... djabła! — odparł z gniewem jeden z dziennikarzy. Oni przecież złożyli w ofierze cały swój dobytek, zachowując sobie jedynie aparaty fotograficzne. Dziennikarz nachylił się i jął z wysiłkiem wyciągać jedną skrzynię z pod przytrzymujących ją sznurów.
— Połóż pan to natychmiast, mówię panu!
Rasmounsen pochwycił jedną rękę rewolwer i, z trudnością trzymając w drugiej wiosło, wycelował w dziennikarza. Ten zmartwiał w oczekiwaniu, z twarzą wykrzywioną gniewem i groźbą.
— Wielki Boże! — krzyknął nagle jego towarzysz i przypadł twarzą na dno łódki. Rasmounsen nie był w stanie utrzymać równowagi, pod potężnym ciosem bocznej fali, „Alma“ skoczyła w bok, żagle zwinęły się pod naporem wichru, maszt nie wytrzymał ciężaru, złamał się i wpadł do wody, pociągając za sobą rozzłoszczonego dziennikarza. Następna fala o mało nie zatopiła łodzi, ale Rasmounsen porwał się z miejsca i skoczył do wiader.
W ciągu pół godziny przepłynęło koło nich mnóstwo łodzi, wszystkie jednak były albo mniejsze od „Almy“ albo takie same, więc pomocy od nich spodziewać się nie było można. Wtem ukazała się wielka, dziesięciowiosłowa barka i bez względu na niebezpieczeństwo takiego manewru, spuściła żagiel i popłynęła ku „Almie“.
— Nie podpływajcie! Nie podpływajcie! — krzyknął Rasmounsen.
Ale w tej chwili nos jego łodzi dotknął już barki i ocalały korespondent już się w nią przesiadł. Rasmounsen rzucił się jak kot na skrzynie, potem — przypadł na przód łodzi, usiłując zesztywniałemi palcami przywiązać koniec sznura do barki.
— Skaczcie prędzej! — krzyknął jakiś rudobrody marynarz.
— Mam tu tysiąc tuzinów jaj. Weźcie mnie! Dobrze zapłacę! — zawołał Rasmounsen w odpowiedzi.
— Skaczcie! — krzyknęli chórem z łodzi.
Wtem nadbiegł olbrzymi bałwan, obsypał deszczem barkę i o mało nie zalał „Almy“. Barka odpłynęła, a załoga jej, przeklinając, rozpięła żagiel. Rasmounsen odpowiedział im takiemi samemi przekleństwami, poczem zabrał się do wylewania wody. Maszt i żagiel wlokły się za łodzią dodając jej nieco równowagi.
W trzy godziny potem Rasmounsen’a do cna wyczerpanego, zesztywniałego, z nieprzytomnym wyrazem w szeroko otwartych oczach, wyrzuciło na zamarzający brzeg koło ujścia Jeleniej Rzeki, do samego końca jednak ani na chwilę nie przestał mechanicznie pracować przy wiadrze. Dwóch ludzi, kurier rządowy i przejezdny metys, wyciągnęło go na brzeg, ocalając jego ładunek i „Almę“. Płynęli w przeciwnym kierunku na indyjskiej pirodze, a na noc przyjęli go do swego obozowiska. O świcie odjechali, ale on postanowił zostać przy swoich drogocennych skrzyniach.
Od tego dnia po całej okolicy rozeszła się legenda o człowieku z tysiącem tuzinów jaj. Poszukiwacze złota, na gwałt spieszący się, by dojechać do miejsca swego przeznaczenia przed ostatecznem nastąpieniem zimy, przynieśli wieść o jego ukazaniu się w kraju. Starzy osadnicy Fortu Mayle i w Sirkl-City, dzielni pionierzy o żelaznych szczękach i żołądkach, poodgniatanych od ustawicznego odżywiania się suchym bobem, na samo wspomnienie o nim zaczynali marzyć o kurach i przeróżnych potrawach ze świeżych jarzyn. Zajmowano się nim równie żywo i w Dahi i Shahoy, w jednem i drugiem mieście obserwowano jego ruchy i rozpytywano o niego wszystkich przejezdnych. Dawson zaś, złote miasto, cierpiące stale na brak nabiału, wyczekiwało go z gorączkową niecierpliwością i chciwie chwytało każdą wiadomość o nim.
Jeden tylko Rasmounsen nic o tem wszystkiem nie wiedział. Nazajutrz po owej pamiętnej podróży, naprędce naprawiwszy „Almę“, ruszył dalej w drogę. Teraz prosto w twarz wiał mu ostry, lodowaty wicher, ale on mężnie zapuścił wiosła w wodę i jął wiosłować, zatrzymując się co chwilę, by zeskrobać lód z wioseł, a za każdym takim przystankiem fale niosły go gwałtownie w tył. Tutejszym zwyczajem, przy Windy-Arma wyrzuciły go na brzeg, a przy Tagich trzykrotnie zatapiały mu łódkę i trzykrotnie osadzały go na mieliźnie. Na jeziorze Marsh trzeba było trzymać się zdala od brzegów, już pokrytych lodem. „Alma“ była cała porozbijana przez lód i fale, ale jaja trwały w całości. Rasmounsen przeniósł je o dwie mile dalej na własnym grzbiecie, po lodzie, aż do brzegu i tutaj zbudował dla nich doskonałe schowanko, lepiankę; zachowała się ona w ciągu wielu lat, i długo jeszcze potem przewodnicy pokazywali ją podróżującym nowicjuszom.
Teraz dzieliło go od Dawson pięćset mil zamarzniętym traktem — rzeka pokryła się już lodem. Ale Rasmounsen, z dziwnym wyrazem w zesztywniałej twarzy, ruszył piechotą zpowrotem ku jeziorom. Niepodobna sobie nawet wyobrazić, co przecierpiał ten człowiek podczas tej podróży, mając ze sobą tylko topór, kołdrę, oraz garść suchego bobu. Na Chilcutt złapała go śnieżyca i trzeba było zostawić dwa palce u nogi chirurgowi w Shin-Camp. A jednak trwał mężnie całemi dniami na nogach, naprzód w kuchni na parowcu, zdążającym do Sittle, a potem w San-Francisko, w węglarni, pracując, jak wół, by zarobić na dalszą drogę.
Blady, wynędzniały, z nieprzytomnym wzrokiem, wszedł do wspaniałej sali banku, żeby dostać jeszcze trochę pieniędzy na drugi numer hipoteki swojego domu. Przez zwichrzoną brodę przeglądały zapadnięte policzki, oczy weszły głęboko w oczodoły i błyszczały stamtąd, jak dwa żarzące się węgle. Ręce miał pokryte odciskami i straszliwie popękane od zimna i wiatru, paznogcie czarne od brudu i pyłu węglowego. Mówił coś niezrozumiale o jakichś jajach, o lodzie, burzy i śniegu; a gdy mu oznajmiono, że na drugi numer nie dostanie więcej, niż tysiąc dolarów, jął szeroko i długo opowiadać o psach, o żywności dla nich, o mokassynach, łyżwach i najrozmaitszych podobnych rzeczach. Ludzie wzruszali tylko ramionami. Wreszcie dano mu tysiąc pięćset dolarów — więcej, niż cottage był wart — i odetchnięto z ulgą, gdy, podpisawszy dokument, powlókł się ku wyjściu.
W dwa tygodnie później przejeżdżał przez Chilcut z trzema parami sań, po pięć psów przy każdej. Jednym zaprzęgiem kierował on sam, dwoma pozostałymi — dwaj indjanie. Przy jeziorze Marsh odnaleźli schowek i naładowali skrzynie z jajami na sanie. Sanny wszakże jeszcze nie było. Pierwszy więc puścił się w podróż po lodzie, torując drogę, udeptując śnieg i równając ostre, sterczące sople coraz gęściej gromadzącego się lodu. Niejednokrotnie spostrzegał za sobą cienką smugę dymu z ogniska i dziwił się, czemu to podróżni nie starają się go wyprzedzić. Był nowicjuszem na północy i wielu rzeczy jeszcze nie rozumiał, nie rozumiał też indjan, którzy usiłowali mu wytłomaczyć, co oznaczają owe dymy. Zdarzało się, że zrana indjanie odmawiali wyruszenia w dalszą drogę, a wówczas zmuszał ich do wstania, celując w nich z rewolweru.
W pobliżu White Horse wpadł w wodę i odmroził sobie nogę, tę samą, która jeszcze niezupełnie wydobrzała po niedawnej operacji; indjanie byli pewni, że teraz przynajmniej jakiś czas poleży i odpocznie. Ale on owinął nogę kołdrą i, jakby nigdy nic, pracował dalej przy swoich saniach. A że była to straszliwie ciężka praca, mieli więc wielkie uznanie dla jego dzielności, chociaż, rozmawiając o tem ze sobą, znacząco stukali palcami w czoło i kiwali głowami.
Pewnej pięknej nocy spróbowali uciec, ale przekonywający świst kul, sypiących się za nimi, zmusił ich do powrotu. A że byli to prości, dzicy indjanie, więc po tym nieudanym eksperymencie, postanowili go zabić. On jednak spał czujnie, jak kot, i ani razu nie dał im sposobności urzeczywistnienia tego zamiaru. A chociaż na wszelki sposób usiłowali wytłómaczyć mu, co oznaczają owe dymy, które zostawiali za sobą, nie mógł ich zrozumieć i traktował ich z jeszcze większą nieufnością. A przy każdej sposobności, bądź, gdy spojrzeli nań ze złością, bądź, gdy ociągali się z wykonaniem jakiegoś rozkazu, w mgnieniu oka wyciągał zza pasa rewolwer i przystawiał go im do czoła.
W ten sposób posuwał się naprzód, z buntującymi się indjanami i niespokojnymi psami, po nieludzko uciążliwej drodze. Trzeba było walczyć z dzikimi, żeby zmusić ich do pozostania przy sobie, walczyć z psami, by odpędzić je od jaj, walczyć z lodem, mrozem, z bólem w nodze, która wcale się jakoś nie goiła. Jeszcze rana dobrze się nie zasklepiła, gdy mróz rozogniał ją nanowo, tak, że wreszcie utworzyła się wielka, ropiąca rana, w którą można było nieledwie wsunąć pięść. Zrana, gdy pierwszy raz stąpnął nogą, doznawał tak okropnego, nieludzkiego bólu, że kręciło mu się w głowie i prawie tracił przytomność; potem, w ciągu dnia, ból przycichał, ale budził się zpowrotem, zaledwie położył się na spoczynek.
I mimo wszystko człowiek ten, co całe życie przesiedział przy biurku, pracował tak, że indjanie nie mogli za nim nadążyć i całkiem wybili się z sił, i to nietylko indjanie, ale nawet psy. Sam nie zdawał sobie sprawy, jak ciężko pracuje i ile wycierpiał, tak całkowicie pochłonięty był swoją ideą. Wiedział tylko, że przed sobą ma Dawson, za sobą — tysiąc tuzinów jaj, i pomiędzy tymi dwoma punktami znajdowało się jego „ja“, usiłujące z każdą chwilą zmniejszyć odległość między nimi, połączyć je w jeden błyszczący, złoty punkcik. Punkcikiem tym było pięć tysięcy dolarów, urzeczywistnienie jego obecnej idei i punkt wyjścia dla jakiejś nowej, która we właściwym czasie w umyśle jego zaświta. Poza obrębem tej idei, poruszał się, jak automat. Z niczego nie zdawał sobie sprawy, wszystko przesuwało się przed jego oczyma, jak we mgle, nie zwracając na siebie jego uwagi, ani zatrzymując przy sobie jego myśli. Pracę rąk wypełniał z nieświadomą dokładnością i punktualnością maszyny, pracę mózgu — tak samo. I stopniowo wyraz jego twarzy stawał się tak natężony,
że aż indjanie przestraszyli się i ze zdumieniem spoglądali na tego dziwnego, białego człowieka, który uczynił z nich niewolników i zmusił ich do tak bezsensownej pracy.
A gdy przejeżdżali przez jezioro Le Barge, mróz dochodził do pięćdziesięciu stopni. Aby lżej oddychać, otwierał przy chodzeniu usta i przeziębił się tak, że przez resztę drogi zamęczał go suchy, duszący kaszel, który wybuchał najgwałtowniej od dymu, a zwłaszcza przy natężonej pracy.
Przy Turty Mayle, gdzie prąd był silniejszy, warstwa lodu w wielu miejscach była jeszcze bardzo cienka, a środek rzeki wciąż jeszcze nie zamarzał. Niepodobna było określić, jak gruby jest lód przy brzegach, więc nie starał się nawet sprawdzać, lecz poprostu, grożąc rewolwerem, bądź co bądź zmuszał indjan do posuwania się naprzód. Tu i owdzie można było przedsiębrać niejakie ostrożności: w niebezpiecznych miejscach przechodzili po jednemu, łącząc się za pomocą długich żerdzi, żeby módz się utrzymać w razie, gdyby lód załamał się im pod nogami; potem przywoływali psy. Podczas jednej z takich przepraw, jeden indjanin zapadł się i utonął. Zapadł się i zniknął tak szybko i bez śladu, jak nóż wchodzi w rzadką śmietanę, prąd zaś w mgnieniu oka zaciągnął go pod lód.
Drugi indjanin zbiegł tej samej jeszcze nocy; napróżno Rasmounsen w pogoni za nim posyłał kule — rewolwerem władał z większą szybkością, aniżeli celnością. W trzydzieści sześć godzin później indjanin dowlókł się do posterunku policji przy Big Salmon, przez tłómacza opowiedział policjantowi, że na drodze został jakiś szalony człowiek, obłąkany, który zwarjował na punkcie jakichś jaj i ciągle o nich tylko mówi.
Upłynęło jeszcze kilka dni i wreszcie zjawił się Rasmounsen; wszystkie trzy pary sani związane były gęsiego, a psy — wszystkie razem zaprzężone do przednich sań. Było to niesłychanie niewygodne, a gdzie droga stawała się trudniejsza, trzeba było przeciągać każde sanie zosobna; po większej jednak części, dzięki herkulesowym wprost wysiłkom, udawało mu się przewozić wszystkie sanie razem. Gdy policjanci powiedzieli mu, że indjanin znajduje się w drodze do Dawson, nie okazał najlżejszego nawet zainteresowania. Z taką samą obojętnością przyjął wiadomość, że policjanci utorowali drogę od posterunku do Pelly — każdą dobrą, czy złą nowinę przyjmował teraz z obojętnością fatalisty. Jednakże gdy mu powiedziano, że w Dawson panuje głód, uśmiechnął się, zaprzągł czemprędzej psy i ruszył dalej w drogę.
Wkrótce potem zrozumiał znaczenie owych dymów, tak intrygujących go na początku podróży. Zaledwie rozeszła się wieść, że droga do Pally otwarta, natychmiast dymy poznikały, i gdy Rasmounsen siedział samotnie u swego ogniska, koło niego przechodziły całe sznury sanek. Pierwsi przejechali kurjer i metys, którzy w Bennet uratowali mu życie; za nimi przyciągnęli na dwóch parach sań listonosze z pocztą dla Sirkle-City, a wkońcu cały zastęp Świeżo upieczonych rycerzy Klondycke.
I ludzie i ich psy byli dobrze odżywieni, pełni sił, podczas, gdy psy Rasmounsen’a i on sam wyglądali, jak szkielety, powleczone skórą. Przez cały ten czas pracował, jak galernik, wyczerpawszy wszystkie siły, oraz siły swoich psów, oni zaś jeden dzień byli w podróży, zdążając jego śladami, przez dwa dni zaś spokojnie siedzieli przy ogniskach, oczekując zawiadomienia, że droga jest gotowa, poczem szybko i bez trudności wyprzedzali go na utartym trakcie.
Jego jednak nic nie mogło wyprowadzić z równowagi. Wielu dziękowało mu drwiąco za to, że wskazał im drogę, ale on nawet im nie odpowiadał. Nie gniewał się — było mu wszystko jedno, jego idea i wszystko, co było z nią w związku pozostało nietknięte. Oto on i jego tysiąc tuzinów, a oto tam Dawson, jak i przedtem.
W pobliżu Litte Salmon zabrakło mu żywności dla psów, które też pokradły jego własne prowianty; stąd do Silkirku trzeba się więc było karmić wyłącznie bobem — wielkim, brązowym, pożywnym, ale ciężko strawnym bobem, od którego dostawał straszliwego bólu w kiszkach. A w Silkirku na drzwiach sklepu spożywczego wisiało ogłoszenie, że od dwóch lat ani jeden parowiec nie przepływał w górę Joukonu, wskutek czego żywność sprzedawano na wagę złota. Rasmounsen’owi wszakże ofiarowano miarkę mąki za jajko, ale on tylko wstrząsnął głową i podążył dalej.
Wkrótce potem udało mu się zakupić u indjań przemarznięte skóry końskie na pokarm dla psów; sam również probował żuć kawałki skóry, ale musiał i tego sobie odmówić, gdyż szerść dostawała się do ran, które potworzyły mu się w ustach, wywołując ból nie do zniesienia.
Za Silkirkiem zaczęli się trafiać pierwsi wychodźcy z Dawson, którzy opuszczali miasto z powodu rozpoczynającej się tam głodówki; im dalej, tem spotykało się ich więcej. „Niema co jeść“ — mówili. „Niema co jeść, trzeba uciekać”. „Kto tylko może, skupuje świece, które na wiosnę rozkupią na wagę złota.“ „Mąka kosztuje półtora dolara za funt, a i tak nikt jej nie sprzedaje“.
— Jaja? — odrzekł któryś z nich na zapytanie Rasmounsen’a. — Dolara za sztukę, tylko wcale ich niema w sprzedaży.
Rasmounsen szybko porachował w pamięci i głośno powiedział:
— Dwanaście tysięcy dolarów.
— Co? — zapytał ten, z którym rozmawiał.
— Nic, — odrzekł Rasmounsen i czemprędzej popędził psy.
Gdy wreszcie dobrnął do Stuart-River, odległego o siedmdziesiąt mil od Dawson, brakowało mu już pięciu psów, a reszta ledwo trzymała się na nogach ze zmęczenia. Sam zaprzęgał się do sani razem z psami i ciągnął, ciągnął, ile mu jeszcze sił starczyło. I mimo wszystko potrafił jeszcze robić po jakieś dziesięć przeszło mil dziennie. Policzki i nos niejednokrotnie już poodmrażane, przybrały purpurowo-czarną barwę i wyglądały wprost przerażająco. Wielki palec u ręki, w której trzymał kij, był również odmrożony i straszliwie go bolał. Nogę wciąż jeszcze miał zawiniętą w kołdrę i odczuwał w niej jakieś dziwne kłócia.
Chociaż zapasy żywności niezmiernie oszczędzał, a w Sixty-Mayle zjadł już ostatnie ziarnka bobu, wciąż jednak uporczywie odmawiał sobie skorzystania z jaj, w żaden sposób nie mogąc się przekonać, że ma do tego prawo i tak, chwiejąc się, co chwilę padając z głodu i znużenia, dostał się wreszcie do Indian River. Tutaj szczęśliwym trafem spotkał starego, gościnnego myśliwca, który niedawno zabił łososia; świeże mięso przywróciło częściowo siły jego i jego psom. W Insly natknął się na nowych wychodźców, którzy opuścili Dawson zaledwie przed pięciu godzinami; zapewniali go, że w Dawson za każde jajko dostanie najmniej po dolarze i dwadzieścia pięć centów, a wiadomość ta dała mu chwilę rozkosznego zapomnienia o wszystkiem, co dotychczas przeszedł i wycierpiał.
Bez tchu, drżąc na całem ciele, dobrnął wreszcie do dawsońskiej osady. Jego psy osłabły do tego stopnia, że trzeba było zatrzymać się przy samym wjeździe do miasta; tutaj odpoczął, wspierając się ciężko na kiju. Wtem podszedł doń jakiś pan, bardzo zamożnie wyglądający, w niedźwiedziem futrze. Spojrzał ciekawie na Rasmounsen’a, na jego psy i na trzy pary sań i zapytał:
— A co tam macie?
— Jaja, — wyszeptał ledwie dosłyszalnym głosem Rasmounsen.
— Jaja!? — krzyknął tamten i podskoczył z radości na miejscu, jak warjat. — Naprawdę, to wszystko są jaja?
— Wszystko.
— Słuchajcie no, to wy pewnie jesteście tym „jajecznikiem“, — i obszedł dokoła Rasmounsen’a, by przypatrzeć mu się ze wszystkich stron. — No, czemuż milczycie, jesteście tym „jajecznikiem“, czy też nie?
Rasmounsen nie mógł powiedzieć napewno, ale przypuszczał, że on właśnie jest „jajecznikiem“; nieznajomy tymczasem trochę się uspokoił.
— Po czemu myślicie je sprzedawać? — zapytał zatrwożony.
Rasmounsen poczuł przypływ niesłychanego zuchwalstwa.
— Po półtora dolara.
— Zgoda, dajcie mi tuzin, — rzekł szybko nieznajomy.
— Ja... ja chcę powiedzieć, po półtora dolara sztuka, — odezwał się niepewnie Rasmounsen.
— No, ma się rozumieć, już to słyszałem. Dajcie mi dwa tuziny, a tu macie złoty piasek.
Przy tych słowach wydostał z kieszeni mocno nabity woreczek, podobny do kiełbasy i postukał nim po żelaznym kiju Rasmounsen’a. Rasmounsen poczuł dziwny dreszcz w kiszkach, jakieś podrażnienie w nozdrzach i niepokonaną prawie chęć, żeby usiąść na śniegu i zapłakać. Ale dokoła niego zgromadziła się już gromadka ciekawych, a wszyscy na wyścigi krzyczeli, żeby im dał jaj. On wszakże nie miał wagi; wówczas pan w niedźwiedziem futrze wydostał skądś wagę i uprzejmie odważał na niej złoty piasek, a tymczasem Rasmounsen odliczał klijentom jaja. Wkrótce utworzyło się w tem miejscu gwarne zbiegowisko; cisnęli się jeden przez drugiego, krzycząc i prosząc, by jaknajprędzej dano im drogocenny towar; każdy chciał być pierwszym. W miarę jednak, jak wzrastało zamieszanie, Rasmounsen stawał się coraz spokojniejszy. „Tak niemożna“, zadecydował wreszcie, „nie bez racji tak na gwałt kupują jaja: będzie o wiele rozsądniej naprzód odpocząć, potem dowiedzieć się o cenach na rynku, a następnie dopiero sprzedawać. A jeżeli jaja płacą po dwa dolary za sztukę?! Jakkolwiekbądź rzeczy się mają, można być pewnym, że po półtora dolara z największą łatwością sprzedam wszystek towar“.
— Basta! — zawołał, sprzedawszy już ze dwie setki. — Teraz nie dam już ani jednej sztuki. Jestem bardzo zmęczony, muszę naprzód znaleźć sobie lokal, a wtedy możecie przyjść, wtedy wam sprzedam, ile chcecie.
Rozległ się szmer niezadowolenia, ale pan w niedźwiedziem futrze pochwalił to postanowienie. W obszernych jego kieszeniach spoczywały dwa tuziny jaj, więc było mu obojętne, czy inni dostaną jaja, czy też nie dostaną. A przytem dobrze wiedział, że Rasmounsen ledwie się trzyma na nogach.
— Na drugim zakręcie od Monte-Carlo jest niezajęta chata, — oświadczył mu. — Nie moja coprawda, ale polecono mi ją wynająć, jeżeli się kto trafi. Idzie ona dziewięć dolarów za dobę, a to jeszcze jest bardzo tanio. Możecie wprost się tam udać, a ja przyjdę do was trochę później. Chatę po znacie po tem, że okno jest zrobione z butelki od sodowej wody.
— Słuchajcież! — krzyknął w chwilę potem. — Teraz idę do siebie jeść jaja i pomarzyć o domu.
Po drodze do swego mieszkania, Rasmounsen przypomniał sobie, że jest głodny; przechodząc koło sklepu kompanii, wstąpił tam i kupił trochę żywności, między inemi — befsztyk dla siebie i suszonej łososiny dla psów. Chatę znalazł bez trudu i nie wyprzągłszy jeszcze psów, napalił w żelaznym piecu i postawił kawę, żeby się gotowała.
— Półtora dolara za sztukę... tysiąc tuzinów... ośmnaście tysięcy dolarów! — powtarzał sobie bez przerwy, porządkując równocześnie swoje nowe mieszkanie.
Właśnie kładł befsztyk na patelnię, kiedy drzwi się otwarły. Obrócił się. Na progu stał jegomość w niedźwiedziem futrze. Przyszedł, widocznie, za interesem, ale spojrzawszy na Rasmounsen’a, zawahał się.
— Słuchajcie no... widzicie... — zaczął i urwał.
Rasmounsen pomyślał, że jegomość przyszedł po komorne za chatę.
— Słuchajcie no... do diabła, wiecie... jaja są zepsute.
Rasmounsen zatoczył się, jakby dostał obuchem w głowę. Ściany chaty zakręciły mu się przed oczyma, a podłoga zachwiała pod nogami. Nie wiedząc co robi, oparł się ręką o rozpalony piecyk i dopiero przenikający ból i swąd spalonej skóry przywołały go do przytomności.
— Aha, o to chodzi, — rzekł wreszcie i wsunął rękę do kieszeni po woreczek ze złotem. — Chce pan, żebym oddał pieniądze.
— Ależ nie, nie, głupstwo pieniądze! ale czy nie macie czasem świeżych jaj?
Rasmounsen potrząsnął głową.
— Zabierz pan lepiej swoje pieniądze.
Ale tamten nie zgadzał się i poszedł do drzwi.
— Przyjdę później, — odezwał się, — jak się rozpakujecie, to mi dacie, czego potrzeba.
Rasmounsen przyniósł do pokoju pieniek do rąbania drzewa i skrzynię z jajami. Wszystko to wykonywał całkiem spokojnie. Wziął do ręki topór i jął rozcinać jedno za drugiem, zmarznięte jaja. Obejrzawszy uważnie każdą połowę, rzucał je na ziemię. Zpoczątku brał po kilka jaj z każdej skrzyni, ale potem z rozpaczą jął rąbać wszystkie jaja, naprzód z jednej skrzyni, następnie zabrał się do drugiej, trzeciej i t. d. Stos jaj na ziemi gwałtownie wzrastał. Kawa wszystka prawie wykipiała, chata była pełna swędu ze spalonego befsztyka. Ale on machinalnie rąbał i rąbał, dopóki nie opróżnił wszystkich skrzyń.
Ktoś zastukał do drzwi raz i drugi, a nie otrzymawszy odpowiedzi, wszedł do chaty.
— Ładna historia! — zawołał, ujrzawszy go przy tem zajęciu.
Jaja powoli odmarzały, a pokój zapełnił się wstrętną, duszącą wonią.
— Musiały się popsuć na statku.
Rasmounsen obrócił do niego twarz z zastygłem, obłąkanem spojrzeniem.
— Jestem Murrey, Jim Murrey, mnie tu wszyscy znają, — odezwał się powtórnie nieznajomy. — Powiedziano mi właśnie, że wasze jaja popsuły się, więc daję wam za nie dwieście dolarów. Zapewne, nawet dla psów gorsze to od łososiny, ale mimo wszystko w obecnych warunkach mogą się przydać.
Rasmounsen stał, jak skamieniały i za całą odpowiedź rzekł tylko bezdźwięcznie:
— Idźcie sobie do diabła.
— Ależ zastanówcie się. Dwieście dolarów za takie szkaradzieństwo — to wcale nieźle zapłacone. No cóż, bierzecie pieniądze?
— Idźcie sobie do djabła, — powtórzył cicho Rasmounsen. — Idźcie.
Murrey popatrzył nań ze zdumieniem i przerażeniem i, nie spuszczając z niego oczu, wycofał się za drzwi.
Rasmounsen poszedł za nim. Znalazłszy się na dworze, puścił psy na wolność, rzucił im wszystką łososinę, którą dla nich kupił, i wziął z sanek długi rzemeń. Potem wrócił do chaty i zamknął drzwi na zasuwę. Swąd spalonego befsztyka wygryzał oczy. Rasmounsen stanął na ławie, zastępującej łóżko, przerzucił rzemień przez belkę i zmierzył wzrokiem jego długość. Nie musiała go ona zadowolnić, ponieważ postawił na ławie stołek i dopiero na nim stanął. Potem na końcu rzemienia zrobił pętlicę i założył ją sobie na szyję. A wreszcie nogą wysunął z pod siebie stołek.
- ↑ Mokassyny — skórzane obuwie.
- ↑ Daleki kraj — Stany Zjednoczone, Lódź białego człowieka — okręt. Słona woda — morze. Sen — doba. Wigwam — dom.
- ↑ Masz — krzyk, którym na północy poganiają psów pochodzi od francuskiego marche, który to wyraz przynieśli tam kanadyjczycy.
- ↑ Potłacz — uczta indyjska, której towarzyszą pląsy, strzelanie z łuków, walki siłaczów i t. p.
- ↑ Święto narodowe, bardzo uroczyście obchodzone przez wszystkich amerykanów. W dniu tym składają oni dzięki Najwyższemu za wszystkie łaski, zesłane na naród.
- ↑ Zorza Północna.