Szósty oddział jedzie w świat/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szósty oddział jedzie w świat |
Podtytuł | Powieść dla dzieci od lat 11–13 |
Pochodzenie | Odcinek powieściowy II tomu „Płomyka” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Nowoczesna Spółka Wydawn. S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz zjawił się deszcz, wróg wszystkich wycieczek. Wszystkie piękne plany odrazu z samego rana spłynęły z jego ulewnemi silnemi strugami. Budząc się zobaczyły dziewczynki przez okno mokrą ulicę i wezbrane wodą rynsztoki, zdaleka za białą płachtą gęstej, prawdziwie morskiej mgły widniała Kamienna Góra.
Postanowiono zwiedzić całą Gdynię, samo miasto, bo o innych spacerach nie można było marzyć, nawet na to pani zgadzała się niechętnie, ale dziewczynki nalegały gorąco.
— Nie jesteśmy z cukru, pójdziemy, nic nam się nie stanie.
Kiedy ulewa uspokoiła się trochę i tylko drobny, gęsty deszczyk mżył, przegłosowano pójście. Dziewczynki pełne entuzjazmu ruszyły i oglądały bez końca nowiutkie, dziwnie odświętne przez tę nowość, miasto z pięknemi nowoczesnemi gmachami.
Obejrzały mały domek, w którym mieszkał Żeromski, dziwiły się, że wiele domów nie miało jeszcze numerów. Obok wielkich budowli stały niezabudowane, trawą porosłe place. Wycieczka szła parami, Wandzia obok Ojdy.
W pewnej chwili spojrzała Wandzia na nogi przyjaciółki. Przez podeszwy jej pantofli wyraźnie przepływała woda, cery i łatki żałośnie wyglądały zmyte z pasty. Okazało się, że nietylko cukier przepuszcza wodę. Nie miało wcale sensu utarte powiedzonko „nie jesteśmy z cukru”.
Ale mimo podartych pantofli, Ojda z całym zapałem oglądała wszystko i zdawała się nie pamiętać o mokrych stopach.
W powrotnej drodze porobiono zakupy. Wandzia kupiła dla Jasia woreczek z muszelkami. Były tam rzadkie okazy, prześlicznie wygięte ślimacznice i rożki. Najpiękniejszą bursztynową bransoletkę kupiła Oleńka dla matki. Długo pocierano bursztyn, żeby naelektryzowany przyciągał papierki — wtedy już będzie wiadomo, że jest prawdziwy.
Dopiero trzeciego dnia uśmiechnął się los do wycieczki. Słońce świeciło od rana, morze było błękitne i jasne. Od rana zaludniło się wybrzeże, a na falach, blisko brzegu, gęsto płynęły wysmukłe kajaki, lekkie żaglówki i wielkie, ciemne łodzie rybackie, kierowane przez opalonych na morski, miedziany kolor rybaków z zakasanemi pod kolana spodniami.
Wszystkie projekty, których dotychczas nie można było urzeczywistnić, zostały wtłoczone w ten jedyny, słoneczny dzień.
Tego dnia zdarzyła się największa przygoda tej wycieczki, ostatnia, która zamknęła i przypieczętowała rok szkolny, obfity w tyle nowin.
Przedewszystkiem trzeba było zwiedzić port. Motorówką „Delfin” wyruszono i zaraz gwałtowne kołysanie na falach dało dziewczynkom poznać trudności pierwszych morskich podróży. Najgorzej było z Wandzią. Nieprzyzwyczajona nawet do jazdy łódką, odczuwała ciągły zawrót głowy. Najgorzej było, kiedy „Delfin” wyjechał na pełne morze. Twarze pobladły i zawczasu przygotowane przez panią cytryny, zostały wstydliwie wyjęte z ukrycia.
Dopiero po dłuższej chwili przyzwyczaiły się dziewczynki i zaczęły przyglądać się pięknemu portowi, polskiemu statkowi transatlantyckiemu „Kościuszce” i obcym okrętom, które tu zawinęły.
Oglądały nieznane bandery i pouczone przez przewodnika, zaczęły je same rozpoznawać:
— O, to szwedzka, niebieska i żółta z krzyżami, a tamta duńska.
Można się tutaj było najlepiej nauczyć geografji.
— A jak wyglądają tamci marynarze? — dopytywały się dziewczynki, bo okręty wydawały się zupełnie puste.
— Zobaczycie — mówiła pani — a zresztą, cóż wy sobie nadzwyczajnego wyobrażacie? Ot, marynarze, tacy sami, jak ci, którzy spacerują na naszem wybrzeżu i mają na czapkach napisy „Marynarka handlowa”, albo Wojenna.
Wkrótce zresztą zobaczyły dziewczynki marynarzy z duńskiego okrętu „Johansen”, wysokich jasnowłosych mężczyzn, którzy im wesoło kiwali rękami i wołali coś, co brzmiało jak „Kopenhaga”. Może to oznaczało zaproszenie? Niestety, nie można było z niego skorzystać. Ale przejażdżka w porcie, to nie było jeszcze dosyć morza. Kiedy część dziewczynek pod wyznaczonym dyżurem Małgosi i Lilki została na molo, reszta pojechała na spacer rybacką łodzią. Pozostałe miały jechać później na zmianę.
Stary, siwy rybak, Kaszub wiosłował i odpowiadał na tysiączne pytania dziewczynek.
— Czy dużo ryb łowi się tutaj? — Czy to już pełne morze?
Stary Kaszub na to po swojemu:
— Oho duza, duza. Są ta steinbuty, flondry, wangorze…
Nawet dziewczynki z Pomorza niebardzo rozumiały go, a już Wandzia ani słowa.
Kiedy mówił flondry to brzmiało jak flundry. Nie słuchała więc Wandzia, ale kręciła się na ławce i usiłowała odczytywać nazwy mijających je statków i łodzi.
Zasłaniała sobie ręką od słońca oczy i wykrzykiwała coraz: „Jasiek”, albo „Jaskółka”.
Już kilka razy upominano ją, ale Wandzia nie mogła usiedzieć.
Bo żeby tak pomyśleć, ile widziało się tutaj, ile zdarzyło się ostatnio w całem życiu Wandzi. Najpierw z Fabrycznej Łodzi do Wąbrzeźna, a teraz nad morze.
Trzeba koniecznie, przynajmniej Krysi, napisać o swoich kolejach losu.
Zdaleka przemknął szybki kajak, fale miękko rozstępowały się przed nim i zwierały się znów.
Wandzia przechyliła się jaknajdalej, żeby odczytać nazwę. Nagle… z wszystkich ust wyrwał się okrzyk przerażenia. Ciemno zielonkawa woda prysnęła wysoko, obrzucając kroplami dziewczynki, Wandzia mignęła w powietrzu płóciennemi pantofelkami.
Pierwsza pani zawołała: Ratujmy — i rozpaczliwie zwróciła się do rybaka, ale nim wymówiła słowo, już Ojda zaczęła zrzucać pantofle i sukienkę, pod którą, jak wszystkie dziewczynki miała tego dnia trykot kąpielowy.
Jeszcze raz plusnęła woda.
— Ojdowska — krzyknęła pani, niepewna, czy należy jej pozwolić. Tkliwa Oleńka wybuchnęła płaczem, za nią Brysia i Truda. Ale stary Kaszub spokojnemi uderzeniami wioseł powoli kierował łódź w ich stronę. Odrazu spostrzegł, że na rodzinnem jeziorze wyćwiczona, Ojda pływa jak ryba.
Podał jej zdaleka wiosło. Dosięgnęła go jedną ręką, wlokąc za sobą ogłuszoną i nawpół przytomną Wandzię. Wszystkie ręce wyciągnęły się na pomoc.
Wciągnięto obie dziewczynki na łódź. Wandzi słone strumyki płynęły z oczu, uszu i nosa. Nie umiała pływać i nie utrzymała się ani chwili na powierzchni.
Siedziała blada i zziębnięta między Oleńką, a Brysią, owinięta w grubą kurtę rybaka. Ojda z mokremi kosmykami czarnych włosów w żakiecie pani, promieniała radością i dumą.
Ukradkiem, chwilami patrzyła na Wandzię. Zato zdaleka na brzegu sporo ludzi przypatrywało się jej samej, bo widzieli całe zdarzenie.
Na dnie łodzi leżały zmoczone, zwinięte gałganki sukienek i pantofle. Mokre, płócienne Wandzi i suche z otwartemi pyszczkami licznych dziur, spracowane pantofle Ojdy.
— Przypieczętowałyście dziś waszą przyjaźń — powiedziała im tego dnia pani.