<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustawa Jarecka
Tytuł Szósty oddział jedzie w świat
Podtytuł Powieść dla dzieci od lat 11–13
Pochodzenie Odcinek powieściowy II tomu „Płomyka”
Data wyd. 1936
Druk Nowoczesna Spółka Wydawn. S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

V.

— Wandziu, dokąd idziesz?
— Na pod zamek.
Oleńka i Gretka, wybierały się tam na spacer. Ale kiedy Wandzia przyszła i żadnej z nich nie było, wpadło jej nagle coś do głowy.
Wdrapała się na zbocze Zamkowej góry. Okazało się, że to nie tak łatwo, ani blisko, jak się zdołu wydawało. Chwytała się trawy i kamieni, żeby nie poślizgnąć się i nie spaść, nareszcie zmęczona i zdyszana usiadła na odłamie muru w wąskiej strzelnicy.
Znane historje krzyżackich zamków przypominały jej się, wszędzie tu było tyle śladów tamtych odległych czasów, że kiedy nagle doszły dalekie głosy, Wandzia wzdrygnęła się i zerwała, jakby w obawie, że któryś z groźnych rycerzy zjawi się na chwilę.
Głosy zbliżały się. Jeden z nich należący do chłopca, powiedział wyraźnie:
— Wleczecie się jak baby —,
a na to drugi znajomy, dziewczęcy: — Jakie baby, taksamo chodzą baby jak chłopy. Może ty prędzej na górę wleziesz jak ja, co?
— Ano z tobą to dobrze, ale inne dziewuchy są do niczego. Mało która co potrafi, sama wisz. A teraz rozkaz: dzielimy się na dwie części, wy w jedną stronę, Marycha z Hubertem i z małym, a ja z Bunkiem i Lutkiem na prawo i gwizdajcie jakby coś było. — Cienkie, przeciągłe gwizdanie między murami zagrało od strony niewidzialnego wodza: fi, fi, fiu, fiu…
— Ruszamy — powiedział ten sam głos i w otworze strzelnicy Wandzia zobaczyła dużego, opalonego chłopca, a za nim mignął pasiasty fartuch Ojdy.
Wandzię ogarnęła paląca ciekawość. Po kłującej, suchej trawie i mchu posuwała się równolegle z nimi na czworakach wzdłuż muru.
W wąskiem przejściu, między jedyną ścianą całą, a drugą rozsypaną w gruzy, szła Ojda, a za nią z cienkiemi patykami i grubemi kijami, pełnemi wyciętych na korze znaków, szli trzej chłopcy, dwóch dużych i jeden mały, smyk w podartej bluzie z czerwonemi guzikami. Kijami uważnie żłobili w miękkim gruncie ścieżki.
— Jakbyśmy znaleźli, zniesiemy wdół — rzekła tajemniczo Ojda.
— Widzieliście u Wojteckiego scyzoryki? — spytał duży chłopiec — te nowe z białym perlmutrem[1] na trzy noże. Takibym kupił i aparat do fotografji, nie?
— Głupi — zawołał młodszy — jakbyśmy znaleźli, to pół miasta kupisz.
A Ojda na to:
— Nie, już myśmy z Bronkiem postanowili, że odrazu między ludzi na Luksusie podzielim i nowe domy się pobuduje…
— To jakby dla dużych najwięcej — rzekł Hubert — dla nas teżby coś wymyśleć trzeba.
— Dla nas — zamyśliła się Ojda.
— Mybyśma — rzekł mały z grubą laską — nad morze pojechali z wycieczką.
Ojda aż przystanęła.
— Najlepiej nad morze. Jazda. Szukać. Prędko.
— A może i nic niema — powiedział powątpiewająco Hubert.
— Jak niema to se idź, nie szukaj, sami poszukamy — obraziła się Ojda.
— Przecie idę — zawołał Hubert i wbił laskę, aż ugrzęzła i nie dała się ruszyć.
— Jest coś twardego, jak Boga kocham, jest — wrzasnął Hubert.
— Gdzie? — zawołali jedno przez drugie.
We czwórkę przypadli do ziemi i Wandzia nie widziała już nic, tylko ich schylone głowy i grudki ziemi wylatujące spod lasek, które gwałtownie rozkopywały piach. Serce jej biło ze wzruszenia. Jaka szkoda, że nie była z nimi.
— Au — zawołał Hubert i zrobiło się cicho.
— Kamień — powiedziała Ojda z prawdziwą rozpaczą.
— Ale ładny — pocieszył się mały chłopak z czerwonemi guzikami.
— Weź go se — mruknął Hubert — krzemień — i zaraz dodał gniewnie — nie mówiłem, jakie tam skarby, żeby nawet pieniądze były, toby się popsuły, tyle lat…
— Wcale nie — sprzeczała się Ojda — złote pieniądze czasem paręset lat leżą — ale już głos jej był mniej pewny.
Nagle rozejrzała się bystro i wsadziła głowę w wąski otwór strzelnicy. Zetknięcie było tak nieoczekiwane, że obie odskoczyły, rozciekawiona Wandzia i czerwona jak mak Ojda.
Musiała się zawstydzić swoich dziwnych, fantastycznych pomysłów i tego, że się Wandzia przypatrywała ich zabawie. Nie mówiąc słowa, cofnęła głowę.
Zdaleka, z przeciwnej strony, z za muru doleciało donośne, przeciągłe gwizdanie: fi, fi, fiu, fiu…
Ojda pierwsza, a za nią chłopcy zaczęli się wdrapywać wgórę, chwytając się kęp trawy i omszonych kamieni. Drobny żwir i piasek sypał się spod ich bosych, brudnych stóp.
— Odwrót — wołał Hubert — jazda wgórę, widzę ich, są tam.
— Znaleźli chyba — pomyślała wzruszona Wandzia. Serce biło jej prędko. Może lada chwila ukażą się obładowani skarbami poszukiwacze. Ale zdaleka, na porosłem trawą zboczu góry, zobaczyła tylko małego chłopaka w podartej bluzie. Stał sobie i skubał czerwone guziki. Naturalnie, nie zdarzyło się nic.
Wandzia śmiała się sama z siebie. Musiała to być tylko zabawa. Ale chociaż była już dosyć duża, żeby wiedzieć, że niema ukrytych skarbów, wzięłaby chętnie udział w tej zabawie.
Ojda z pomysłami i marzeniami była inna niż tamte dziewczynki i może nawet lepiej byłoby zaprzyjaźnić się z nią jak z… Oleńką.
Aż się zdziwiła, kiedy jej to przyszło do głowy, ale już od tej chwili sama pragnęła, żeby się w nowem miasteczku zdarzyła jakaś przygoda. Bo przecież naprawdę przygody były najpiękniejsze w życiu.
Z Ojdą nie się nie zmieniło. Opuszczała lekcje, przynosiła zatłuszczone zeszyty, albo nie miała ich wcale i już nigdy nie była w klasie ani taka wesoła, ani pełna pomysłów jak wtedy na Zamkowej Górze. Nigdy nie zdradzała się też z tem, że widziała tam Wandzię.
Wtedy któregoś dnia przypadkiem spytała Wandzia na lekcji:
— Proszę pani, czy od nas daleko do morza?
— Kilka godzin podróży koleją, około czterech.
— A ja myślałam, że bliżej, bo „Pomorze” — rzekła rozczarowana Wandzia — do Łodzi też jest niewiele dalej stąd.
Wszystkie dziewczynki zaczęły się pytać o morze. Tak było przyjemnie, że coś nieoczekiwanego zdarzyło się na lekcji. Żadna z nich jeszcze nie była nad morzem, choć to niezbyt daleko.
Nagle Oleńka burmistrzówna, czerwona ze wzruszenia jak pomidor, stanęła w ławce i podniosła dwa palce. Czekała posłusznie, ale napróżno, bo już prawie cała klasa jednocześnie stanęła w ławkach z wyciągniętemi wgórę dwoma palcami:
— Prze pani — pomagały sobie te, które najprędzej chciały powiedzieć.
— Na święto morza to koleje są tanie, nie?
— A gimnazjum to co rok jedzie na wycieczkę.
— Mój brat z harcerzami był na obozie w Wielkiej Wsi, to też nad morzem.
Aż nagle Wandzia krzyknęła ponad wszystkie:
— Proszę pani, jedźmy też z wycieczką.
Na sekundę zrobiło się zupełnie cicho, a potem jakby ktoś ul otworzył. Zapiszczało, zabrzęczało głosami, zastukało ławkami, zaszurało po podłodze.
Pierwsze ławki podjechały prawie pod katedrę ze wzruszenia.
— Jedźmy, proszę pani.
— Koniecznie.
— To nawet nie tak drogo, może wydadzą zniżki. Jak pan kierownik poprosi, to przecież dadzą.
Aż pani jak od pszczół musiała się opędzać i podniosła rękę:
— Cicho.
Klasa umilkła w oczekiwaniu:
— Pomyślę o tem, postaram się. Może na zakończenie roku uda się coś zrobić. Ale same pomyślcie, jaka to trudna sprawa, czy będziecie mogły pojechać i czy wasi rodzice będą mogli urządzić wam tę wycieczkę, nawet mimo zniżek kolejowych.
Wanda nagle z ukosa patrzała w stronę Ojdy. Siedziała w ławce ze spuszczoną głową, ale słuchała uważnie. W palcach kręciła jednak obojętnie obsadkę pióra. Musiała wiedzieć napewno, że nie będzie mogła.
— A czy mnie tatuś będzie mógł dać tyle ile potrzeba na to? — zamyśliła się smutno Wandzia. Rozumiała dobrze, dlaczego Ojda bawi się obsadką, kiedy wszystkie dziewczynki aż z ławek wyskakują.
— Proszę pani — spytała nagle głośno — a co mogłybyśmy zrobić same, żeby pojechać, nasz cały oddział?
— To bardzo trudne — powiedziała pani do zarumienionej Wandzi — może postaracie się zarobić na to. W zeszłym roku chłopcy z V-go oddziału zrobili na popis śliczne roboty laubzegowe, ramki z szyszek i sprzedawali to na jakiś dochód. Pomyślcie co wy potraficie?
— Toby się sprzedawało jak na kiermaszu — zawołała Oleńka — moja mama zawsze jest gospodynią.
— Możemy malować i okładki do książek robić i deczki[2] haftować — wołały dziewczynki. — Potem urządzimy wystawę i bilety będą kosztować, a rzeczy sprzedamy — proponowała Gretka. — Za te pieniądze pojadą te dziewczynki, które z domu nie dostaną.
— Wszystkie — dokończyła Wandzia, pamiętając o tem, żeby i Ojda i Anusia Nastówna i Piotra Baba mogły pojechać na tę wycieczkę.




  1. masą perłową.
  2. serwetki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gustawa Jarecka.