Szósty oddział jedzie w świat/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szósty oddział jedzie w świat |
Podtytuł | Powieść dla dzieci od lat 11–13 |
Pochodzenie | Odcinek powieściowy II tomu „Płomyka” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Nowoczesna Spółka Wydawn. S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od tego dnia zaczęła się gorączkowa robota. Zbierano się codzień popołudniu w klasie. Ze składek kupiono brystol, bibułkę i kolorowe nici. Postanowiono wykonać jaknajwięcej i ładnie, co kto umiał. Pani też przychodziła niekiedy, żeby pomóc.
To były piękne i wesołe dni. Dziewczynki pędziły popołudniu ze szkoły pełne radosnych nadziei i projektów. Był już przecież koniec roku i lekcji niewiele, dlatego na pauzach, przy obiedzie, o każdej porze dnia można było słyszeć nieskończone rady, co zrobić i jak.
W klasie rosły długie łańcuchy dla ozdoby, złote, czerwone i modre. Krzyżykami szyły Oleńka, Gretka i Truda serwetki, inne robiły z koralików poduszki do szpilek, Wandzia i Lilka — zabawne kolorowe pajace z wełny. Nożyczki dzwoniły, klej lepił palce i rozmowy brzęczały nieustannie.
Zawsze jednak nie wszystkie dziewczynki przychodziły. Ojda nie pokazała się ani razu.
Któregoś popołudnia, kiedy praca wrzała wśród rozrzuconych kolorowych strzępków i arkuszy, pomyślała Wandzia o niej. Właśnie Lilka podniosła do góry swój haftowany laufer.
— Dycht[1] jak bławatki! — zawołała — nie?
— Właściwie — rzekła Wandzia — dlaczego nie wszystkie dziewczynki przychodzą, przecież mamy jechać razem wszystkie, to największa przyjemność.
— No, jak chcą — krzyknęła Truda — myśmy przecież mówiły.
— Prosić je, czy co?
— Może się wstydzą wziąć te pieniądze, albo jeszcze coś innego — powiedziała Wandzia zamyślona.
— To idź po nie — zażartowała Lilka, wyciągając długą nitkę z robótki i dodała z zapałem — jeszcze tutaj ząbki szydełkiem dorobię.
Naturalnie to był żart o pójściu po Ojdę, ale myśl zaczęła Wandzię nurtować.
— A jeżeli pójdę naprawdę — myślała wciąż i nawet mniej już interesowała się robótkami, choć naokoło wrzała praca i rozbrzmiewały śmiechy. To klej się wylał, albo któraś wybrała zabawny kolor. Ale w pierwszym rzędzie były plany i nadzieje.
Kiedy się pójdzie, rano, czy wieczorem i co się zabierze?
— Ja z tobą pospół — wołała Lilka do Oleńki — jeden plecak weźmiemy i usiądziemy razem przy oknie.
— O, już przy oknie. Będziemy się zmieniać, każdy chce zobaczyć — protestowały dziewczynki, choć jeszcze w tej chwili siedziały na ławkach w klasie, nie w wagonie.
— Czy to będzie się już można kąpać? — A łódkować?
Wszystkie umiały pływać i znały dobrze wodę jezior. Tylko Wandzia, która się najwięcej z tej wycieczki cieszyła, siedziała roztargniona. Już dwa razy musiała naprawiać pajaca, zajęta myślą: co powie Ojda, kiedy przyjdę?
Każdy w miasteczku wiedział dobrze, gdzie stały baraki. Były na ogrodzonym placu i miały błoniaste szybki, zamiast szklanych. Na Placu suszyła się bielizna i trochę sieci rybackich, bo ludzie stąd chodzili na połów do jeziora. Dzieciaki bawiły się w kałużach i chłopcy świstali przeraźliwie na blaszanych gwizdkach. Wandzia aż podskoczyła, kiedy koło jej ucha ktoś gwizdnął dziko.
Pierwszą znajomą postacią był mały chłopak w bluzie z czerwonemi guzikami, poznała go odrazu i zauważyła teraz, że był podobny do Ojdy. Zapytała, gdzie mieszkają, a mały zamiast odpowiedzieć, spytał ciekawie:
— Ty z Kongresówki jesteś, nie?
Potem pokazał umorusaną rączką.
— Tam, gdzie ławka stoi, mieszkamy.
W pierwszej chwili Wandzia nie widziała nic, tak ciemno było w głębi otwartej izby. Dopiero po chwili odróżniła przy kuchni znajomy, pasiasty fartuch, krzątający się koło żelaznych garnków na kuchni.
Bury kot w czarne pręgi grzał się przed wydeptanym progiem i tylko on podniósł zielone ślepki na powitanie.
Już teraz z samego patrzenia wiedziała Wandzia, dlaczego Ojda jest taka zajęta i ma często brudne, poplamione zeszyty. Pewnie od kuchni prędko zabiera się do pisania i nawet nie ma wygodnego stołu.
Wandzia nie zdążyła dokończyć tej myśli, kiedy Ojda ujęła przez ścierkę w obie ręce wielki, żelazny sagan i zdjęła go z kuchni. Nagle zaczerwieniła się mocno i postawiła garnek na cementowej podłodze. Wybiegła aż przed próg.
— Czego chcesz? — zapytała szorstko Wandzię.
— Ojda — spytała Wandzia nie śmiało i przypomniała sobie, że nawet nie wie jak tamta ma na imię — dlaczego nie przychodzisz do Oleńki?
— Bo nie.
— Dlaczego, przecież wszystkie mamy jechać na wycieczkę.
Zaczerwieniona i zła popatrzała Ojda.
— W tej szmacie może pojadę, co? I tak nic nie będzie z tej wycieczki — niespodzianie napłynęły jej czarne, bystre oczy żałosną wilgocią.
— Wszystkie musimy jechać — zawołała Wandzia z zapałem — poradzimy sobie.
— Dlaczego ty — spytała Ojda łagodnie — dlaczego ty tak chcesz żebym pojechała?
Teraz Wandzia zaczerwieniła się gorąco:
— Chciałam się z tobą zaprzyjaźnić, już dawno.
— Przecież wciąż z Oleńką chodzisz — powiedziała Ojda zimno.
— Bardzo cię proszę — rzekła Wandzia — chodź ze mną do szkoły. Zobaczysz, pojedziemy wszystkie.
Ojda namyślała się chwilę, potem weszła do baraku, zastukała fajerkami i wreszcie po chwili wyszła do Wandzi.
— No, to chodź — powiedziała cicho.
Z kątów za niemi wybiegały dzieci, płosząc śpiące w słońcu koty.
— Ojda z Kongresówką — zawołał jakiś urwis.
Wtedy Ojda odwróciła się i z całych sił gwizdnęła przez zęby, cienko, przeciągle aż echo poniosło w stronę jeziora:
— Głupiiiii…