Szósty pawilon/XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szósty pawilon |
Pochodzenie | Nowele |
Wydawca | Spółka Wydawnicza Polska |
Data wyd. | 1905 |
Druk | Drukarnia »Czasu« |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Палата № 6 |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst Cały zbiór |
Indeks stron |
Po tem wszystkiem Andrzej Efimycz zauważył dokoła siebie pewną tajemniczość. Dozorcy, dozorczynie i chorzy spotykając go, badawczo przypatrywali mu się i coś między sobą szeptali. Mała Masza, córka nadzorcy, którą lubił widywać w ogrodzie szpitalnym, teraz gdy z uśmiechem podchodził do niej, chcąc ją pogłaskać po główce, niewiadomo dlaczego, uciekała od niego. Poczmistrz, Michał Aweryanin, słuchając go, nie mówił już: »Racya, racya«, lecz z niepojętą trwogą mruczał: »tak, tak, tak«... i patrzał na niego zamyślony i smutny; ni stąd ni zowąd począł mu radzić zaprzestanie picia wódki i piwa, ale przytem jako człowiek delikatny nie mówił mu tego wprost, lecz napomykając, opowiadając to o pewnym dowódzcy batalionu, dzielnym człowieku, to o jakimś księdzu znakomitym, którzy dopóki pili — chorowali, ale zarzuciwszy picie, wyzdrowieli. Dwa, trzy razy przyszedł do Andrzeja Efimycza kolega Hobotow; on też radził odrzucenie wyskokowych napoi i bez widocznego powodu przepisał mu brom.
W sierpniu dostał Andrzej Efimycz list od burmistrza, wzywający go w jakimś ważnym interesie. Przyszedłszy o oznaczonej godzinie do biura, Andrzej Efimycz zastał tam naczelnika wojskowego, etapowego inspektora szkoły powiatowej, członka urzędu, Hobotowa i jeszcze jakiegoś, tęgiego blondyna, którego mu przedstawili jako doktora. Doktór ów, z polskiem, trudnem do wymówienia nazwiskiem, mieszkał trzydzieści wiorst od miasta i był teraz tu w przejeździe.
— Oto zawiadomienie, tyczące się pańskiego wydziału — zwrócił się członek urzędu do Andrzeja Efimycza, gdy ten przywitał się ze wszystkimi i usiadł przy stole. — Oto Eugeniusz Teodorowicz twierdzi, że na aptekę za ciasno w głównym gmachu i że warto by ją przenieść do oficyny. No, zapewne, przenieść można, ale główna rzecz, oficyna potrzebuje naprawy.
— Tak, bez naprawy nie obejdzie się — odrzekł Andrzej Efimycz, zastanowiwszy się. — Jeśli naprzykład narożne skrzydło przygotować na aptekę, na to przypuszczam, potrzeba co najmniej pięciuset rubli. Wydatek nieprodukcyjny.
Pomilczeli chwilę.
— Miałem zaszczyt donieść przed dziesięciu laty — mówił dalej Andrzej Efimycz cichym głosem — że szpital ten w obecnym stanie staje się dla miasta zbytkiem niemożliwym. Budowali go w czterdziestym roku, ale wtedy inne były środki. Miasto za dużo traci na niepotrzebne budowle i na zbyteczne obowiązki. Mnie się zdaje, że za te pieniądze możnaby przy innem urządzeniu utrzymać dwie lecznice.
— No, to zaprowadź pan inne porządki! — żywo wtrącił członek urzędu.
— Miałem zaszczyt donieść: oddajcie panowie służbę zdrowia pod jurysdykcyę ziemstwa.
— Tak, daj pan ziemstwu pieniądze, to je ukradnie — zaśmiał się blondyn.
— Rozumie się — potwierdził członek urzędu i też roześmiał się.
Andrzej Efimycz zwolna i niedbale spojrzał na doktora i powiedział: Trzeba być sprawiedliwym.
Znów nastało milczenie. Podali herbatę. Naczelnik wojskowy czemś bardzo wzruszony, wziął za rękę Andrzeja Efimycza i powiedział:
— Zupełnie zapomniał pan o nas, panie doktorze. Zresztą pan teraz, jak zakonnik; w karty pan nie gra, kobiet pan nie lubi. Nudzisz się pan z nami.
Zaczęto mówić o tem, jak smutnem dla porządnego człowieka jest życie w tem mieście. Niema teatru, niema muzyki, a na ostatnim tańcującym wieczorze w klubie było około dwadzieścia panien, a tylko dwóch młodych ludzi. Młodzież nie tańczy, czas spędza przy bufecie, albo gra w karty. Andrzej Efimycz cicho, wolno, nie patrząc na nikogo, zaczął mówić o tem, jaka to szkoda, że obywatele tracą życiową energię, serce i rozum na grę w karty i plotki, a nie umieją i nie chcą przepędzać czasu na zajmującej rozmowie i czytaniu, nie chcą używać rozkoszy, które daje rozum. Rozum jedynie jest uwagi godny i zajmujący, wszystko inne płytkie jest i nikczemne. Hobotow słuchał uważnie słów kolegi, nagle zapytał:
— Andrzeju Efimyczu, którego dzisiaj?
Otrzymawszy odpowiedź, zaczęli łącznie z białowłosym doktorem tonem egzaminatorów, czujących swą nieumiejętność, wypytywać Andrzeja jaki dzisiaj dzień, ile jest dni w roku i czy to prawda, że w szóstym pawilonie mieszka nadzwyczajny prorok.
Przy ostatniem pytaniu Andrzej Efimycz zarumienił się i powiedział:
— Tak, to chory, ale bardzo interesujący młody człowiek.
Więcej pytań mu nie zadawali.
Gdy w przedpokoju kładł palto, naczelnik wojskowy, kładąc mu rękę na ramieniu, rzekł z westchnieniem:
— Nam, starym, czas już wypocząć!
Wyszedłszy z urzędu, Andrzej Efimycz zrozumiał, że to była komisya, wyznaczona dla zbadania stanu jego umysłu. Przypomniał sobie pytania, jakie mu zadawali, zaczerwienił się i pierwszy raz w życiu zrobiło mu się żal medycyny.
»Mój Boże« — myślał Andrzej Efimycz, przypominając sobie, jak przed chwilą badali go lekarze — »przecież tak niedawno słuchali psychyatryi, zdawali egzamin, skądże więc ta straszna nieświadomość? Pojęcia nie mają o psychyatryi!«
I pierwszy raz w życiu poczuł się obrażonym i rozgniewanym.
Tegoż dnia, wieczorem, był u niego Michał Aweryanin. Nie witając się poczmistrz podszedł ku niemu i rzekł wzruszonym głosem:
— Mój drogi przyjacielu, niech mnie pan przekona, że pan wierzy w moje dobre chęci, niech mnie pan uważa za przyjaciela... Pan jesteś moim przyjacielem!... — mówił dalej, nie dając Andrzejowi Efimyczowi dojść do słowa: — Kocham pana za pańskie wykształcenie i za dobroć pańskiej duszy. Niech mnie pan wysłucha. Prawidła nauki każą lekarzom ukrywać prawdę, ale ja, po wojskowemu rżnę prawdę: pan jest niezdrów. Przepraszam pana, ale to prawda, dawno to już dokoła wszyscy zauważyli. Teraz mówił mi doktor Eugeniusz Teodorowicz, że dla dobra pańskiego zdrowia konieczny jest wypoczynek i rozrywka. Prawda. Doskonale! Ja w tych dniach biorę urlop i jadę użyć świeżego powietrza. Dowiedzie mi pan, że mnie pan ma za swego przyjaciela i pojedziemy razem! Pojedziemy, oddamy się rozkoszom młodości, nie zważając na nasz podeszły wiek.
— Czuję się najzupełniej zdrów — odrzekł Andrzej Efimycz, pomyślawszy chwilę. — Jechać nie mogę. Pozwoli więc pan, że mu w jaki inny sposób dowiodę przyjaźni.
Jechać niewiadomo gdzie, ani poco, bez książek, bez Darjuszki, bez piwa, naruszyć porządek życia, ustanowiony przed dwudziestu laty, pomysł taki w pierwszej chwili wydał mu się dzikim i fantastycznym. Gdy sobie jednak przypomniał rozmowę w urzędzie i przykry nastrój, w jakim pozostawał wracając do domu, myśl wyjazdu na krótki przeciąg czasu z tego miasta, gdzie głupi ludzie uważają go za waryata, uśmiechała mu się.
— A pan właściwie dokąd ma zamiar jechać? — zapytał Andrzej Efimycz.
— Do Moskwy, do Petersburga, do Warszawy... W Warszawie spędziłem pięć najszczęśliwszych lat mego życia. Co za zdumiewające miasto! Jedziemy mój panie drogi!