Szalona (Kraszewski, 1948)/Tom I/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szalona |
Tom | Tom I |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza „Kurier” |
Data wyd. | 1948 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przez kilka tygodni Ewaryst nie spotykał się z kuzynką, nie słyszał nic o niej, nie miał kogo nawet zapytać.
Jewłaszewskiego, o którym myślał, że powinien był nazajutrz po wypadku w ogrodzie miasto opuścić, zobaczył parę razy z daleka, nic a nic niezmienionym i w taką przyodzianego powagę jak zawsze.
Przychodziło mu do głowy, że go wyzwać może, ale nikt się nie zgłosił.
Jednego dnia na Kreszczatyku idąc ulicą, Chorążyc nie uważał dobrze na przechodzących około siebie, gdy poczuł, że go ktoś z lekka za rękę pochwycił. Ulica była prawie pustą, przed nim stał Jewłaszewski.
— Słóweczko — odezwał się cichym głosem. Znalazłeś się pan gorączkowo w pewnym wypadku — począł Mistrz, nie zrozumiawszy co się działo... bo była próba temperamentu. Studium! rzecz w świecie najniewinniejsza!
Mówił serio, Chorążyc chciał mu przerwać, ale nie dopuścił go do słowa Jewłaszewski.
— Omyłki tej, zresztą zupełnie wytłumaczonej, ja panu bynajmniej nie mam za złe... — kończył Mistrz — pozory były przeciwko mnie, gorąca krew tłumaczy pana. Rzecz uważam za skończoną. Nauka życia jak inne wymaga ofiar, ja i z siebie je chętnie składam na jej ołtarzu. Wszakże, spodziewam się, że pan będziesz dyskretnym.
— Słuchaj pan — odparł Ewaryst lekceważąco — jak i co było, w to nie wchodzę, zapytaj pan swojego sumienia, jeżeli teorie pańskie dają mu jaką władzę i kompetencję, nie zamilczałbym może o tym dla niego, ale dla panny Zofii muszę.
Chciał odejść, gdy Jewłaszewski go za rękę przytrzymał.
— Niechże pan wie o tym — dodał — że rzecz między nami została wyjaśnioną, że rozumna niewiasta wytłumaczyła sobie próbę, na jaką ją wystawiłem w interesie nauki...
Chorążyc śmiać się zaczął pogardliwie.
— Czytałeś pan Tartufa? — zapytał — pokazuje się, że i nauka ma swych Tartufów!
— Żegnam pana!!
I poszedł.
Milczenie było mu nakazanem przez Zonię i w jej interesie zachował więc je święcie, unikając wszelkiego zetknięcia się z tym ojcem, dla którego miał największą pogardę.
Wypadek w ogrodzie, o którym tylko Zonia, jej przyjaciółka i on wiedział, został tym lepiej ukrytym dla wszystkich, że Jewłaszewski nie przestał wcale uczęszczać na wieczory do pani Heliodory, a na nich okazywać dla pięknej Zoni tego samego co dawniej ojcowskiego afektu i uwielbień.
Co do niej była może trochę zimniejsza dla Mistrza, lecz nie przestała ulegać urokowi jego słowa, pociągał ją ku sobie ową mniemaną mądrością swoją, zlepkiem najrozmaitszych zrzynków i kawałków szychu, z którymi się popisywać umiał wcale zręcznie.
Unikał on ludzi, którzy by z nim ściślejszą, logiczną poprowadzić mogli dyskusję, a młodzieży starczyły błyskotki, jakimi ich oślepiał.
Nadspodziewanie wszystko zostało w tym stanie jak było, a przynajmniej oczy obcych różnicy dostrzec nie mogły; nie miały powodu domyślać się niczego.
We dwa dni po spotkaniu w ogrodzie Jewłaszewski wybrawszy godzinę, w której był pewnym, że się z Zonią nie spotka, przyszedł do oczekującej na niego wdowy.
Agafię Sałhanową, zawsze natrętnie pragnącą wtrącić się do każdej rozmowy, wyprawiono pod jakimś pozorem.
— Wiesz moja dobrodziejko co się stało? — zagadał Mistrz po wyjściu staruszki.
— A wiem! to głupi dzieciak, z tej Zoni! — poczęła gorąco wdowa. — Ale bo pozwól, ojczulku, powiedzieć, pośpieszyłeś się. Nie radziłeś się mnie, mówiłam ciągle, czekaj, aż ja ją przygotuję... Otóż masz skutek niecierpliwości.
— Cóż pani chcesz, moja droga — obie ręce wyciągając przed siebie i ściągając ramiona rzekł Jewłaszewski. — Pasja, namiętność! Ja mówiłem sto razy, musi być jakiś koniec... Była ze mną jak najlepiej, brałem ją za ręce, obejmowałem, pochylała się na moje ramiona, głowa mi się zawróciła, oszalałem!
Pani Heliodora słuchając rumieniła się nie wiadomo z jakiego powodu, że nie ze wstydu, to pewna.
— Mówiłam wam, ojczulku — odezwała się — mówiłam sto razy, cierpliwości, będziesz ją miał. Dziewczę żadnych głupich przesądów już nie ma, ale mi ją trzeba było dać przygotować... E!! popsuliście sprawę!
— Trzeba naprawić! — odezwał się zbliżając do wdowy Jewłaszewski. — Mów pani, perswaduj! Jak tam będziesz uważała. Wy kobiety w tych sprawach jesteście mądrzejsze od nas.
— Ja to w części połatam — odpowiedziała Heliodora. Ona się nie gniewa już, ale co dalej? Zdradziłeś się.
— Co dalej? — gwałtownie zawołał Jewłaszewski — sierota! bez funduszu... bez opieki. Cóż ona chce? może lepiej wyjść za mnie?
— Ależ ty się z nią nie możesz ożenić! — przerwała wdowa.
— Dlaczego? dlaczego? — wtrącił żywo Mistrz — dlatego, że byłem niegdyś żonaty? Ale nie jestem! nie jestem! To było wariackie ożenienie w wieku takim, gdy człek rozumu nie ma za grosz. Pani nie wiesz? To była prosta dziewczyna, Kozaczka, tyle tylko, że bardzo piękna. No i cóż? Porzuciłem ja ją i ona mnie, przepadła bez wieści! wiele lat temu? piętnaście! Na świecie jej nie ma, bo by się zgłosiła przecie, choć dla kawałka chleba. I jaki to tam był ślub, w małej wiejskiej cerkiewce, prawie bez świadków, bez metryki. Nie miałem naówczas dwudziestu lat!!
Jewłaszewski chodził prędko po pokoju, rozgorączkowując się.
— Więc cóż ma stać na przeszkodzie ożenieniu? nic, nic. A już kiedy inaczej nie można i kiedy ona tam będzie tych form wymagała, no, to się ożenię...
Wdowa patrzała, słuchała, paliła papierosa i kręciła ustami dziwacznie.
— Ty wiesz, ojczulku — rzekła — że ja, twoja wielbicielka, uczyniłabym dla ciebie co tylko w mej mocy. Wszakże ja ją nie dlatego wzięłam tu do siebie, tylko aby ci ją dać. A no, trudno! strasznie samowolna i uparta. Myślałam, że jej zawrócisz głowę, że padnie przed tobą plackiem.
Alboż nie opanowałem jej ducha? odezwał się Mistrz.
Paramińska ręką machnęła.
— Co to za panowanie! — rzekła. — Teraz kiedy znowu zgoda nastanie, trzeba podwoić upajającego trunku waszej mądrości.
Rozśmiała się wdówka i dorzuciła.
— Kiedy nie może się zakochać w twarzy, niech się w geniuszu zakocha. Alboż to takich nie było przykładów?
Jewłaszewski stał jakoś zadumany i jakby wątpiący o sobie.
— Tylko mi pani pomagaj, jakoś tego dokonamy. Rzuć myśl ożenienia, przecież to... coś znaczy nosić imię moje i dzielić losy...
Ostatnie wyrazy, które się nieco dumnymi wydawać mogły, były w oczach wdowy całkiem usprawiedliwione.
Jewłaszewski w istocie miał wpływ i znaczenie ogromne, młodzież cała przepadała za nim i szła pod jego dwuznacznym wielce, bo nie wiedzieć dokąd mającym prowadzić sztandarem... Sława tego znakomitego człowieka rozchodziła się przez adeptów po prowincjach, oprócz tego do wzrostu jej przyczyniały się rzadko, ostrożnie, ale dosyć zręcznie rzucane w pismach zbiorowych artykuły i broszury, które Jewłaszewski pod jakimś przezroczystym pseudonimem wydawał.
Jako pisarz dał dowody przedziwnego instynktu, obierając sobie formę, która dozwalała mu z myśli pokazywać rożki, końce, strzępki, kawałki, nie zmuszając do rozwinięcia ich w pewnym ciągu logicznym, w pewnej całości jawnej.
Jewłaszewski udawał humorystę i dobrze mu z tym było. Humor ma swoje prawa, najprzód wydrapuje się na pewną wyżynę pozorną, z której wygodnie jest sarkać, nie dając się pochwycić, powtóre posługuje się fantazją, dozwalającą omijać miejsca, których się przebrnąć nie spodziewa, na ostatek chwyta on co popadnie i sieka na bigos najkosztowniejsze ingredencje z najbrudniejszym śmieciem, i to mu uchodzi.
Za filozofem humorystą kazał się Jewłaszewski dorozumiewać niezmiernie głębokiego myśliciela.
Co przyznać mu potrzeba, mimo wszystkich jego wad i ułomności, był w dobrej wierze. Zdawało mu się, że to co czynił istotnie wiodło do wielkiego celu i że on do tej roboty powołanym był i stworzonym.
Przekonania jego były tak głębokie, iżby się był za nie cierpieć nie wahał.
Gwałtowna miłość dla uczennicy była w nim słabością, którą on sam opłakiwał, lecz tak upartą, że go zmogła. Czuł, że ona mu szkodzić musiała, że do pewnego stopnia poniżała go, dręczył się, lecz nie mógł zwyciężyć.
Wpływ Jewłaszewskiego, o którym mówiliśmy, był tak wielki, iż gdy został zmuszonym użyć go przeciwko Chorążycowi Ewarystowi, natychmiast się to uczuć dało. Potrzebował się go pozbyć, odosobnić go, zmusić, aby się przeniósł gdzie indziej.
Nie było innego środka, czuł w nim nieubłaganego nieprzyjaciela...
Wieczorami kółko adeptów, jeżeli się nie zbierało u pani Heliodory lub u którego ze studentów, najczęściej się ściągało do mistrza.
Jewłaszewski zamieszkiwał w jednym z naówczas dosyć jeszcze rzadkich domów murowanych na głównej ulicy, na drugim piętrze, ciasno, ubogo, skromnie.
Wchodziło w jego program życie jak najbardziej do ludowego zbliżone, więc i przyjęcia były nadzwyczaj proste, a herbata, wódka, ser, słonina, nawet ogórki kwaśne, stanowiły zwykłą przekąskę. Młodzież się schodziła jak kto stał, niektórzy w koszulach włożonych po burłacku. bo i Jewłaszewski w domu zwykle strój ten nosił...
Dwa pokoje z przedpokoikiem stanowiły całe mieszkanie, w którym stoły od siekiery, stołki drewniane, sprzęt chat wieśniaczych, umyślnie był na okaz wystawiony.
Mnóstwo książek porozrzucanych najdziwaczniej, bez najmniejszego starania o zachowanie ich, stanowiły cechę domu. Na stole, na półkach, na ziemi, na sofie, na kształt tureckiej, walały się powtykane, pozakładane, porozpłaszczane dzieła w najrozmaitszych językach, w najróżniejszych przedmiotach, zdające się posługiwać do jakiejś przedsięwziętej pracy.
Siadano na nich, deptano je, zrzucano łokciami, nikt, a gospodarz sam jak najmniej się o nie troszczył.
Trochę śmiesznie wśród nich wydawała się gitara, ulubiony instrument Jewłaszewskiego, towarzyszący mu do piosenek małoruskich, które wyśpiewywać lubił i uchodził w nich za mistrza. Był chlubny z tego talentu, ale się popisywał z nim rzadko w chwilach natchnienia, które mu niekiedy przychodziły tak niespodzianie jak inne fantazje jego.
Całą służbę Mistrza stanowił jakiś Wańka, wyrostek, który z panem był za pan brat (i to należało do programu). Jewłaszewski utrzymywał, że wychowaniu jego mnogie poświęcał godziny i miał z niego zrobić człowieka co się zowie. Tymczasem był Wańka co się zowie łobuzem i urwisem. Sławnie już pił wódkę, ale w tym Jewłaszewski też celował i bez niej żyć nie mógł.
Gdy mistrz ów a raczej Bat’ko, bo go tak zwano, w domu się znajdował i z ulicy widać było, że się w oknach świeciło, wchodził do niego kto chciał. W kominie stał wiekuiście kipiący samowar, podawano herbatę, palił każdy co chciał i co z sobą przyniósł, a zakąsywano chlebem, słoniną, ogórkami, rybą jaką lub niewykwintnymi owocami.
Najczęściej przybywający nie zdejmował czapki, a gdy miejsca były pozajmowane, siadał na stole lub na ziemi. Witanie się z gospodarzem nie było obowiązującym.
Jewłaszewski w koszuli legiwał na sofie, otoczony książkami, u boku mając na zawołanie gitarę, wśród gości kręcił się Wańka na stopie zupełnej równości, mieszając do rozmowy, gdy mu się podobało. Brano go też za uszy, gdy się to komu podobało.
Nieograniczona swoboda panowała na tych wieczorach, w ciągu których goście się zmieniali i przedmioty rozmowy. Jewłaszewski umiał tak zawsze występować ze słowem, że wywierał wrażenie. Gdy mu to nie było na rękę, milczał i nikt nie był w stanie go na słowo wyciągnąć, gdy nie chciał mówić — śpiewał...
W dniach, gdy mu starzy przyprowadzili nieznanych, młodych adeptów, występowanie gospodarza było więcej na wrażenie obrachowane, staranniejsze; nigdy jednak zupełnie przyjęte formy się nie zmieniały.
Spierano się często o idee, ale trafiało się mówić i o ludziach; kółko Jewłaszewskiego było dosyć szerokie i liczne, nie obejmowało jednak wszystkiej młodzieży. Stały poza nim i jednostki odosobnione i inne choć pomniejsze kółka i kółeczka.
Po wypadku w ogrodzie, jednego dnia trafiło się coś mówić o profanach, ktoś wspomniał o Dorohubie jako o uczniu, który do śmieszności pilność swą posuwał, nie opuszczał żadnej prelekcji, przychodził zawczasu, pisał zapalczywie, wyśmiewano się też z pedanta...
— Gadajcie sobie co chcecie — rzekł niejaki Zyżyński — zawsze taka pracowitość dowodzi małego umysłu, niewielkiej zdolności i trwożliwego ducha...
— A dobrześ go scharakteryzował — odezwał się brzdąkając po gitarze Jewłaszewski — ale niekompletnie. O! ho! jest tam coś więcej!
Czekano, aby wyjawił tę tajemnicę, ale zaczął podśpiewywać piosenkę i urwał. Siadł przy nim Zyżyński.
— Co więcej? — zapytał.
— Ciekawyś! — dodał patrząc na gitarę gospodarz... — hm! To, ptasio! Ty wiesz, co znaczy ptasio? A po co on tak pragnął się wśliznąć i podpatrzeć nasze zebranie u Heldusi? A jak to on słucha pilnie... Kto by powiedział, że ma misję nastawiać uszy — i (dokończył ciszej) — i chodzić z językiem.
Tu brzdąknął z całych sił po strunach jakby własne słowa chciał zagłuszyć...
I począł śpiewać, a gdy śpiewał, słuchano w skupieniu ducha, i nikt nie śmiał mu przerywać. — Zyżyński siedział w swym miejscu, aż mistrz skończył dumkę.
— Powiedz ty mnie — szepnął — myślisz, że on chodzi z językiem.
Jewłaszewski tylko głową kiwnął. Nazajutrz nawet w innych już kółkach, nie będących w związku z Mistrzem i jego uczniami, koso spoglądano na pana Ewarysta.
Nie spostrzegł tego rychło, bo w ogóle do zbytku może był bojaźliwym w zawiązywaniu znajomości i robieniu stosunków. Symptomata nieufności jednakże rosły z dniem każdym. Zwolna najlepsi pod wpływem jakichś głuchych wieści zaczęli ostygać, odsuwać się, unikać.
Chorążyc poczuł wreszcie otaczający go chłód, domyślił się może skąd nim wiało, ale wcale go to nie zdawało się obchodzić.
Samotność nie dolegała mu zbytnio w początku, lecz gdy, trochę nią znudzony, usiłował z niej wyjść, zaczął się niecierpliwić dostrzegając, że młodzież stawiła mu się więcej niż obojętnie, bo pogardliwie.
Żądać tłumaczenie nie chciał, nadto był dumnym, wiedział, że powinien to przypisywać wpływowi Jewłaszewskiego i może by mu z placu ustąpił, gdzie indziej się przenosząc, gdyby nie Zonia. Nie chciał i lękał się ją tak opuścić.
Widywał ją rzadko, bo do pani Heliodory nie chodził, spotykali się czasem w ulicach, była dlań dosyć uprzejmą, spoufalenie z nim braterskie rosło, ale nic więcej. Ewarysta też miłość nie ostygając weszła, mówiąc językiem kolegów jego medyków, w stadium chroniczne. Było to uczucie bez nadziei, a uparte. Zdawało mu się, że czując dla niej przywiązanie ma zarazem obowiązek, choć z daleka czuwać nad nią.
Wypadek w ogrodzie był jakby wskazówką dlań, że los go jej na obrońcę przeznaczał. Więc choć położenie coraz się stawało przykrzejszym, bo łatwiej jest znieść osamotnienie zupełne niż samotność wśród tłumu, postanowił wytrwać na stanowisku. Zdala patrząc nań niepodobna było nie uczuć szacunku i sympatii dla człowieka, który szedł tak śmiało swoją drogą, z podniesionym czołem, nie dając się podrażnić i nie chcąc wiedzieć ani słyszeć co go otaczało, oddany jedynie pracy. Widząc się wszędzie prawie odepchniętym, Ewaryst skończył na tym, że się usunął powoli od towarzystwa, które mu najmilszym było. Zamykał się w swym mieszkaniu, chodził na lekcje, odbywał przechadzki w tę stronę, gdzie się najmniej ludzi spotykać spodziewał, w ulicach unikał zaczepek i stykania się z dawnymi przyjaciółmi, którzy teraz dla niego ostygli i, z czystym sumieniem a dumą jego, z trochą smutku w duszy, został tak na uboczu, nie dając nawet nieprzyjaciołom tej pociechy, by go widzieli cierpiącym.
Musiało to obruszać Jewłaszewskiego i jego towarzyszów; spodziewali się bowiem, że zmuszą Chorążyca do zmiany miejsca pobytu, do wyniesienia się ze studiami gdzieś indziej. Mistrz spostrzegłszy, że mu się nie udało nieprzyjaciela odpędzić, chodził zasępiony.
Widok tego świadka sceny dla niego boleśnie pamiętnej, nie dawał Jewłaszewskiemu spoczynku, nie mógł nań patrzeć. Gniewało go i to, że kilka razy mówiąc o nim z Zonią i starając się przed nią go spotwarzyć przekonał się, iż tego nie dokaże — brała go żywo w obronę.
— Niech ojciec mówi co chce o jego zacofaniu i ślepocie, na to się zgodzę, że biedak obałamucony jest wychowaniem i że daleko nie zajdzie, wszystko to prawdą być może, ale złym on nie jest i natura a serce poczciwe...
— Z jego faryzeuszowskimi pryncypiami — odparł mistrz — nawet poczciwym być nie można. Tak! prędzej, później, zasiane ziarno fałszu kiełkować musi i zagłuszy nawet dobre popędy. Ja go nie cierpię i ostrzegam. — Zonia, nie wiedząc jak ten wstręt ma sobie tłumaczyć, milczała, uśmiechała się, nie sprzeciwiała.
Jewłaszewski rad był, że się przynajmniej z nim spotykać nie potrzebował.
Na list Madzi, Zonia, jak była przyrzekła, odpowiedziała i odpowiedź niezapieczętowaną oddała Ewarystowi.
— Sama nie wiem co tam popisałam — powiedziała mu, wręczając ją... — Nienawidzę ludzi grzecznych, bo grzeczność prowadzi do fałszu, nie lubię być grzeczną dla nikogo, ale znowu daremnej przykrości siostrze bym zrobić nie chciała. Pan znasz lepiej jak tam do niej pisać by potrzeba, przeczytaj mój list, jeżeli znośny, to go odeszlij, jeżeli nie do rzeczy to spal — ale ja już innego nie napiszę...
Ewaryst według rozkazu postąpił i list przeczytał. Był on zimny, mało mówiący, ale nie zawierał w sobie rażącego nic. Nie wyzywał do ściślejszych stosunków. Ewaryst postanowił go wysłać, aby złudzenie poczciwej Madzi rozproszyć.
Po odpowiedzi tej długie nastąpiło milczenie, domyślał się Chorążyc, jak ona przykre musiała uczynić wrażenie i że Madzia łzami ją może oblała...
Nie napisała już rychło, zrażona, odepchnięta, ale w kilkanaście tygodni przy korespondencji z domy odebrał znowu list do Zoni...
Nie chciał z nim iść do jej mieszkania, nie wiedział jak go odesłać, i choć zwykle z lekcji wprost szedł do domu, tego dnia zatrzymał się, oczekując na wyjście Zoni, o której wiedział, że była w sali na odczycie.
Nie rychło ukazało się dziewczę, jak zawsze otoczone rojem młodzieży, wśród którego wyglądała jak królowa ze swym dworem. Kochali się w niej niemal wszyscy, a ta śmiała i ekscentryczna dziewczyna zawracała głowy szalenie i robiła prozelitów, jakimi najwymowniejszy mędrzec nie mógł się był pochlubić. Nie ma niebezpieczniejszych apostołów nad kobiety. W ich ustach prawda nabiera blasku, a fałsz traci swą potworność. Kunszt uwodzenia nawet bez świadomości jest im wrodzonym. Cóż, gdy do wdzięku, do uroku młodości przyłączy się talent, dowcip, umiejętność słowa i zapał, który jest żywiołem zaraźliwym?
Tego dnia Zonia z wesołą twarzyczką wychodziła z lekcji, a rozmowa głośna, rozpoczęta w progu sali, przedłużała się w ulicy. Młodzież wyzywała ją na słowo, rada głos jej posłyszeć. Ewaryst stojący z daleka nie chciał się połączyć z tym dworem Zoni, przypatrywał mu się tylko, mając zamiar pójść za nią i zbliżyć się, gdy pozostanie samą.
Ona nie spostrzegła go nawet i, swobodną wiodąc rozmowę dalej, szła, za sobą prowadząc cały szereg wielbicieli. Znał ich wszystkich Ewaryst, z zazdrością zakochanego prawie mimowolnie ją szpiegował, ale dotąd żadnego szczególnego znaku sympatii dla nikogo nie dopatrzył.
Najgłośniejszymi wielbicielami Zoni byli: najprzód sam mistrz, który ją wynosił pod niebiosa i za przykład stawiał kobietom, potem Zyżycki chłopak gorącego temperamentu, niewielkich zdolności i powierzchowności nie pociągającej. Miał w sobie coś gburowatego, wyglądał na parobka, a niskie czoło szerokie, z oczyma małymi, głęboko pod nim osadzonymi, wyraz przykry nadawało jego fizjognomii wyzywającej i szermierskiej.
Prześladowano Zyżyckiego miłością dla Zoni, której on się nie wypierał, ona wiedziała o niej i śmiała się tylko, nie groziło jej z tej strony żadne niebezpieczeństwo.
Daleko więcej niepokoił Ewarysta młody świeżo jak się zdawało, nawrócony, jak dziewczę piękny, delikatny, co chwila rumieniący się kolega, Zorian Szeliga. Był to chłopak majętny, jedynak u rodziców, wypieszczone dziecię matki, rozwinięte przedwcześnie, rozgorączkowane już do życia i upojone pierwszymi jego kielichami.
Z domu, w którym czuwano nad nim troskliwie, Zorian, puszczony nagle na swobodę bujał jak młody źrebak, który się wyrwał ze stajenki.
Bardzo piękna, biała twarzyczka, z której jeszcze dziecinna świeżość nie zeszła, otoczona włosami kruczymi, oczy czarne wyraziste, usta kobiecym namaszczone wdziękiem, postawa mająca w sobie także jakiś niewieści urok i coś pieszczotliwego, czyniły Zoriana ulubieńcem wszystkich pań i panienek. Heliodora zwała go Antinousem i okazywała mu może do zbytku posuniętą życzliwość.
Z pierwszego wejrzenia, od jednej rozmowy z Zonią, Zorian się w niej zakochał — po dziecinnemu, szalenie. Nie krył się z tym, był jej natrętnym. Z początku i z niego się śmiała. Jewłaszewski zażądał, aby użyła całej przewagi jaką nad nim miała dla pozyskania go gronu, któremu przodował. Chciano mieć bogatego Zoriana, bo grosz, nawet w propagandzie naukowej, jak w każdej innej, bywa potrzebnym, a nie miano go wiele.
Zoni udało się nie tylko nawrócić ładne chłopię, ale z niego uczynić niewolnika. Ewaryst wiedział o tym po troszę, lecz po raz pierwszy teraz, przy wychodzeniu z lekcji spostrzegł z podziwieniem jakieś spoufalenie Zoni z tym wielbicielem, porozumiewanie się oczyma, obejście się tak prawie serdeczne, iż krew mu od serca uderzyła do głowy.
Instynkt wskazywał w Zorianie — już nie przyjaciela pięknej dziewczyny, ale jej kochanka; Zorian zajmował przy niej miejsce pierwsze, o które nikt z nim nawet się spierać nie ważył, zdawał się nie już słuchać jej, ale jakby trochę jej swą wolę narzucać, której się ona nie sprzeciwiała.
Dotknęło go to tak, że o liście Madzi zapomniał i z sercem zbolałym powlókł się zwolna, niewidziany, za Zonią. Młodzież, która ją otaczała powoli rozchodzić się zaczęła, gromadka zmniejszyła się, nareszcie pozostał tylko Zorian i ona. Idąc rozmawiali pochyleni ku sobie, jakby zapomniawszy się, że ludzie na nich patrzeć mogą, Szeliga ujął ją pod rękę, nie sprzeciwiała mu się. Zdumiony co raz mocniej Ewaryst spostrzegł, że para ta zamiast iść wprost do dworku Sałhanowej, udała się najswobodniej do mieszkania Zoriana, który piękny lokal zajmował dość opodal od pani Heliodory.
Gdy już mieli wchodzić razem, Chorążyc w progu widząc ich. spodziewał się jeszcze, że Zonia się zatrzyma lub zawróci; lecz dziewczę, śmiało, nie przerywając rozmowy, w której oboje byli zatopieni, znikło we drzwiach kamienicy. Jak skamieniały Ewaryst pozostał w miejscu, rozpacz go ogarnęła. Nie wiedział m[1] jak długo tu stał, upłynęło może pół godziny, nim znowu Zorian i ona wyszli, zajęci sobą i skierowali się ku domowi Agafii Sałhanowej.
Dnia tego już listu Madzi nie mógł oddać siostrze, powlókł się do domu.
Nazajutrz ku wieczorowi Zonia chodziła po swoim pokoiku w dziwnym jakimś usposobieniu: twarzyczka jej, zawsze dosyć wesoła i odbijająca łatwo najmniejsze wrażenie, była nie zwyczajnie rozpromienioną i uśmiechniętą szczęściem jakimś.
Chodziła, oburącz podrzucając gęste swe włosy, bawiąc się nimi, czasem stając przed małym zwierciadełkiem i sama uśmiechając do siebie.
Roztwarta książka leżała niedbale rzucona na stoliku. Kilka razy dziewczę próbowało ją wziąć w rękę, chciało się zmusić do czytania i rzucało z niecierpliwością.
Stawała zadumana, płynąc gdzieś myślami w te światy marzeń, z których na ziemię do najpiękniejszych rzeczywistości powracać tak trudno...
Nie widać było najmniejszej troski na jej twarzy, lecz jakby szczęścia rozpamiętywanie... Chodziła po ubogiej izdebce, zwycięska, szczęśliwa, pani siebie.
Gdy w korytarzyku kroki się słyszeć dały, znać było, że ten natręt, co jej miał myśli przerwać złote, gniew w niej obudził. Z niechęcią i wyrazem nadąsania poszła prędko do drzwi, jakby precz chciała odpędzić tego, co śmiał stawać między nią a jej marzeniem. Nie pojmowała zuchwalca, co w chwili uroczystej takiego wniebowzięcia zamącić się ważył jej sen szczęśliwy.
Otworzyła drzwi gwałtownie i ujrzała w nich stojącego Ewarysta. Chłopak miał postawę tak biedną, pokorną, smutną, iż ją nią rozbroił.
Nie miała okrucieństwa go dobijać.
— A! to wy! — zawołała — to wy! Proszę!
— Spodziewałaś się kogo innego! — odezwał się Chorążyc.
— Nikogo — odparło dziewczę, obracając się ku niemu z powracającym gniewem. — Kogóż myślicie?
— Nie wiem — rzekł Ewaryst.
To „nie wiem“ powiedział tak jakoś, jak gdyby chciał nie wiedzieć o nikim, a musiał się kogoś domyślać.
Zonia patrzyła nań podejrzliwie, było to złym znakiem, czuła się — winną...
— Mam list od Madzi — odezwał się Ewaryst, dobywając go — dla tegom się przyjść tu ośmielił.
— A! list znowu od Madzi! — zawołała, rączkę wyciągając i chwytając go Zonia. Chorążyc miał czas w tym ruchu jej żywym dostrzec, że na palcu miała pierścionek, ona, co nigdy żadnych nie nosiła. Był to złoty wąż, którego głowę stanowił duży brylant. Zonia domyśliła się, że pierścień mógł być dostrzeżony i żywo odwróciła świecącą głowę jego do dłoni. Był to drugi zły znak, lecz czyż ich Ewarystowi już więcej potrzeba było?
Z samej twarzy dziewczęcia mógł wyczytać, że w sercu zaszła zmiana. Była to jakby, inna istota, jak alabastrowe naczynie, w którym teraz gorejące światło przeświecało je całe.
Nigdy tak bardzo kobietą nie wydała się Chorążycowi, dawniej było w niej coś dziecięcego, chłopięcego, studenckiego, teraz czuć było rozbudzoną do życia niewiastę. Różnicy między Zonia dawniejszą a nową nie każdy by dostrzegł może, chociaż była ogromną, stanowiły ją jakby nowe wlane siły, jakby jakieś poczucie własnej doli i świadomości losu. Śmielszą była niż kiedykolwiek, wdzięczniejszą niż dawniej, w ruchach, w mowie przebijała się jeżeli nie zalotność, to instynkt, chęć podobania się. Była tąż samą śmiałą Zonia, a jednak zupełnie inną.
Im dłużej przypatrywał się jej Ewaryst, tym srożej bolał, czuł, że była dla niego straconą, lękał się, by zgubioną dla siebie nie była.
— List od Madzi! — powtórzyła wzdychając dziewczyna i obracając go w rękach zafrasowana. — Na jedną odpowiedź trudno mi się było zebrać, zdaje się, że w niej pomieściłam wszystko już co tylko mogłam do tej biedaczki napisać, czegóż ona może chcieć ode mnie?
Spojrzała na Ewarysta i zobaczyła z jego twarzy, iż jej tę obojętność miał za złe.
Chorążyc milczał.
Zonia list, nie otwierając go, na stół rzuciła; spojrzała w okno... Po chwilce odwróciła się znowu ku niemu.
— Siadajże, proszę, mój wybawco — dodała trochę szydersko...
— Gdybym nim mógł być — szepnął po cichu Ewaryst.
Zonia poczuła w tym jakąś dwuznaczność.
— Od czegoż i od kogo chciałbyś mnie ocalić? — spytała.
— Od ciebie samej — począł ośmielając się Chorążyc.
— Zagadka? Czy by mi miało od tej szalenicy grozić jakie niebezpieczeństwo? — spytała.
Chorążyc odpowiedział wejrzeniem pełnym znaczenia.
Zonia wskazała mu sofę nakazująco, musiał usiąść. Stanęła u stołu, przedzielona nim od niego.
— Mów mi kazanie, a bądź wymownym, bo ta Zonia — dodała — to rogata i uparta istota. A więc? co tam ona spłatała! Słucham.
Pozorna żartobliwość jej mowy kryła źle coraz rosnący niepokój.
— Nie mam najmniejszego prawa, ani ci kazania mówić, ani dawać nauk — rzekł Ewaryst — ale, szczere moje, ciche przywiązanie wytłumaczy natręctwo. Zoniu, powiem ci tylko jedno nazwisko: Zorian.
Dziewczę zapłonęło szkarłatem. Dotąd patrzało się w oczy kuzynowi, spuściło źrenice, podniosło ręce i zamyślone poczęło się wpatrywać, machinalnie jakoś, w swój pierścionek.
— Zorian! — powtórzyła. — Cóż myślicie o nim i o mnie?
— Zorian się w tobie kocha, o tym wie cały świat — dodał Ewaryst.
Milczenie dosyć długie przerwało rozmowę. Zonia ciągle wpatrywała się w pierścionek, który obracała na palcu.
— Zorian się kocha we mnie, powiadasz?... tak? — zaczęła powoli. — A gdybym ja też kochała jego? cóż z tego? Czy ja nie mam prawa oddać mojego serca i siebie komu mi się podoba? Jestem zupełnie wolną, nic nigdy od rodziny nie potrzebowałam, nic od niej wymagać nie będę, ale jej nad sobą przewodzić nie dozwolę. Wolna zupełnie, gdybym kochała Zoriana, cóż dalej, panie Ewaryście? mów!
— Byłoby to nieszczęściem! — zawołał Chorążyc z uczuciem głębokim.
— Mylisz się! — przerwała mu z wybuchem jakiegoś zapału Zonia — mylisz się! A! byłoby to najwyższym szczęściem, byłoby nowym do życia narodzeniem! Miłość, przyznaję teraz, jest uszlachetniającym, wielkim uczuciem... jest tajemniczym węzłem żywota... jest apoteozą...
Porwała książkę, na której miała chwilę rękę opartą i rzuciła nią silnie o stół.
— Kocham Zoriana! — zawołała — tak jest, nie omyliłeś się, kocham go miłością dziwną, jakiej może na świecie nie było... Zmienione role, ja jestem kochankiem, on kochanką, kocham go sercem męskim, namiętnością mężczyzny, a on przy mnie jest jakby dzieweczką nieśmiałą!
— Panuję nad nim, jest moim...
To wyznanie dziwaczne, które się jej z ust wyrwało, osłupiło Ewarysta, załamał ręce i dłońmi ściśniętymi twarz sobie zakrył.
— Powiesz, żem szalona! wybuchnęła Zonia. O! wierz mi, w życiu jakie się nam dostało w udziale szał jest skarbem. Jam szczęśliwa, żem oszalała!
— Zoniu! na Boga! to istne już szaleństwo — krzyknął przerażony Chorążyc. — Jakież następstwa, co za przyszłość! Zorian jest małoletnim, a przynajmniej pod rodziców władzą, ja znam tę rodzinę. Drobna szlachta, co się ogromnego dorobiła majątku, nigdy na świecie nie dozwoli na ożenienie...
Zonia wybuchnęła śmiechem...
— Ożenienie! ale ja o wyjściu za niego ani pomyślałam! Ja chcę go kochać, to mi starczy, jestem pewna, że gdyby się ze mną ożenił, to by mi moje szczęście popsuło!
Chorążyc krzyknął ze zgrozy.
— A! wy, świętoszki, faryzeusze... ludzie trupy! — zawołała.
— Zoniu, ja mówić z tobą nie mogę nawet, myśli mi łzami zachodzą — przerwał Ewaryst. — Szał byłby niczym, ależ ty ślepą tak, że nie widzisz następstw... Ty się zgubisz...
Gwałtowne, choć krótkie wybuchy Chorążyca zdały się W końcu działać na dziewczę.
— Mój panie Ewaryście — odezwała się zimniej trochę. — Powtarzam ci, że ja mam prawo zgubić się w taki sposób, jak mi się podoba... Kocham Zoriana i czuję, że on mnie kocha.
— To dziecko! — przerwał Chorążyc gwałtownie. — Nie wątpię, że cię kocha dziś i szaleje, ale to jest namiętność młoda, to ogień słomiany, który jutro zapłonie tak samo dla innej.
Zonia podniosła oczy i ruszyła ramionami.
— Któż, kochając myśli o jutrze? Jutro! a! mój Boże! ono do nas nie należy...
I odeszła od stołu, za którym siedział Ewaryst, przybity już do ostatka i zrozpaczony...
Nie rychło mógł się on zebrać na ostyglejszą odpowiedź.
— My w istocie, moja Zoniu, stoimy pojęciami tak daleko, że się nam niepodobna zrozumieć. Niewiem nawet, czy wierzysz w tego Boga, co ja, a z pewnością lekceważysz te jego prawa, które ja za święte uważam... Nie chcę mówić o tym, co nakazuje nam wiara, abym nie wywołał z ciebie bluźnierstwa. Lecz, oprócz Bożych, są prawa ludzkie obowiązujące, są przepisy życia, od których pod grozą kary uwolnić się nie można, jest społeczność i opinia potępiająca... Choć byś nie chciała, jesteś cząstką tego społeczeństwa i prawom jego ulegasz, nie żyjecie na pustyni...
Zonia zwróciła się głową ku niemu, idąc sama ku oknu.
— Właśnie przeciwko okowom, jakie ta strupieszała społeczność wkłada na nas, my chcemy walczyć. Tu nie dosyć słowa, trzeba czynów. Jeśli chcesz, moja miłość jawna, którą wy nazwiecie bezwstydną, jest taka protestacją.
— W tej chwili ty jesteś hipokrytą — przerwał Ewaryst z pół uśmiechem gorzkim — namiętność twoją chcesz pokryć płaszczem teorii... To fałsz!
Zonia zarumieniła się mocno.
— Może masz słuszność — odparła dumnie. — Kto ma skarb, ten go broni, nawet z ołtarza chwytając co napadnie...
Wyznanie to, nieco upokorzonym tonem wypowiedziane, przejęło litością Ewarysta, porwał się z miejsca i padł przed nią na kolana.
— Zoniu! zaklinam cię! nie gub się! — krzyknął.
Brwi pięknemu dziewczęciu ściągnęły się groźno...
— Mogłabym się obrazić tym twoim strachem — przerwała. — Nie rozumiem, jak ty sobie wyobrażasz miłość, chyba rozpustą obrzydliwą. Krzywdzisz mnie i jego... Miłość Zoriana dla mnie jest tak piękną, szlachetną, czystą jak moja dla niego. Kochamy się dwiema duszami bratnimi... Ewaryście.
Rumieniec wybiegł jej na twarz i nie dokończyła.
— Wierzę w to co mówisz — rzekł Chorążyc. — Chcę nawet wierzyć, iż w tej miłości idealnej oboje wytrwacie, choć ona z waszymi teoriami się nie godzi.
Nowy rumieniec oblał twarzyczkę Zoni, która żywo odwróciła się od niego.
— Ja mogę temu uwierzyć — kończył Chorążyc — ale świat, ale ludzie co powiedzą, widząc cię chodzącą do niego.
— Alboż ja się z tym kryję? — spytała Zonia.
— Ludzie to wezmą za cynizm! — dodał Ewaryst.
— Niech biorą za co chcą — spokojnie ze wzgardą jakąś odezwała się Zonia — co to mnie obchodzi? Ja dla ludzi nie poświęcę ani jednej minuty mojego szczęścia.
Odpowiedź zamarła na ustach Chorążyca: zrozpaczony odstąpił od niej. Nie było już sposobu ani mówić z nią, ani chcieć ją przekonać. Dwoista siła czyniła tę miłość niezwyciężoną, jej własna poparta teoriami swobody nieograniczonej, które jej wpojono. Przewrócona głowa dziewczęcia dopomagała rozpłomienionemu sercu.
Chorążyc stał jeszcze czas jakiś milczący, patrząc w ziemię, wziął kapelusz, skłonił się jej z daleka i wyszedł powoli. Nie zatrzymywała go wcale.
W bramie, gdy już na ulicę wychodził, nie oglądając się nawet, uczuł się za rękę chwyconym. Stara Agafia Sałhanowa z tajemniczą miną dając mu jakieś znaki, szeptała prędko.
— Heliodora Iwanowna, paniczyku, Heliodora Iwanowna, na miłość Bożą prosi was na chwilę rozmowy do swojego pokoju. Chodźcie koniecznie.
I pochwyciwszy go za rękaw starucha ciągnęła, jakby się lękała, aby jej ofiara się nie wyśliznęła.
Powtarzała ciągle.
— Heliodora Iwanowna!
Ewaryst, nie rozumiejąc poco do niej miał iść i mając to wezwanie za omyłkę, opierał się nieco.
— Mylicie się może, ja tak, jak nie znam Heliodory Iwanownej — rzekł do starej.
— Nie mylę się, nie mylę, wiem pewnie, wracacie od krewnej waszej, od Zonki; chodźcie na słowo!
Pociągnęła go za sobą ku domowi i przez inny ciemny korytarzyk ku drzwiom, które się natychmiast otworzyły.
Stała w nich pani Heliodora tym razem bez papierosa niecierpliwa podrażniona i ledwie wpuściwszy gościa do swojego gabinetu zamknęła za nim drzwi na rygiel.
Pokoik niewielki był obrazem życia kobiety, która w nim mieszkała. Największy nieład panował w tym niby eleganckim buduarze. Elegancja była chwilową i już należała do przeszłości, nieład stanowił teraźniejszość całą. Stroiki, tytoń, papierosy, książki, cacka, listy, świstki i okrawki wstążek, ryciny na wałkach i materie w sztukach, zaczęte roboty kobiece i zawalane sekstema, rozsypane pieniądze i gałganki pomięte, tak zajmowały wszystkie miejsca, iż usiąść prawie nie było gdzie. Ani też pani Heliodora zapraszała gościa, stanęła przed nim, załamała ręce poplamione atramentem i pożółkłe od dymu papierosów, wołając:
— Pan wiesz! pan wiesz! co ona najlepszego robi! Sobie i mnie naprowadzi biedy! Wodzą się ze sobą po całych dniach, bywa u niego, jak mamę kocham. Mówiłam jej, niech choć nie tak jawnie... ani chce słuchać.
Chorążyc miał czas zebrać myśli.
— Pani dobrodziejko — odezwał się — wiem o tym trochę, ale, pozwól mi powiedzieć sobie, że tej pogardzie opinii i tej emancypacji Zoni winny z pewnością nauki przez mistrza wygłaszane. Były one dla niej przygotowaniem do życia i jego prawideł. Sialiście ziarno, które schodzi.
Śmiałe to obwinienie jakby wodą zimną oblało panią Heliodorę, oburzyła się.
— Ja nic nie mam przeciwko wolnemu rozporządzaniu sercem — rzekła, jąkając się nieco. — Co ojciec głosi to wszystko prawda. Dosyć mieliśmy tyranii męskiej, kobieta powinna być wolną. Tak, jak mamę kocham, ale żyjemy wśród świata skołowaciałego, my, nas odrobina, trzeba mieć pewną wiarę.
Ja panu wprost powiem, że to się skończy awanturą. Rodzice tego chłopca lada dzień się dowiedzą, a to są ludzie dumni, żenić mu się nie dadzą, rozdzielą ich, i ona będzie najnieszczęśliwsza.
— Ona mu ufa! — przerwał Ewaryst. Heliodora porywczo się odezwała, uśmiechając.
— Jemu ma ufać! otóż to nieszczęście, to chłopiec rozpieszczony, zepsuty przed czasem, rozpustnik... Zaraz po przyjeździe do Kijowa, świadkiem stara Agafia, zakochał się był tak samo w córce gospodyni, u której stał... za co potem przypłacił, jak mamę kocham i ledwie się odkaraskał od niej. Wydali ją za jakiegoś kancelistę. Słyszę jeszcze i teraz się do niej włóczy, jak mamę kocham. A ja wiem najlepiej, bo słowo daję, że i do mnie się wdzięczył, ale jak! A ona biedaczka te jego amory bierze za dobrą monetę...
Rzuciła się pani Heliodora gwałtownie...
— Potem na mnie powiedzą, że z mojej przyczyny...
Tu zatrzymała się trochę; na wpół sama do siebie, zadumana mówić poczęła.
— Co innego jej radziłam i słowo daję, byłabym to doprowadziła do skutku. Jewłaszewski się chciał z nią ożenić, jak mamę kocham.
— Proszę pana — dodała z głębokim przekonaniem — potem niechby się była, wyszedłszy za mąż, kochała jak chciała, nikt by jej słowa nie powiedział.
— Nawet mąż? — wtrącił Ewaryst. Wdowa się uśmiechnęła szydersko.
— Albo to mąż ma wszystko wiedzieć? — dodała przez zęby.
Chorążyca już niecierpliwiło, że go tu na daremnie zatrzymywano.
— Zdaje mi się — rzekł — że jeśli kto to pani i ten pan Jewłaszewski, który tu ma taką powagę, możecie pannę Zofię powstrzymać i skłonić ją.
— Ale kiedy się szalenie zakochała! — przerwała Heliodora.
— Tak, szalenie — zakończył Ewaryst, kłaniając się na pożegnanie — lecz szałom tym nie ona sama jest winną.
Chciał już odchodzić gdy podbiegłszy ku niemu zatrzymała go gospodyni.
Prawdziwie panu powiadam, że ja zupełnie głowę tracę — poczęła. — Myślałam, pan do familii należysz, abyście potem nie mówili, że ja przyczyną. Ja umywam ręce! ona mnie słuchać nie chce.
Spojrzała na Chorążyca, który stał nie chcąc już dłużej przeciągać rozmowy.
— Więc widzi pan — dodała — ja przed nim nie taję, to się skończy katastrofą, ja winną nie będę, jak mamę kocham.
Widząc, że Chorążyc nie otwiera już ust, Heliodora pomogła mu drzwi odryglować i szepnęła na wychodnem.
— Jak dwa a dwa cztery, zobaczy pan — awantura gotowa. Chłopiec zepsuty, choć tak się wydaje, jakby go dopiero z pieluszek rozwinęli, a ona jak wariatka.
Chorążyc ogłuszony, zmęczony, wyszedł z dworku Agafii, nie umiejąc znaleźć drogi. Co miał począć? mógł li co poczynać? Nie wiedział sam.
Ciągnąc powoli do domu wpadł na myśl, która mu się zdawała jakaś słabiutką nadzieją, jeśli nie ocalenia Zoni, to przynajmniej lepszego ocenienia niebezpieczeństwa, na jakie była wystawioną.
Zoriana Szeligę, w pierwszych miesiącach po jego przybyciu, gdy jeszcze nie był nawrócony i wciągnięty w kółko reformatorów, poznał był Ewaryst, był nawet parę razy u niego i młode chłopię przylgnęło zrazu do poważnego i przyzwoitego Chorążyca, nawykłem będąc do lepszego towarzystwa. Później, chociaż Zorian zdawał się go unikać, zachowywał się jednak przez grzeczność jakby dobry znajomy. Witali się ze sobą, rozmawiali o rzeczach obojętnych.
Mało go znał Chorążyc, a z tego co widział i słyszał wyobrażał sobie dosyć płochym, dziecinnym, wielce namiętnym, a nie bardzo odważnym. Na charakter młokosa w istocie mało rachować było można. Zapragnął zbliżyć się znowu do niego.
Nie było to łatwem. Towarzystwo otaczające bogatego jedynaka zupełnie się teraz zmieniło, królowali tu ojciec i jego synowie z ducha, co było najzagorzalszego i co najgorszym okiem patrzało na Chorążyca. Nie mógł on wciskać się pomiędzy adeptów, aby nie wywołać jakiegoś nieprzyjemnego zajścia.
Nazajutrz jednak, nie odkładając, pod pozorem książki jakiejś, którą był dawniej pożyczył Zorianowi, poszedł do niego w godzinie rannej, w której się nikogo spotkać spodziewał.
Na kwaterę akademicką mieszkanie Szeligi było niezwyczajnie wspaniałym. Młody panicz trzymał lokaja w liberii, miał salon, kilka pokojów i cały komfort, jaki zwykle tylko starszych otacza; ulubieniec matki, pieszczoszek nawykły do wygód zawczasu już czynił z nich życia warunek.
Ewaryst zastał go jeszcze w łóżku, pijącego kawę, którą mu z całą elegancją zamożnego domu podano. Więcej było koło niego przyborów toaletowych i fraszek, niż papierów i książek. Nauka była tu gościem, po którym ślady zacierano.
Z wielką uprzejmością, posuniętą do przesady, przyjął dawnego znajomego Zorian, przepraszając za jo, że w łóżku go zastał.
— Jestem trochę niezdrów! — dodał zakłopotany.
Pierwszą rzeczą, która wpadła w oczy Chorążycowi, była na stoliczku przy łóżku w aksamit oprawna za szkłem fotografia, w której na pierwszy rzut oka poznał Zonię. Kazała się ona była fotografować z książkami pod pachą, w męskim kapelusiku, i obrazek ten, uderzający oryginalnością, znanym był powszechnie. Zorian, nie dostrzegłszy, że Ewaryst miał czas nań spojrzeć, dosyć zręcznie natychmiast go przysłonił.
Służba wyszła. Korzystając z poufałości koleżeńskiej, Chorążyc umyślnie zwrócił uwagę na obrazek.
— Pokaż że mi jaką to piękność ukrywasz przede mną tak starannie — zawołał chwytając fotografię, którą Zorian próżno mu wyrwać usiłował.
— A! to moja kuzynka! — rzekł stawiając na powrót obrazek Ewaryst.
Szeliga zarumieniony leżał milczący, zmieszany bardzo.
— Kuzynka! — powtórzył — kuzynka!
— Tak jest — dodał Chorążyc, siostra jej wychowuje się przy moich rodzicach! wszyscy mówią — ciągnął dalej, o ile mógł najspokojniej — że wy się szalenie kochacie w Zoni! Bardzo temu wierzę, bo jest i śliczna i pełna życia a zdolności, choć główkę ma trochę przewróconą.
Zorian słuchał pilnie, zwolna przychodząc do siebie.
— No, kochać się trudno zabronić — dodał zwolna Ewaryst — lecz, jako życzliwy ci przyjaciel, radziłbym być ostrożnym. — Wątpię, aby rodzice wasi pozwolili się żenić, a z familią mojej biednej kuzynki moglibyście mieć nieprzyjemności...
— Ale, proszę cię — wtrącił Szeliga, proszę cię, cóż? za co? wszyscy niemal akademicy kochają się w pannie Zofii.
— A ja też kochać się nie zabraniam — dodał Chorążyc — tylko po przyjacielsku zwracam uwagę, że to szlacheckie dziecię, dobrego domu, choć ubogie, i nie bez związków.
Szeliga, widocznie pomieszany, pił kawę tak niezręcznie, że mu się na poduszkę wylewała.
— Bardzo dziękuję, wybąknął. Przecie kochanie się nikomu krzywdy nie czyni!
Zaczął się śmiać, lecz śmiech był wymuszony i kwaśny.
Chorążyc nie podnosił już drażliwej sprawy, począł chwalić mieszkanie, mówić o lekcjach, o pogodzie, o swojej książce i udając wesołego, wkrótce pożegnał Zoriana, który po wyjściu jego leżał długo zadumany na pościeli.
Upłynęło parę dni — a biedny Chorążyc usiłował się uspokoić, chociaż smutny był w duszy i nie widział ratunku dla zdziczałej Zoni. Traf zrządził, że się z nią nie spotykał i z lekcyj wychodzącej widać jej nie było. Ciekawość go brała przekonać się, czy też kroki jakie przedsiębrał przydały się na co, o tym nie miał sposobu się przekonać, chodzić na zwiady do niesmacznej, roztrzepanej i napastliwej pani Heliodory nie miał ochoty.
Właśnie gdy myślał o tym, jakby się mógł dowiedzieć nieznacznie o Zonię, spotkał ją w ulicy samą jedną. Szła z książkami pod ręką, z głową spuszczoną, nasępioną, blada i cierpiąca, bo twarz jej zdradzała boleść jakaś. Nie widziała nadchodzącego Ewarysta, który sam narzucać się jej nie chciał.
Była jednak tak biedną i tak mu się żal zrobiło, że się przybliżył. Zamyślone dziewczę podniosło głowę przestraszone, drgnęło i nierychło zdało się rozpoznać kuzyna.
— Nie jesteś chora? — zapytał Ewaryst.
— Ja? chora? dlaczegoż to? — odparła, chmurno patrząc na niego. — Chorą może jestem, ale na duszy, a na takie choroby sam każdy sobie musi być lekarzem.
— Nic przecie nie zaszło! — szepnął Ewaryst.
— Ale dlaczegoż się tak troszczysz o mnie? — niechętnie zawołała Zonia. — Prawdziwie, że czasem przywiązanie czy jak tam się to nazywa więcej dokuczy niż prześladowanie i staje się jednym z najnudniejszych.
Posłyszawszy to Ewaryst, skłonił się i chciał odejść, oczy jej błysnęły, popatrzała na milczącego i cierpliwie znoszącego jej niegrzeczność — dodając.
— Ciekawy jesteś, prawda, co mi jest. Ostatnim razem widziałeś mnie tak szczęśliwą! Cóż robić, życie jak rzeka toczy się, to czystymi kryształowymi wody, to niosąc z sobą brudy i śmiecia.
Mówiła powoli, idąc ze spuszczonymi w ziemię oczyma, na wpół sama do siebie, pół do tego powiernika zawojowanego, na którego mało zważała.
— Ludzie są jak psy — ciągnęła dalej — co gdy widzą, że jeden z nich smaczną kość ogryza, jeżeli mu jej odebrać nie mogą, to choć przeszkadzać by radzi, choć powalać ją... Wszystkim zawadza to, że ja kocham kogoś, że jestem kochaną, i że mi z tem było dobrze. Zatruli mi już moje szczęście — powalali...
Rzuciła okiem na słuchającego Ewarysta.
— Co o mnie mówią jemu, tego nie wiem, ale przede mną oplwali biednego chłopca, aby mi go obrzydzić, zrobili go rozpustnikiem, powywlekali historie jakieś brudne o nim...
Słyszałeś i ty pewnie?
Ewaryst głową potrząsł.
— Cóż mi tam? Przeszłość to rzecz zapomniana, utopiona. Co dziwnego, że kochając serca znajdował plugawe? Nie miał doświadczenia, nie znał ludzi... Napił się może z kałuży! ale co mi tam...
— Nie śmiem ci powiedzieć moja Zofio — odparł, idący za nią Chorążyc — że i ty możesz być w tym przypadku. Ja ci go obrzydzać nie chcę, ale nie znajduję, aby był godnym tej wielkiej miłości, którą masz dla niego.
— Dlaczego? — zapytała Zonia.
— Bo ani umysłem, ani sercem nie dorósł ciebie — rzekł Chorążyc. — Znam go, jest to płochy chłopak, w którym serce bije na chwilę mocno, ale prócz uczucia, w którego rozbiór ja wchodzić nie myślę, nie ma tam nic!
— Alboż się kocha dla czegoś i za coś? — odparła Zonia — kocha się, bo się musi, widzi się głupotę własną, i to nic nie pomaga...
Powiedziała to smutno. Ewarysta pocieszyło niemal jej strapienie, było ono znakiem jakiegoś rozmysłu, przepowiednią zwrotu. Sam smutek mówił już wiele... Wahała się, a miłość, która się waha, bliską jest stygnięcia. Sądził, że najlepiej ją będzie zostawić samą sobie. Przeszedłszy kilkadziesiąt kroków aż ku dworkowi Sałhanowej w milczeniu małoznaczącym przerywanym półsłówkami, u wrót jego prawie pożegnał się z Zonią, która doszedłszy już tu, po rozstaniu się z nim, zadumała się u wnijścia długo, papierosy swe i książki oddała stojącej tu starej Agafii, a sama poszła żywo w drugą stronę. Ewaryst byłby przysiągł, że szukała tego nieszczęśliwego Zoriana, o którym myślała ciągle.