Szalona (Kraszewski, 1948)/Tom I/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Szalona
Tom Tom I
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza „Kurier”
Data wyd. 1948
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Naprzeciwko mieszkania zajmowanego przez Mistrza, był dom od dawna już nie najmowany, chociaż gospodarz, bogaty kupiec, świeżo go kazał odświeżyć, pomalować i starą a dosyć niepokaźną budową uczynił wygodniejszą niż była za młodu. Obyczajem wszystkich właścicieli Jefren Wasyliew obrachował sobie poniesione na restaurację wydatki i wymagania jego tak były przesadzone, że długo nikt się do mieszkania na pierwszym i jedynym piętrze nie zgłaszał. Dół zajmował Wasiliew z liczną rodziną, a że był zamożnym i rachować umiał dobrze, wolał pustką widzieć kamieniczkę, niżeli ją tanim najmem skompromitować.
Jednego dnia, przecież goście Jewłaszewskiego, którzy często przez okna wyglądali, dostrzegli, że naprzeciw zawieszono firanki i pewien ruch dał się widzieć u Wasyliewa.
— Otóż Jefren przecie znalazł kogoś co mu dał, ile zaśpiewał! odezwał się jeden z akademików spoglądając naprzeciwko.
Jewłaszewski, który o prozaicznych przedmiotach, o życiu powszednim i drobnostkach jego nierad był mówić, bo dla nich największą okazywał pogardę, tym razem mruknął.
— Mówili, że tam jakaś jejmość, bogata wdowa z Moskwy, czy nie wiem skąd przybyła, dała się Jefremowi obałamucić.
— Bogata! wdowa! — przerwała śmiejąc się Zyżycki — a! w to nam graj! może jeszcze młoda i przystojna! ho, ho.
Mistrz ruszył pogardliwie ramionami, niewiele go to zdawało się obchodzić.
Ciekawa młodzież mając z okien mistrza tak doskonałe stanowisko do obserwacji a wiedząc, że za firankami kryła się istota płci żeńskiej, o której fama chodziła, że jest wyposażona obficie, nieschodziła prawie z czatów.
Zyżycki, który był próżniak i lubił się lada czym rozrywać, szczególniejszą zwrócił baczność na lokatorkę Jefrema Wasyliewa. Nie dosyć mu było czatować w oknie, przypatrywać się z ulicy azali czego nie ujrzy dającego wnioskować, czy gra warta była świeczki, poszedł do Wasyliewa, u którego brał herbatę i sardynki i miał z nim pewien rodzaj znajomości.
Jefrem był opasły, na pozór dobroduszny, śmiejący się, połyskujący z dobrego bytu, rumiany jak burak człowieczyna, który powszednim ludziom mógł się wydawać niezmiernie prostym burłakiem, ale w istocie był najprzebieglejszym z ludzi.
Niewiele widząc i umiejąc, bo był wychowańcem natury i własnej pracy, Wasyliew miał ten przedziwny instynkt ludzi zmuszonych żyć w społeczeństwie nad nich wykształceńszym; obawiał się wszystkich, nie ufał nikomu, uważał w ogóle świat za nieprzyjaciela i chytrzył...
Dosyć było od niego zażądać się czegoś dowiedzieć, aby obudzić jego podejrzenie. Nikt nigdy nie dobył nic z niego, ale nie dał poznać po sobie tej przebiegłości, owszem udawał prawdomówcę i prostaka. Każdy odchodził od niego pewien, że dobył z Jefrema co chciał, on potem śmiał się w kułak za odchodzącym.
Zyżycki zagadał naprzód o ćwierci funta herbaty, której miał potrzebować, potem o ostatnim pudełku sardynek, jakie stąd wyniósł, nareszcie dodał:
— A no, powinszować kupcowi, wszak to pierwsze piętro najęte!...
Wasyliew się w kark poskrobał i ręką machnął.
— Cóż, dobrze? — spytał Zyżycki.
— A! co za dobrze! z biedy! trzeba było... Co robić — zamruczał Jefrem.
Jefrem ramionami poruszył.
— Albo ja wiem! — odparł obojętnie.
Zyżycki dorzucił.
— Urzędnikowi? co?
— I! nie.. jakaś baba...
Niechętnie mówił!
— Stara, młoda? z dziećmi? — pytał akademik.
Ciekawość ta i chęć mieszania się w cudze sprawy nie podobała się kupcowi, zagadał coś żywo do prykaszczyka, nie dosłyszał niby pytania. Zyżycki stał na próżno, odpowiedzi nie było.
Jefrem niby o niej zapomniał. Powtarzać pytania nie wypadało, kupiec ręce włożył w aksamitne szarawary i stał patrząc w świat jakby o lokatorce mowy nigdy nie było.
Tymczasem złożyło się, że ta, o którą właśnie dopytywał ciekawy młodzieniec, wracając z miasta wchodziła do kamienicy. Wasyliew nie mógł jej nie powitać i nie ukłonić się, a Zyżycki nie mógł nie domyśleć się kto była, bo weszła wprost do tego domu.
A że szła powoli, rozpatrując się, Zyżycki doskonale się jej przypatrzył.
Wiek trudno mu było odgadnąć, gdyż jejmość widocznie była odświeżoną, pomalowaną dosyć jaskrawo, ale, choć z pozoru nadawało jej to wielką świeżość i blask, budziło podejrzenie. Rysy twarzyczki nadzwyczaj regularne, niegdyś musiały być bardzo piękne, były niemi jeszcze, szczególniej oczy czarne i usteczka bardzo maleńkie.
Chód, ubranie, pewna wymuszoność w całej postawie, ruchach, uśmiechach, zdawały się w tej pani chętką okazania się daleko dystyngowańszą niż w istocie była. Mówiło coś, że mogła być prostą bardzo kobieciną, której los a raczej piękność dały niespodziane stanowisko w świecie, kłopotliwe i utrudzające. Można było przysiąc, że ta sztywna jejmość, zrzuciwszy bardzo wytworne stroje, nierównie by się czuła swobodniejszą i szczęśliwszą.
Oczy jej biegały bojaźliwie, jakby się ciągle czegoś lękała... Ubiór jej grzeszył jaskrawością, błyskotkami i brakiem smaku, ale był za to kosztowny i obrachowany tak, aby się nim wydawał. Przechodząc, pani ta rzuciła trwożliwym okiem na studenta, uśmiechnęła się kupcowi i wbiegła co najprędzej do domu, jakby jej pilno ukryć się było.
— E! e! panie Wasyliew, wasza lokatorka — krasawica! zawołał Zyżycki.
Jefrem ruszył ramionami.
— A cóż? nie?
— Alboż mówię, nie? — odparł kupiec. A! no! krasawica!
— Wdowa czy zamężna? — zapytał akademik.
— Ej! ej! — począł kupiec, albo to do mnie należy! Co ja miałem o to pytać!
Ponieważ widocznie unikający dłuższej rozprawy w tym przedmiocie Wasyliew zwrócił się z wymówkami do prykaszczyka, Zyżycki był zmuszony ze szczupłą odciągnąć zdobyczą. Zaniósł tego dnia na górę wiadomość, że wdowa, czy też Bóg ją wie kto, była kobietą niestarą i wcale jeszcze nieszpetną.
Z okna dało się wyszpiegować, że dzieci u niej nie było, pokazywała się stara służąca z głową chustką zawiązaną, młoda służąca bez chustki, obie mocno brzydkie, i chłopieć ubrany czysto, ale nie wytwornie; wdowa, bo wszyscy byli pewni, że nią była, nie unikała zbytecznie okazywania się w oknie. I owszem, wychylała się, niby dla spoglądania na ulicę, a można było posądzić, że też trochę dla pokazania się, ciągle bardzo wystrojona i obwieszona klejnotami. Czasem przechadzała się tak wewnątrz domu, że ją mogli ciekawi spostrzegacze oglądać. Nie zdawała się mieć żadnego zajęcia, a włóczkowa robota, którą czasem trzymała w ręku, była jakby dla okazu chwyconą, nie siadywała nad nią.
Jakim sposobem owa obca zupełnie tu lokatorka znalazła znajomych, nikt nie wiedział. Zaczęli tu powoli jakoś uczęszczać urzędnicy, biurokracja, mieszczanie, ludzie średniego stanu. Widywano ich tam wieczorami pijących herbatę, przechadzających się, grających wista, przyjmowanych wieczerzą.
Z drugiego piętra od Jewłaszewskiego wzrok łatwo w głąb sięgał na pierwsze i, jeżeli story nie były pozapuszczane, salon nieznajomej był jak na dłoni.
Jewłaszewski jakoś właśnie o tym czasie, nie wiadomo z jakiego powodu, zrobił się zamyślony, smutny i niespokojny.
Stał się nierównie nawet obojętniejszym w propagandzie swoich idei. Był jakby chory i znużony, gitara spoczywała, piosnki od niego nie można było posłyszeć. Mniej daleko niż dawniej uczęszczał do pani Heliodory na herbaty, częściej się zasiadywał w domu. Ci, co go znali dawniej i widywali w przystępach twórczości, utrzymywali, że musiał nad nowym dziełem pracować. Pytany o to nawiasowo Wańka, ruszał ramionami, śmiał się i mówił:
— E! kudyż!
Drudzy, uczniowie medycyny, wnosili z żółtej cery, iż cierpiał na wątrobę i to go po troszę czyniło tetrykiem.
Heliodora, której był potrzebnym dla nadania powagi jej salonikowi, a może i jej samej, gniewała się prawie za te oznaki zobojętnienia, przypisując zły humor Mistrza Zoni, która go nie tak przyjmowała jak dawniej.
Wdowa miała obyczaj otwartego wygadywania się z myślami, nie ukrywała więc ich przed Jewłaszewskim, chciała go wyciągnąć na otwarte tłumaczenie, nie szczędziła wyzywań, ale Mistrz a ojciec milczał.
Frasunek, strapienie widać było na pomarszczonym czole, cierpiał widocznie, a mówić nie chciał.
Wszyscy jego uczniowie i przyjaciele tym stanem ducha byli zaniepokojeni.
Zdało się, jakby nagle zwątpił o sobie. Najgorsza polemika w kwestiach żywotnych, które dawniej go poruszały żywo i wywoływały wybuchy, teraz znajdowała go zimnym.
Rzucił czasem jakie słowo jakby dla pozbycia się natrętów i chodził zasępiony po pokoju. Kilka razy nie zastano go w domu wieczorem i nie wiedzieć gdzie go było szukać.
O tym mógł jeden tylko coś powiedzieć Jerem Wasyliew, który wiedział, bo on wszystko musiał zawsze podpatrzeć, jak jednego wieczora poważnym, ale mimo to jakimś wahającym się krokiem, Jewłaszewski wsunął się do jego kamienicy i poszedł wprost na górę do drzwi owej nieznajomej nikomu lokatorki.
Tu, jakby się wahał czy ma wnijść czy nie, długo stał cicho Jewłaszewski; na ostatek na odwagę się zebrawszy, wkroczył wprost do izby gościnnej, w której owa bielona i różowana osóbka siedziała.
Wieczór był, ale jeszcze jasny i przez okna wpadał jaskrawy blask zachodu.
Gdy Jewłaszewski wkroczył, gospodyni zwróciła na niego oczy. Nie mówiąc ani słowa, Mistrz stanął, wlepił w nią wejrzenie, spuścił i patrzał.
Ona też zdziwiona w początku spoglądała nań, potem zaczęła się mieszać, na ostatek krzyknęła — Anuszka! ratuj! — i upadła zemdlona.
Na wołanie to wbiegła stara sługa, klaszcząc w dłonie i zawodząc, Jewłaszewski się z miejsca nie ruszał.
Za starą natychmiast zjawiła się młoda sługa z krzykiem... Zaczęto cucić omdlałą, która już przychodząc kilkakroć do siebie, co zobaczyła Jewłaszewskiego, to oczy zakrywając rękami mdlała na nowo.
Trwało tak może z pół godziny, a Mistrz nie ustępował, kobiety służące nadaremnie się go pozbyć usiłowały, mruczał, że z panią Eudoksją Filipówną mówić musi. Uspokoiła się ona wreszcie, chociaż wciąż jeszcze płakała i łkanie konwulsyjne wyrywało się z jej piersi.
Anuszka z towarzyszką wyszły, bo im dała znak, aby ją zostawiły samą, zdaje się jednak, że dla bezpieczeństwa pozostały pode drzwiami, bo później się ta cała scena rozgłosiła tak, że coś o niej nawet wiedział nazajutrz Wasyliew, ale nie mówił żywej duszy, na Jewłaszewskiego tylko patrzał z ukosa bardzo i gębę krzywiąc.
Po wyjściu kobiet długo jeszcze mówić nie mógł począć Jewłaszewski, bo Eudoksją co spojrzała nań, to zasłoniła twarz rękami i zachodziła się z płaczu.
On czekał.
— No cóż, Eudoszka! — odezwał się nareszcie, nie chcesz ty mnie znać?...
Nie było odpowiedzi, płacz tylko.
— Ja was nie znam! nie znam! tak jak wy mnie nie znali! — odezwała się na ostatek kobieta zza łez. Ja was znać i wiedzieć o was nie chcę...
— To ja winien! — przerwał Jewłaszewski.
— A któż a kto? — odpowiedziała ledwie dosłyszalnym głosem kobieta.
Przez czas jakiś płakała znowu, Jewłaszewski nie ustępował.
— Darmo ty się będziesz mnie zapierała — począł zwolna, widząc, że łez i łkania nie przeczeka — darmo Eudoszka, prawda musi zawsze wyjść na wierzch. Byłaś ty moją żoną, kto z nas winien, nie chcę ja sądzić, ty czy ja, czy oboje, a ot, co wyszło z tego. Lat minęło dosyć, Eudoszka, ja taki jaki byłem goły, a tyś wyszła na panią. Ja się nie żeniłem, bo o tobie pamiętałem, a tyś z drugim, jakim prawem? Ty byłaś moją i nie przestałaś moją być.
— Nie! nie! — poczęła wołać kobieta — niech pan Bóg sądzi, niech ludzie sądzą, ja nie winna. Ja do ciebie nic nie chcę mieć, ty do mnie niemiej też, jak mnie porzuciłeś wówczas, tak niech zostanie na wieki.
— Hej! Hej! — odezwał się zimno Jewłaszewski — to darmo, bo tak nie może być. Ty byłaś moją i moją musisz być. Już ja nie pytam o to, co się z tobą działo, ale przeznaczenie cię tu przyniosło... to darmo, ty mi się już nie wymkniesz!
Eudoksja Filipówna, która płakała ciągle, nagle jak zrozpaczona porwała się i podbiegła z rękami podniesionymi do stojącego uparcie Jewłaszewskiego.
— Niechaj dzieje się co chce! niech mnie biorą i krzyżują, i biczują, i kaźnią, i sadzą do więzienia, ja ciebie nie chcę znać i nie będę...
— A, to zobaczymy! — odezwał się chłodno Jewłaszewski.
— O! ja wiem! — zawołała kobieta ręce łamiąc — gdybym ja tu była przyszła jak odeszłam w jednej koszuli, bez kopiejki przy duszy, ty byś mnie ani znał, ani się o mnie upominał, aleś ty na moją biedną chudobę łakomy! Ja ciebie znam! ja się tobą brzydzę jak przeklętym szatanem. Gdy wspomnę życie moje, młodość moją, a com ja ucierpiała z tobą, gotowam dziś w Dniepr na dno prędzej niż znowu z tobą zacząć na nowo te męki.
Jewłaszewski się nie bronił, ustami poruszał, ramionami wstrząsał, czekał aż sroga burza przeminie, kobieta ciągle łzami się zalewała.
— Jak sobie chcesz, Eudoksja Filipówna — zawołał po długim przestanku — wola twoja. Zameldują do urzędu, że jesteś żoną moją, która zbiegła przed laty i przepadła jak kamień w wodę, niechaj wyprowadzą śledztwo, ja przysięgnę, ty nie możesz duszy gubić. A przysiężesz, to świadków znajdę. Będziesz musiała odpowiadać z kim to ty żyła, gdzie, skąd tobie przyszło to co masz. Zobaczymy.
Przeszedł się po pokoju.
— To darmo, Eudoksja, ja nie podaruję swojego, a ty mi nie ucieczesz. A chcesz pogadać w dobry sposób, poradzić się, poładzić, popróbujmy.
Biedna kobieta nie wiedząc co począć ręce łamała z rozpaczy, kobiety stojące pod drzwiami, przerażone, wszystkich świętych znanych sobie na ratunek pani wywoływały.
Przychodziło im na myśl pobiec do policji i dać znać o napaści, ale lękały się, nie wiedząc o co chodziło, aby gorszej nie nawarzyć kaszy.
Przycichać jakoś w końcu zaczęło i rozmowa, przerywana czasem tylko płaczem tłumionym, dochodziła ich uszów. Bardzo nie prędko, bo już nocą wyszedł nareszcie Jewłaszewski i pani zawołała Anuszki swej, która ją znalazła straszliwie zmienioną, z twarzą łzami wymytą z bielidła i barwiczki, na pół omdlałą, nie mogącą przemówić słowa, nie chcącą wytłumaczyć nic, narzekającą tylko, że ją Bóg ukarał srodze.
Ponieważ nie miała w nikim zaufania wdowa, a sama ona i jej kobiety koniecznie kogoś na radę i ratunek wezwać chciały, zwołano Wasyliewa, wydającego się dobrym i litościwym człowiekiem. Kupiec poszedł na górę chętnie, ale w początku lokatorka nie miała odwagi powiedzieć mu prawdy całej.
— Młodą, prostą kozaczą dziewczyną, dla krasy mnie ten człowiek zaślubił — przyznała ze łzami Eudoksja — byłam dzieckiem, gdy się to stało, a nie rozumiałam nic, tylko że panią będę, bo Jewłaszewski miał kawał ziemi, a kto wiedział, co ona była warta. Jemu wprędce sprzykrzyła się i wieś i żona. Chciał dalej w świat, wypominając mi, że ja mu byłam kulą u nogi, kamieniem u szyi.
O! że ja tam duszy nie wypłakałam, że nie umarłam, że nie poszłam się utopić, Bóg tylko łaskawy ratował.
Nie chciał mnie znać za żonę, wypominał, że ślub był zły, że my lat nie mieliśmy, że i świadków i zapisu nie było. Pędził mnie z domu, aż wygnał.
Poszłam ja ze łzami, sama nie wiedząc dokąd, bo już rodziców nie było, a braciom się pokazać srom miałam. Z węzełkiem biednym powędrowałam do miasta, gdzie? po co? na służbę! Znalazłam dobrych ludzi co mię przyjęli, a potem poczciwego, co jak żonę mnie wziął i trzymał i szanował i kochał, a umierając mi co miał zostawił. Wasyliew słuchając opowiadania głową kręcił i dawał do zrozumienia, że sprawa zła była.
— Nie chcecie z nim żyć? — rzekł w końcu, na to rady innej nie ma, okupić mu się trzeba. Gębę mu zatkać.
Ale i on pewnie nie głupi, kiedy może mieć wszystko, jakby chciał odrobiną się zaspokoić! Trudna sprawa!
Po cichej naradzie, w ciągu której kupiec się od wylękłej kobiety dowiedział co miała, bo mu ze strachu spowiadała się ze wszystkiego, poszedł rano Wasyliew w poselstwie do Jewłaszewskiego. Zaledwie mógł zagaić, gdy ten mu odparł:
— Po co wy, Jefremie Polykarpiczu, mieszacie się w nie swoje sprawy! Palca między drzwi kłaść nie trzeba. To domowa rzecz, dajcie mi z nią uporać się samemu.
Z tym go odprawił. Do wieczora dał folgę Eudoksji i czas do namysłu. Wieczorem nie przyjmowano nikogo, poszedł on na rozmowę i siedział do późna, a gdy wychodził, ci co go po drodze najrzeli powiadali, że posępną miał twarz i brwi ściągnięte. Całą noc kobiety około Eudoksji spędzić musiały, bo na serce chorowała z płaczu i smutku. Usnęła dopiero nad ranem, nie wychodziła z domu, nie jadła prawie, posłała świece do cudownych obrazów, i tak przetrwała do wieczora. Nadszedł znowu nieubłagany prześladowca, ale kobiety mówiły, że łagodniejszym się okazywał i dobrymi słowy starał się płaczącą i narzekającą uspokoić.
Przybywał i dni następnych, a Eudoksja powoli przychodzić zaczęła do siebie, czego pierwszym znakiem było, że twarz pomalowała i suknie wdziała paradne, pierścionki i klejnoty. Jewłaszewski pił już u niej herbatę i gadali z sobą po cichu.
Tylko gdy wyszedł od niej, wzdychała ciężko, a nocami jeszcze popłakiwała. Wasyliew, choć się usunął od tej sprawy, utrzymywał, że się ona skończy zgodą. Mrugał jednym okiem, śmiał się i Anuszce szeptał. — A no jeszcze i chrzciny mogą z tego być!
Stara go uderzała po ramieniu nie chcąc słuchać.
Tymczasem przyjaciele Mistrza nie wiedzieli nic, prócz że zaszła w nim niepojęta, niewytłumaczona zmiana.
Nie poznawano tego apostoła gorliwego, teraz pogrążonego w milczeniu, posępnego, zobojętniałego na wszystko.
Stopniami przestał bywać u pani Heliodory, a nawet u siebie przyjmować. Nie zastawano go prawie nigdy w domu wieczorami, a Wańka, choć z miny mu znać było, że coś wiedział, zaklinał się, że o niczym wcale nie wie i nie zna...
Metamorfoza ta ogromne uczyniła wrażenie na adeptach Mistrza, szukano jej przyczyn nadaremnie, a tymczasem grono, któremu przewodniczył, zaczęło się zwolna rozpierzchać.
Nikt nie mógł go zastąpić. Pragnącym wiedzy i jakiegoś postępu, który lepiej nazwać było potrzeba poskokiem, potrzebującym wodza do walki z ciemnotą i barbarzyństwem, jak się wyrażali, jakby z nieba spadł naówczas przybywający się tu doktoryzować, uczeń uniwersytetu w Bonn, niejaki Euzebiusz Komnacki, który już stopień magistra filozofii w Niemczech był uzyskał.
Rodem z okolic Kijowa, pan Euzebiusz znany tu był w młodości, a sława nadzwyczajnej nauki wyprzedziła go do Kijowa. Młodzież wyobrażała sobie naturalnie, iż przyniesie jej z sobą, światło najczystsze, u zachodniego zaczerpnięte ogniska, najświeższe wypadki nauki, badań, filozofii i teorii społecznych.
Jewłaszewskiego, już zobojętniałego, wieść o tym przybywającym współzawodniku dotknęła dosyć żywo... Podrażniona miłość własna nie dała mu cofnąć się z placu boju bez okazania się na nim przynajmniej.
Mówiliśmy, jak był zawsze ostrożnym w wypowiadaniu cząstkowym teorii swoich i pomysłów; choć go nauka istotna trwożyła trochę i próba jaką miał przebyć miłą nie była, musiał, dla czci swej, spojrzeć w oczy p. Euzebiuszowi. Zapowiedziano mu już zawczasu nie tylko jego przybycie, ale niezmierną chęć poznania tego luminarza, jakim głoszono Jewłaszewskiego.
— A! zobaczymy, zobaczymy, co to nam tu ten młokos przywiezie osobliwego z zagranic — odzywał się z zawczesnym przekąsem, bardzo rad będę ujrzeć, posłyszeć, uczyć się...
Z udaną pokorą wyczekiwał na gościa. Unikać go, uciekać od niego, byłoby uznać się bez walki zwyciężonym.
Zawczasu zdania były podzielone, jedni utrzymywali, że Mistrz wyjdzie zwycięsko, drudzy objawili pewną milczącą dwuznaczną obawę. Niektórzy zapowiadali nieprawdopodobną rzecz w młodzieńcu wprost przybywającym z zachodu — zacofanie.
— Nie potrzeba mówić sobie — dodawał Mistrz — że tam już cała mądrość. Latyńskie rasy się przeżyły,[1] Niemcy miewają bziki, a na Słowian przypadł czas odrodzenia myślą nową strupieszałego świata! To moje najmocniejsze przekonanie.
W ten sposób obwarowawszy się na wszelki wypadek, aby, gdyby został pobitym, nie uznać się za zwyciężonego, Jewłaszewski czekał.
Euzebiusz przybył nareszcie, niektórzy widzieli go już i mówili o nim tylko — zobaczycie. Jednym z pierwszych, którym dano było się z nim spotkać, był Ewaryst, którego rodzice z Komnackiego familią w bliskich byli stosunkach...
Na pierwszy rzut oka młody filozof wcale nie był imponującym. Średniego zaledwie wzrostu, fizjognomii nic nie mówiącej, milczący, skromny, potulny, nie popisujący się z niczym, czynił wrażenie człowieka niewielkich zdolności. Był to jednak pozór łudzący; p. Euzebiusz, niełatwo dający coś dobyć z siebie, gdy został powołanym do wypowiedzenia zdania, zmieniał się zupełnie, nabierał powagi, rozwijał niepospolity dar słowa, wychodził z powszedniego swojego stanu, przybierając ton człowieka tak pewnego siebie i tego co głosi, że nikt mu dotrzymać nie mógł.
Miał naukę istotną, gruntowną i rozległą, na pewnych opartą posadach i w pierwszej rozmowie z Ewarystem dał mu poznać, jak daleko był od radykalizmów naukowych i społecznych. Sceptyk trochę w wielu przedmiotach, przez to samo rewolucyjnego nie miał ducha, bo do budzenia potrzeba zapału i wiary, trzeba szaleństwa pewnego, a sceptycyzm naukowy woli kroczyć powoli, bo w skutek pochodu swojego nie ufa.
Nazwaliśmy to sceptycyzmem naukowym, co by raczej miarą i wiedzą granic rozumu nazwać należało. W nim wątpliwość w rzeczach wielu łączyła się z niewzruszoną wiarą w metodę badania i istotne nauki zdobycze.
Spotkanie się z sobą dwóch owych znakomitości, zapowiadane ciągle i z dnia na dzień odkładane, gdyż Jewłaszewski, jak gdyby go chciał uniknąć lub spodziewał się jakiej przeszkody uwalniającej, zwłóczył ciągle z nim, miało zrazu przyjść do skutku w mieszkaniu Mistrza. Dogadzało to jego próżności, że nowoprzybyły miał mu pierwszy oddać uszanowanie, przeciwko czemu p. Euzebiusz nic a nic nie miał, bo ani dumy, ani ceremonialności nie było w nim najmniejszej.
Tymczasem dowiedziała się o tym pani Heliodora i całą swą strategią wymierzyła przeciwko projektowi dowodząc, że powinni byli zetknąć się niby przypadkiem na gruncie neutralnym. Szło jej o to, aby była świadkiem triumfu, a bodaj już tylko walki i by o nich później opowiadać de visu et auiditu. Młodzież swą podkomendną wyprawiła na wszystkie strony z takim naleganiem, sama napadła o to tak gwałtownie Zyżyckiego i Mistrza, że się jej oprzeć nie mogli.
Zyżycki pół żartem jej odparł z początku.
— Ale bo to, widzi pani, wiadoma rzecz, przyjdzie do jakich rozpraw naukowych, to trzeba zupełnej swobody słowa, a przy kobietach zawsze się człowiek za język kąsać musi.
— A cóż to, my, proste jakieś bigotki, fanatyczki, skromnisie, które lada słowo rumieni! Przecież waćpan wiesz, żeśmy bez tych głupich przesądów i że przy nas wszystko mówić można.
Koniec końcem postanowiono którego wieczora miał p. Euzebiusz przyjść do Heliodory, do której i Jewłaszewski się obiecał.
Zonia, choć teraz mocno zajęta sobą, smutna i podrażniona, bardzo chciała widzieć przybysza i być przytomną owej naukowej szermierce.
Zbierając się na nią nikt tylko o tym nie pomyślał, jak i kto zagai rzecz i wyprowadzi na stół. Nie znano p. Euzebiusza, który sam więcej unikał rozpraw dyletanckich o naukowych przedmiotach, niż je wywoływał. Za niego ręczyć było można, iż gotów o pogodzie, o ulicy, o lada fraszce mówić wieczór cały, niżby miał w niepoświęconym miejscu wyrwać się z kwestią naukową.
Jewłaszewskiemu też polemika była nie na rękę, nie był do niej usposobiony teraz, obawiał się pedanta, to jest człowieka z logiką i systemem, mówiącego o rzeczy głębiej zbadanej; i on więc nie był skłonnym do zaczepki.
Euzebiusz, nie chcąc być zupełnie sam wśród obcych, trochę znajomego Ewarysta z sobą pociągnął, który rad był przy tej zręczności Zonię choć z daleka zobaczyć.
Pani Heliodora, objawiająca przy każdej zręczności swą wzgardę dla form wszelkich towarzyskich, do elegancji, do występów, jednakże tego wieczora porobiła pewne mało znaczne ustępstwa, aby się zbyt parafiańsko nie wydać gościowi.
Zwykle występowała w sukni dosyć przeszarzanej a niedbale zapiętej pod szyją, a często bez kołnierzyka czystego i rękawków. Tego dnia suknię włożyła nowszą i śnieżnej białości manszetki. W izbie umieciono starannie i niezliczone resztki papierosów wyrzucono do komina zastawionego parawanikiem. Stara Agafia zastosowała się do instrukcji i włożyła chustkę świeżą, suknię jedwabną. Do herbaty przysposobiono wymyślniejszą przekąskę.
Jedna tylko Zonia nie chciała się ubrać inaczej, tylko jak na codzień.
Z gabinetu przytykającego, zawsze zarzuconego gratami, wyniesiono kompromitujące rupiecie do sypialni, aby nim zwiększyć miejsce, przyłączając go do salonu.
Daleko jeszcze było do wieczoru, a dzień niesłychanie upalny i gorący dokuczał, gdy już Heliodora z papierosem chodziła niespokojnie po swoim saloniku, mającym być wkrótce teatrem walki.
Nikt jednak nie przychodził i zmierzchać zaczęło, gdy pierwsi panowie akademicy, co najmłodsi i najniecierpliwsi ściągać się zaczęli. Przybywali bardzo powoli i właśnie ci, o których gospodyni jak najmniej chodziło.
Zonia wyszła nie prędko, zadumana, blada, milcząca, z minką pogardliwą i roztargnioną. Na kilka pytań jej zadanych ledwie pół słowami raczyła odpowiedzieć.
Gdy nadszedł Zorian, którego gospodyni przyjęła bardzo zimno, we dwoje z nim zaczęli chodzić, szepcząc, po salce.
Szeliga pokornie kroczył za Zonią, która się z nim obchodziła jak z niewolnikiem, ale razem okazywała mu poufałość taką, że nawet Heliodora ramionami ruszała.
— Bo już za oczami róbcie sobie co chcecie — powiedziała zniecierpliwiona na ucho swej towarzyszce — ale przy ludziach trzeba się zachować skromniej.
— A mnie co ludzie obchodzą? — odpowiedziała krótko i ostro Zonia.
Było już kilku młodzieży, gdy Ewaryst wprowadził p. Euzebiusza. Choć go tu już opisywano jako niepozornego wcale, pani Heliodora nie mogła ukryć zdumienia zobaczywszy niepoczesną, skromną figurkę, wszelkiej mistrzowskiej pozbawioną powagi.
Chwyciła go zaraz sobie do rozmowy i jeszcze bardziej się zdumiała, słysząc go jąkającego się i mówiącego tak proste rzeczy w sposób tak pospolity, iżby go nawet o żadną uczoność posądzić nie można.
Zobaczywszy wchodzącego Ewarysta, nieszczęśliwy Zorian stchórzył i zdezerterował od Zoni. Ta zrozumiawszy łatwo powód ucieczki, sama go dognała i dała mu natychmiast naukę, że chce i rozkazuje, aby wcale na Dorohuba nie zważał i na krok się od niej nie oddalał.
Pieszczone chłopię było wyraźnie na mękach. W chwili gdy Ewaryst przyszedł się z kuzynką przywitać, Zorian powtórnie próbował się wymknąć, ale Zonia głośno mu powiedziała:
— Czegoż pan uciekasz? Stój pan i nie odchodź.
Szeliga pozostał niemy i jak wkuty.
Mówiono przy kanapie i dokoła stołu o wszystkim co na myśl przyszło, o profesorach, o materialnych warunkach pobytu w Kijowie, o niektórych wykładach, o doktoryzacji, którą p. Euzebiusz miał tu odbywać, ale kwestyj tak upragnionych naukowych i społecznych nie poruszył nikt. Czekano na Mistrza.
Parę razy któryś z młodzieży z przełaju coś rzucił na stół, nikt tego nie podniósł. Pan Euzebiusz opowiadał gospodyni o pięknych brzegach Renu, a studentom o pielgrzymkach ich kolegów niemieckich ponad nimi.
Po kilkakrotnych zapytaniach na migi uczynionych przez starą Agatę względem roznoszenia herbaty, na ostatek Heliodora dała znak przyzwalający i miano ją roznosić, gdy Mistrz ze swym sztabem, złożonym z kilku adeptów najśmielszych, ukazał się nareszcie w progu. Wszystkich oczy zwróciły się na niego: blady był, wejrzenie miał jeszcze błędniejsze i staranniej kryjące się niż zwykle, ale ubiór jego trochę staranniejszy dawał poznać, że myślał jak się tu pokaże.
Heliodora miała przygotowany frazes przy przedstawieniu dwóch mężów wzajemnym. Poczęła od młodszego, a potem dodała:
— Pan Jewłaszewski, naszej młodzieży mistrz i ukochany ojciec, nasz luminarz, o którym niepodobna abyś pan nie słyszał, bo sława jego daleko sięga poza nasze kresy.
Euzebiusz witał go z pewnym respektem, tłumiąc mały uśmieszek, a Jewłaszewski coś burczał pod nosem, niezupełnie będąc rad z takiego zaprezentowania.
Pierwsza chwila zakłopotania przeszła w milczeniu.
Młodzież kołem wielkim otoczyła tych panów, oczekując na ich starcie ze sobą. Jewłaszewski zaś, parę frazesów rzuciwszy, wnet zamilkł. Pan Euzebiusz zmierzył go oczyma raz i drugi i dalej coś mówił z gospodynią.
Podawano herbatę.
Słuchacze, przybyli aby być świadkami starcia, gorąca młodzież wyczekiwała niecierpliwie na próżno.
— Ale słuchaj no, Zyżycki — odezwał się jeden po cichu — pókiż to tego będzie? Trzeba im koniecznie kość rzucić, aby się pogryźli... Jewłaszewski mruk jest dopóki potu nie poczuje. Nie ma rady, trzeba aby jeden z nas podniósł jaką kwestię...
Zgadzali się na to wszyscy, i młody Helmer, z nazwiska niby Niemiec, ale z rodu i charakteru Chochoł czystej krwi, przystąpiwszy do stolika, począł panu Euzebiuszowi wykładać najnowszą teorię społeczną, wedle ewangelii Jewłaszewskiego, ciągle się odnosząc do niego. Nastawał szczególniej na starosłowiańskie, jakoby wydobyte z mroków przeszłości, prawa i zwyczaje nowej organizacji gmin i podziału własności itp.
Pan Euzebiusz słuchał bardzo cierpliwie, niekiedy nawet trochę już jąkającemu się Helmerowi podpowiadając z Haxthauzena.
Gdy wykładający dokończył stało się milczenie. Komnacki patrzał wprost pod stół, zdawał się namyślać.
— To nie są wcale rzeczy nowe — rzekł w końcu — wszystkie społeczeństwa od takich organizmów zaczynały i przez nie przeszły, ale żeby do nich powracać drogą rozumowania i teorii, byłoby to dobrowolnie cofać się nazad ku barbarzyństwu.
Jewłaszewski słuchając zarumienił się nieco.
— Wyznasz pan — rzekł sucho i aforystycznie — że dzisiejsze stosunki społeczne w Europie nie są wcale ideałem i że z pomocą tej niby cywilizacji, która się przeżyła, doszedłszy do takich rezultatów, ludzkość ma prawo czegoś lepszego szukać na innej drodze.
— Ludzkość ma zawsze prawo szukać polepszenia swego bytu — odparł Euzebiusz — to jej ziemskie zadanie, lecz po drogach już ubitych i zbadanych nie ma po co chodzić raz wtóry.
— Właśnie pytanie, czy to są drogi już zbadane — rzekł Jewłaszewski... — Każdy naród ma swe posłannictwo i we własnej skarbnicy szukać powinien ziarna, to skarbnica nasza... Ziarno stare może dawniej zejść nie miało czasu.
— A dla mnie to pytanie — rzekł Euzebiusz — czy ziarno jest nasze. Widzę je wszędzie w pierwotnych organizacjach społeczeństwa jako przygotowawcze i przechodowe.
Jewłaszewski wydął usta mocno, rzucił okiem po swym audytorium z wyrazem małego szyderstwa i zamilkł.
Zrobiło się cicho.
Ostatnie słowo dawało jakby zwycięstwo przybyszowi, nikt nie miał ochoty się odzywać, gdy w miejsce Helmera wystąpił drugi młodzieniec z patetycznym dowodzeniem o konieczności reform radykalnych, burzących, aby plac do czynu dla przyszłości oczyścić.
Odwoływał się też w swych argumentacjach do Jewłaszewskiego, który okazywał znaki zniecierpliwienia i nieukontentowania.
Zaczepiony wprost Euzebiusz widząc, że idzie o wyznanie wiary, nie wahał się z nim i począł spokojnie bardzo.
— Tak jest! tak jest! potrzeba reform, trzeba ulepszeń, trzeba postępu, ale zarazem jasnego pojęcia jak się on w historii objawia.
Widzimy go czasem następującym po wielkim kataklizmie, burzeniu i niszczeniu, to prawda, lecz daleko dzielniejszy, pewniejszy jest postęp stopniowy, powolny i nie rewolucyjny. Wielkie kataklizmy historyczne zawsze prawie wychodzą na korzyść nie tym co się do ich spełnienia przyczyniali, co je wywołali, ale obcym, świadkom bezczynnym... Instynkt burzenia właściwy jest narodom dziecinnym lub zdziecinniałym.
Jewłaszewski spojrzał po swoich, młodzież osłupiała, zachowała się milcząco, nie odpowiedział nikt bardzo długo.
— A tak! tak! — przebąknął Mistrz, popiwszy herbatą, powoli noga za nogą, kulejąc za jakie dziesięć pokoleń dojdzie się do tego, że się namaca chorobę, a za drugie dziesięć trochę ją podkuruje...
Rzekł to po cichu z ironią wielką.
— Praca około postępu skalą naszego życia nie powinna się mierzyć — rzekł Euzebiusz. — Ludzkość cała, zbiorowy człowiek ma żywot jeden, którego my jesteśmy maleńkimi czynnikami... Jednostkom może być z tym wygodnie, ale cóż znaczą jednostki?
Znowu patrzano po sobie, nikt już nie próbował zaczepiać Komnackiego, który pozostał odosobniony, jakby między nim a otaczającymi otwarta wojna wypowiedzianą została.
Jewłaszewski nie wdawał się już w dalszą polemikę, widząc że krańcowo od siebie teorie jego i przywiezione z zagranicy przez Euzebiusza się różniły.
Sarkastyczny uśmiech błądził po jego wargach.
Ewaryst patrzał jak Zonia w czasie tej krótkiej wymiany słów stała wpatrzona i wsłuchana w Euzebiusza, brwi zmarszczywszy; spojrzała potem na Jewłaszewskiego i czekała co dalej nastąpi. Młodzież gorączkowo po kątach się ucierała. Pani Heliodora siedząca przy swym gościu była, jako kobieta, wyraźnie pod wrażeniem nowości i łatwo można było poznać, że Mistrz stracił wiele w jej przekonaniu.
Uparte jego milczenie, bądź co bądź, kazało się braku odwagi i wiary w siebie domyślać.
Rozmowa stała się gwarną i rozdzieliła po grupach. Gość zwrócił się na klimat, porównując ten, w którym żył lat kilka, z miejscowym. Wpadł na meteorologię, ktoś wtrącił żarcik jakiś i on mu dopomógł wesoło wtórując.
Słowem, mistrzowi wydał się bardzo pospolitym.
Zagadnięty w kątku przez Zyżyckiego Jewłaszewski.
— A cóż, ojcze?
— A co? młokos niedowarzony i pedant! — odpowiedział Mistrz, odwracając się. — Nie ma z kim gadać!
Zonia którą jej wielbiciel zapytał cicho o zdanie, odparła.
— Nie rozumiem go, widzę tylko, że nas z pogardą traktuje i zbywa lada czym... Wyraźnie unika polemiki.
Ścisnęła ramionami.
Wielkie oczekiwania jakiejś walnej bitwy musiały się na tym szarmyclu rozbić, bo nikt już nie spodziewał się, aby Jewłaszewski albo Euzebiusz podniósł rękawicę.
Adepci Mistrza nadto byli przejęci długo ssanymi teoriami jego, aby się łatwo pobić dali i nawrócić, niektórzy jednak z nich chodzili zadumani, przeżuwając słowa Euzebiuszowe...
Zdania były chwiejne i rozdwojone.
Ku końcowi już wieczora Zonia miała zręczność zbliżyć się do gościa i rzuciła mu kilka pytań w przedmiocie, który ją najbardziej obchodził, co do praw kobiety i kwestii jej emancypacji.
Gorąco poczęła na niewolę niewiast utyskiwać, nalegać na potrzebę wyzwolenia, i w końcu tak nacisnęła dosyć milczącego pana Euzebiusza, że odpowiedzieć jej musiał.
— To, co pani nazywasz kwestią praw kobiety, a co nią być mogło w średnich wiekach, dziś nie istnieje. Prawie we wszystkich cywilizowanych narodach kobieta ma też same prawa co mężczyzna. Kwestia cała zamyka się w uzdolnieniu. Jak mężczyźni, tak kobiety nierówno są wyposażeni, nie każda być może panną Herschell, ale każdej jest to dozwolonem. Kto w sobie czuje siły, odwagę, wytrwałość, czemuż by nie miał dobijać się stanowiska, do którego czuje się zdolnym?...
W Ameryce kobiety zajmują katedry po uniwersytetach... mogą się ich dobić i u nas!
Uśmiechnął się dwuznacznie.
Zbyta w ten sposób Zonia, nie mając się o co z nim sprzeczać, zamilkła. Był bardzo grzeczny i w wyrazach pochlebnych nader, winszował jej zapału do nauki, o którym już słyszał.
W ogólności nadzieje pokładane na panu Euzebiuszu mocno zawiedzione zostały. Znajdowano go zimnym, unikającym rozmowy serio, pogardliwym nie mało, choć nie chybił nikomu. Młodzież mówiła, że sztywny był i krochmalny. Ci, którzy wyglądali fajerwerku, powiadali, że brakło mu na geniuszu i wymowie... Słowem, jedno można było z tych sądów wnieść, że nie zrobił wrażenia wcale, ale w głębi duszy tych co go słuchali, choć się nie przyznawali do tego, został ślad trwały, materiał bogaty do rozmyślań.
Jewłaszewski, który zawsze prawie każdego wieczora miał choć jedną chwilę „wniebowzięcia“, natchnienia i zapału, który improwizował coś chaotycznie niezrozumiałego, lecz tak zaprawnego, że upajało, tego dnia chodził ostygły i jak nie swój.
Już było po dziesiątej, gdy na dany przez Euzebiusza znak Ewaryst poszukał kapelusza, aby się wymknąć z nim razem. Znaczniejsza część zgromadzenia pozostała jeszcze z panią Heliodorą, i dopiero po wyjściu Komnackiego towarzystwo się ożywiło, wybuchnęły zdania sądy i przekąsy.
Mistrz ponury, milczał. Gospodyni słuchała nie mówiąc swojego zdania; młodzież zbywała żarcikami.
Oczekiwano długo nim nareszcie Jewłaszewski, przygotowawszy się, zawołał z powagą nakazującą:
— Otóż to są owoce zagranicznego wychowania! Młodzież powraca nam obca wszystkiemu co nasze, nie rozumiejąca ani potrzeb, ni tradycji, z umysłem przykrajanym do niemieckiej lub francuskiej mody, a my w pokorze ducha padamy na twarz przed wielkim geniuszem zachodu!
Sąd ten, w którym była odrobina prawdy, wydeklamowany pięknie, wywołał ogólne uznanie. Mistrz zwyciężył, otoczono go ze czcią, był rad z siebie i pieczęć tę przyłożywszy do historii pamiętnego wieczoru, natychmiast się oddalił.
Pilno mu było, a prawdę mówiąc Euzebiusz, postęp, nauka mniej go teraz daleko obchodziły od własnej sprawy. Biedny człek walczył dotąd z bardzo ciężkim zadaniem życia ubogiego, podtrzymywanego rozmaitymi zarobkami niewiadomymi; zjawienie się tej, która była niegdyś jego żoną, przybywającej jakby umyślnym losu zrządzeniem dla wyzwolenia, stawiło go w położeniu nader wiele dającym do myślenia.
Mógł nagle, biorąc tę kobietę życiem znękaną, zwiędłą i mniej ponętną niż była kiedykolwiek, uzyskać przez nią niezależność. Tłumaczył się sam przed sobą, że bogactwo było środkiem, który w jego rękach obficie mógł wyrobić owoce... Głodny dostatku pokonał się sofizmatami... Kości były rzucone, postanowił opanować jak swą własność Eudoksją razem z jej majątkiem.
Kobieta przestraszona broniła mu się jak mogła, znając go z przeszłości, wreszcie zdała się już ulegać i zgadzać na wszystko. Trwoga ją zmogła.
Układano się tym czasem, próbowała jeszcze Eudoksja okupić się od niewoli, Jewłaszewski nie przyjmował żadnej ofiary, trzymał się prawa.
W Wasyliewie nie znalazłszy doradcy, kobieta tak jak ze świecami udawała się do wszystkich świętych i błogosławionych w pieczarach i po cerkwiach, tak myślami szukała między tymi, których poznała w Kijowie człowieka, co by ją mógł ze szpon Jewłaszewskiego ocalić.
Przyszłe życie z tym człowiekiem, gdy myślała o nim, wydawało się męczarnią, miała zostać z pani niewolnicą, skazaną na wieczne wypominanie przeszłości, na surowe zamknięcie w domu... Kto wie? na niedostatek może?
Tonący brzytwy się chwyta. Chodząc myślami po ludziach, do których listy swoje przywiozła i poznała ich w Kijowie, wpadła na ostatek na myśl zwierzenia się Radcy Jabłykinowi. Był to człowiek, który niegdyś żył w przyjaźni z przybranym mężem Eudoksji. Znajomość z nim, odnowiona teraz, sięgała lat dawnych. Ponieważ Jabłykin rzadko do niej przychodził, bo był teraz na wysokim stanowisku i tylko przez pamięć dla przyjaciela jego przyjaciółkę odwiedzał, posłała do niego Anuszkę z zaklęciem, aby przybył na chwilę rozmowy.
Jewłaszewski bywał co wieczora. Radcę więc w dzień koniecznie proszono.
Człowiek był poważny na oko, w prywatnym życiu lubiący wygódki i wesołe towarzystwo, dobrego serca, małej głowy, a wielkiego poszanowania dla praw i formalności z nimi związanych. Lat już około sześćdziesięciu, a nierad, by je na nim czytano, zawsze wygolony świeżo, dosyć otyły. Radca stęknął, że musiał wśród dnia na pierwsze piętro się drapać po ociążającym śniadaniu.
Przyjęto go tu ze czcią wielką, posadzono wygodnie, a Eudoksja zaczęła od tego, że padła przed nim na kolana, na cienie nieboszczyka zaklinając, aby ją, biedną sierotę, ratował.
Łzawe było opowiadanie przeszłości, bolesna spowiedź, bez której obejść się nie mogło. Radca słuchał z uwagą natężoną.
W czasie powieści ruchy rąk tylko oznajmywały, iż stary wątpił, aby Eudoksyą ratować było można.
— Sprawa wasza ciężka bardzo, nie zgryźć jej jak orzech ani wyplunąć jak skórynkę chleba... Wszystko zależy od tego człowieka, jaki on jest i czy z nim co zrobić można, jak nic, poddać się potrzeba...
— A uciekać za kraj świata! uciekać! — zawoła Eudoksja.
— Zapewne — rzekł Radca — gdyby można, czemu nie? Myślicie, że on łapę zagiąwszy na was nie pilnuje noc i dzień? albo gonić nie będzie? A nuż listy gończe pójdą, a pochwycą gdzie?
Jabłykin ręce rozstawia! szeroko i składał je na żołądku, okazując, że niewidział ratunku. Prosiła go jeszcze Eudoksja, aby pośrednikiem był i mówił z Jewłaszewskim. Zaklinała się, że nie miała więcej całego majątku nad pięćdziesiąt tysięcy rubli, z tych połowę gotowa była oddać mężowi, byle ją swobodną zostawił.
Radca przyrzekł wdać się w tę sprawę, ale szepnął na ucho Eudoksji. — E! mateczko, mówicie o pięćdziesięciu, a ja nieboszczyka kieszeń znałem!! E! e! — Zakryła sobie oczy jejmość, usiłując wytłumaczyć, czego już Radca nie słuchał, szedł natychmiast do Jewłaszewskiego.
Trzeba było przyjaźni jaką miał dla nieboszczyka, aby go po śniadaniu ona drugi raz na schody drugiego piętra wyciągnęła. Gdy stanął u drzwi ocierał pot z czoła, z brody, z szyi i dyszał, aż go żal było.
Jewłaszewskiego zastał na konferencji z Wańką, który srodze miał potarganą czuprynę. Sposób ten wychowania ludu nie wchodził w teorie Jewłaszewskiego, lecz w praktyce okazywał się czasem niezbędnym.
Radca bardzo mało znanym był Mistrzowi, a urzędowe jego stanowisko i wstręt od pospolitowania się wizytę czyniły bardzo dziwną. Jewłaszewski się jej celu odrazu domyślił.
Posadził dygnitarza w krześle, Wańka uciekł, zaczęła się rozmowa od gorąca i od nieszczęśliwości tych, co na drugie piętro są skazani.
Preludia do rozmowy zajęły z kwadrans czasu, dając Jewłaszewskiemu możność rozmyślania się co miał począć. Radca poufnie i w tonie przyjacielskim począł rozmowę.
— Ej! stary — rzekł do niego — ja jej przyjacielem, ale i tobie nie wrogiem. Na co tobie się to zda? To wziąć kobietę starą, która do was serca nie ma? a co to będzie za życie? męczarnia dla niej, męka dla ciebie. To proste kobiecisko, ty jej pokazać nigdzie nie będziesz mógł, ma swoje narowy, które tobie będą niemiłe. Nie lepiej ci wziąść dwadzieścia pięć do kieszeni i zostać swobodnym? Ona z oczów zejdzie... ty się będziesz mógł ożenić...
Oparł się Jewłaszewski, przywiązując do litery prawa, do obowiązków męża i żony, ale Jabłykin słuchać tego nie chciał.
— Co ty mnie takie rzeczy mówić będziesz? — odezwał się — albo my ciebie nie znamy, albo to ty nie zapisany jako liberał i wolnodumiec, u którego żadnej wiary nie ma? albo to nie wiadomo że ty i młodzież bałamucisz? a tu, nagle taki religijny się stałeś i tak szanujący prawo. Bodajeś był zdrów!...
Ostatni argument bladością okrył twarz Mistrza, który nadzwyczaj gorąco począł się wypierać swych przekonań.
Jabłykin głową kręcił.
Trwało jeszcze chwilę, ale już z coraz mniejszym ze strony Jewłaszewskiego oporem, ucieraniem się o żonę, przystawał wreszcie na indemnizacyą trzydziestu tysięcy rubli z powodu, jak mówił, że ta kobieta więcej go daleko kosztowała.
Radca zwyciężył.
Wszystko to, wystąpienie do żony, negocjacje z nią, układ ostateczny, wypłata pieniędzy przez ręce Radcy, pokwitowanie i podpiska dana przez Mistrza w takiej tajemnicy się odbyły, że nikt z przyjaciół Jewłaszewskiego nie domyślał się nawet całej sprawy. Wasyliew nikomu o niej nie mówi.
Jednego wieczora, gdy Zyżycki był u Mistrza, spostrzegł zdziwiony mocno, że mieszkanie zajmowane przez malowaną panią stało puste.
— A to, proszę cię, ojczulku — zawołał — albom ślepy, albo co, wszak u Wasyliewa ta jejmość co stała na piętrze, ani śladu. Cóż to jest? umarła!
— Albo ja to wiem! — odparł zimno Jewłaszewski.
Wasyliew zapytany przez ciekawego studenta powiedział mu, że wdowa za interesami pilnymi odjechała do Petersburga, wzdychając, iż na mieszkaniu wiele stracił.
Większe jeszcze było zdziwienie Zyżyckiego, gdy w kilka dni potem przybywszy do Jewłaszewskiego, zastał go pakującym się i wybierający w drogę.
— Cóż to jest? — zapytał.
Mistrz namyślał się z odpowiedzią.
— Wiesz co? — rzekł wyciągając rękę i palcem dotykając piersi jego — ja dla ciebie nie chcę mieć tajemnic... Przestrzeżono mnie, że jestem notowany i na oku, muszę zmienić sposób życia, mieszkanie, wszystko... Poświęcę się nauce, zamknę, odosobnię... Mój wpływ uważany był za szkodliwy, to mogło mieć dla mnie i dla was groźne następstwa. Z boleścią serca, ale usuwam się usuwam, muszę.
To mówiąc uściskał Zyżyckiego i otarł suche oczy.
— Bądź zdrów! przyjacielu — rzekł — zobaczymy się w lepszych czasach.
Nazajutrz szeptano sobie po cichu nowinę, że Jewłaszewski był zmuszony się usunąć. Nikt prawie nie wiedział o tem, że zajął mieszkanie naprzeciwko, opróżnione i zapłacone przez Eudoksią. W ulicy wieczorem gdy wychodził, mało go kto mógł poznać, bo wdziewał oficjalny cylinder, włosy miał ułożone jak inni podstarzali kawalerowie, buty długie znikły i owa chłopska fizjognomia.
Z domu wychodził bardzo rzadko i to tylko na wista do Radcy, który go polubił bardzo.
Klepał go po ramieniu i szeptał mu na ucho. — E! ty mały! jaki ty rozum miał, że Eudoksji Filipównej nie wziąłeś, a to by ci z nią życie zbrzydło! Pół dnia pokłony bije, a pół dnia się maluje!





  1. Usterka w druku; uzupełniono na podstawie: Powieści społeczne Józef Ignacy Kraszewski, Wydawnictwo S. Lewenthala, Warszawa 1908.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.