Szpetny pozór
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szpetny pozór |
Pochodzenie | Dekameron |
Wydawca | Bibljoteka Arcydzieł Literatury |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Drukarnia Współczesna |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy Neinfile umilkła i gdy damy Chichibia za jego odpowiedź pochwaliły, na rozkaz królowej głos zabrał Pamfilo:
— Często się zdarza, jak już o tem Pampinea wspominała, że los największe nieraz cnoty i zdatności w cieniu nędznego rzemiosła chowa, a natura znów zadziwiające przymioty umysłu i serca pod odstraszającym pozorem ukrywa. Jawnie się to pokaże na przykładzie dwóch ziomków naszych, o których wam opowiedzieć zamierzam. Jeden z nich, pan Forese Rabatta, był człekiem tak małego wzrostu i nikczemnej postury, twarz miał tak płaską, a nos tak zadarty, że najszpetniejszy z Baroncich nie chciałby się z nim na powierzchowność mieniać. Jednakoż tak głęboką wiedzą w kwestjach prawnych celował, że najuczeńsi ludzie prawdziwą studnią mądrości go nazywali.
Drugiemu na imię było Giotto. Był to człek tak wysokiemi zdolnościami obdarzony, że natura, matka wszystkiego, żadnej rzeczy tak pięknej wydać nie mogła, którejby on ołówkiem, piórem lub pendzlem odtworzyć nie był zdołał — i to w ten sposób, iż dzieła jego samą naturą być się zdawały i łudziły do tego stopnia wzrok ludzki, że za prawdziwe brano, co wymalowane było. Słusznie nazwano go przeto światłością Florencji. On to bowiem sztukę, setkę lat krzywdzoną przez tych, którzy więcej o przypodobanie się oczom widzów, niż ich umysłowi, dbali, z upadku podniósł i nowym blaskiem otoczył. Przytem wszystkiem zasię w skromności swojej (jakkolwiek wszyscy artyści uczniami jego byli) nigdy imienia mistrza przyjąć ani nosić nie chciał. Więcej go jednak zdobiła i podnosiła ta skromność, niźli tytuł mistrza, który sobie przywłaszczali ludzie nieuczeni, sto razy mniej w sztuce od niego i od jego uczni zawołani.
Przy tych wszystkich przymiotach i zasługach uroda jego i rysy ani na krztynę piękniejsze nie były od urody i rysów pana Forese. Forese i Giotto mieli posiadłości koło Mugello. Otóż w czasie kanikuły pan Forese wybrał się na wieś dla obejrzenia swego gospodarstwa, w drodze powrotnej zasię, jadąc na niepozornej klaczy, napotkał wspomnianego już malarza.
Giotto nie miał ani o źdźbło lepszego wierzchowca, a strój jego był równie podły, jak strój pana Forese. Pozdrowiwszy się wzajemnie, zrównali rumaki swoje i, jak na dwóch sędziwych ludzi przystało, stępa obok siebie jechać poczęli.
Naraz, jak się to często w lecie przytrafia, nagły deszcz padać zaczął, zmuszając ich do szukania sobie schronienia w domu pewnego człeka, który ich obydwu znał dobrze i wysoce szanował. Ponieważ nie można było żywić nadziei, że wypogodzi się wkrótce, a oni tegoż dnia do Florencji powrócić chcieli, pożyczyli sobie tedy dwa stare płaszcze, jakie znaleźli pod ręką, oraz dwa kapelusze, całkiem prawie znoszone, i w tym stroju w dalszą drogę się wybrali. Wkrótce deszcz zmoczył ich do nitki, konie obryzgały się błotem, tak iż obaj wielce szpetnie wyglądali. Jechali obok siebie w milczeniu, gdy się jednak niebo nieco wyjaśniło, wdali się w gawędę, która wnet w żywszą rozmowę się zamieniła. Pan Forese, słuchając pięknych i głębokich słów, wygłaszanych przez Giotta, od czasu do czasu mierzył go wzrokiem od stóp do głowy; wreszcie, zważywszy jego mizerny pozór, niepamiętny na to, jak sam wygląda, śmiać się począł i zawołał:
— Giotto, gdyby teraz jakiś obcy, nieznający ciebie człowiek napotkał nas, zali sądzisz, że mógłby uwierzyć, iż widzi przed sobą najbardziej zawołanego na świecie malarza?
— Panie — odparł, nie namyślając się, Giotto — sądzę, że uwierzyłby temu, gdyby wraz, tobie od stóp do głowy się przyjrzawszy, mógł uwierzyć, że znasz choćby abecadło.
Pan Forese spostrzegł swoją winę i poczuł, że mu równą monetą odpłacono.