Szwedzi w Warszawie/Rozdział XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szwedzi w Warszawie |
Wydawca | Konstanty Trepte |
Data wyd. | 1901 |
Druk | Drukarnia St. Niemiry Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Maciek, gdy go szczury w piwnicy opadły i zabierały się do jego kiełbasy z czosnkiem, w tobołku zachowanej, zrzucił był ze siebie opończę i teraz leżała ona z rękawami rozkrzyżowanemi, zupełnie jak człowiek, który padł na twarz. Blask latarni oświecał wybornie ten zdradziecki ślad pobytu człowieka w lochach, i Maciek byłby się zapewne przestraszył wzroku pana Rafałowicza, jakim spoglądał na niego w tej chwili; ale było bardzo ciemno i Maciek piorunów tych ocznych nie widział, zato spostrzegłszy swą opończę, syknął:
— O, laboga, laboga, moja guńka.
Potężny kułak, wymierzony mu w bok przez Kazika, przypomniał mu zaraz niebezpieczeństwo i potrzebę zachowania jak najgłębszego milczenia. Stał więc niemy i widział jak Szwedy łby powyścibiały do piwnicy, jak ze wszystkich stron oświecały latarką opończę i wolały ciągle: „Ohe! ohe!“ niby budząc owego leżącego na ziemi człowieka, którego oczywiście i do skończenia świata nie byliby się dobudzili. Gdy wreszcie ich krzyki na nic się nie przydały, bo przydać się nie mogły, gdyż opończa Maćkowa w żaden sposób figury żywego człowieka przybrać nie mogła, podnieśli latarnię do góry, sami popowstawali i głośno nad czemś naradzać się poczęli, nie spuszczając owych drzwi żelaznych u góry. Szwargotali tam i szwargotali, a ich głosy wpadając do lochu, huczały i dudniły jakiemś grobowem echem.
Położenie czterech podróżników podziemnych było nie do pozazdroszczenia i z każdą nieomal chwilą coraz gorszem i rozpaczliwszem się stawało. Pominąwszy już to, że z chwilą podniesienia przez Szwedów latarki, otoczeni byli nieprzejrzanemi ciemnościami, czarnemi jak najczarniejszy inkaust; pominąwszy, że wskutek tego, nieznając zgoła lochów, nie mogli puszczać się w dalszą po nich peregrynacyą, to jeszcze musieli stać nieruchomi i cisi, by się nie zdradzić przed Szwedami i przez to byli istotnemi ofiarami szczurów, które, jeżeli to położenie dłużej potrwa, mogą ich żywcem zjeść, jak niegdyś króla Popiela.
Zwierzątka te bowiem, widząc nieruchomość swych ofiar stawały się coraz natarczywszemi, do czego także ośmielała ich ciemność. Zrazu niewiele ich puściło się za kryjącemi się na korytarzu peregrynantami, ale powoli wabione zapachem Maćkowej kiełbasy, płoszone spuszczającą się z góry latarką i jej światłem ruchliwem, poczęły gromadnie napływać do korytarza ze wszystkich stron. Gryzły co napotkały, a już tobołek Maćkowy obsiadły tak gromadnie, że przegryzły worek i do kiełbasy się dobrały, która oczywiście w ich żarłocznych paszczach w jednem okamgnieniu zniknęła. Otrząsał się Maciek jak mógł i tylko strach przed Szwedami mroził mu okrzyk zgrozy w piersiach.
Ale nie tylko jednego Maćka wstrętne te stworzenia obsiadły. Spinały się one i po panu Rafałowiczu, i po Kacprze i Kaziku, dobierały się do ich zapasów żywności, gryzły skórę na butach, kąsały po nogach i rękach, a przemykanie się ich ślizkich ciał, niewypowiedziane obrzydzenie i wstręt sprawiało. Widocznem było, żo jeżeli peregrynanci dłużej stać tak będą nieruchomie, to nie tylko wszystką żywność utracą, ale sami padną ofiarą szczurzego napadu i okrutną śmiercią zginą, żywcem zjedzeni.
Pan Rafałowicz wszystko to zapewne wykalkulował sobie w głowie, bo jak tylko Szwedzi latarnię podnieśli i głośno tam na górze szwargotać poczęli, zbliżył się do Kazika i Kacpra i szepnął:
— Ostać tu nie możemy, bo nas szczury zjedzą, bądź co bądź, co się stanie — ruszać musimy naprzód w ciemnościach. Tam dalej zapalimy pochodnie.
I nagle spojrzawszy na piwnicę, na środek której mdłe tylko światło dzienne padało z wierzchu, dodał:
— Oni tam coś postanawiają. Lękam się, czy po drabiny nie poszli, żeby spuścić się do piwnicy. Opończa tego gamonia (tu wskazał na Maćka) całego tego bigosu narobiła. Brrr! jakież te szczury dokuczliwe!
— Moje chłopcy — ciągnął dalej — niech każdy z was chwyci się za połę moją od żupana, żebyśmy się w ciemności nie pogubili i ruszajmy w Imię Boże. Cokolwiek się stanie, zawżdy to będzie lepszem jak śmierć od szczurów. No, Kazik niech chwyta się mego żupana, Kacper żupana Kazika, a ten gamoń nich idzie na końcu, bodaj go zabito!
Wtem nagle Maciek, który stał zapatrzony w piwnicę i nie słuchając słów pana Rafałowicza, nad czemś głęboko rozmyślał, szepnął:
— Zaraz! i skoczył do piwnicy.
Uczynił to tak nagle i prędko, tak potężnie wyciągał swe długie nogi, że nim kompani jego mogli zrozumieć o co idzie, on już wracał z opończą, po którą skoczyć, porwać ją i unieść, było dla niego dziełem jednej chwili. Tym śmiałym czynem podwójną osiągnął korzyść, bo najprzód pozbył się szczurów, które w tym nagłym skoku poodpadały od niego z rozgłośnym piskiem, a potem zabierał opończę, której mu żal było i którą należało uważać za straconą. Ale co Szwedzi, gdy zajrzą znów do piwnicy, na to powiedzą?
Takie pytanie zadawał sobie pan Rafałowicz, gdy nakoniec ruszono w drogę i mówił:
— Szwedzi niechybnie spuszczą się do piwnicy, by obaczyć, co tam za człowiek leży, bo opończa tego gamonia miała zupełnie konspekt człowieka, a gdy jej nie ujrzą, nabędą przekonania, że się tu coś niedobrego dzieje. Co będzie wtedy? Już to ten nicpoń narobił nam nie mało kłopotu, gdyby nie wrzeszczał, nie byłby zwrócił uwagi warty. Bodaj go kat porwał!
Maciek milczał, milczeli i inni, bo droga była bardzo trudna, przykra i niebezpieczna wśród otaczających ich nieprzejrzanych ciemności. Pan Rafałowicz stąpał wolno i ostrożnie, nim dał krok, macał wprzód czekanikiem i trzymał się muru. Grunt był ślizki nadzwyczajnie, mokry, ze sklepień woda na nich kapała i częstokroć brodzono przez kałuże. W ten sposób posuwano się naprzód bardzo wolno i jedynym zyskiem było to, że szczury ich opuściły. Widocznie szli pod ulicą, i jak pan Rafałowicz kalkulował, pod Dunajem, bo od czasu do czasu głuchy turkot i dudnienie zwiastowało, że wóz jakiś nad ich głowami przejeżdżał. Postępowano gęsiego, trzymając się za poły poprzednika, a chociaż podpierano się czem kto miał i czepiano muru, kiedy niekiedy ten i ów pośliznął się i o mało wszystkich nie przewrócił. Z razu słychać było stłumione przez mury rozmowy Szwedów, ale wkrótce i te ucichły i ponure milczenie ciemności ogarnęło czterech peregrynantów.
Nagle pan Rafałowicz zatrzymał się, macał czekanikiem i rękami dokoła, wreszcie szepnął:
— Korytarz się tu załamuje i nie wiem, gdzie iść. Boję się pobłądzić, bo nuż to jaka boczna odnoga. Trzeba koniecznie światła. Obejrzyjcie się, czy tam za nami nic nie widać i nadstawcie uszów, czy nic nie słychać.
Ale nie było nic ani widać, ani słychać. Ciemności i milczenie śmierci tu panowało. Tedy pan Rafałowicz rzeknie:
— Skrzesaj ognia, Kacperku, zapalimy tylko latarkę i ja ją tak ukryję pod połą żupana, że jej z tyłu nikt nie obaczy. Musimy mieć światło, bo tu łacno pobłądzić lub zbić się z drogi, a to o życie, mociumpanie, idzie. Krzesz ostrożnie, a wy tam patrzcie, czy co nie widać od strony piwnicy.
Kacperek zabrał się do krzesania ognia. Szło to dość niesporo i musiał aż uklęknąć na błotnistej ziemi, bo najprzód hubka w tych lochach zwilgotniała, a potem w korytarzu dość silny panował przeciąg, napędzający co prawda świeże powietrze, ale gaszący iskry. Nakoniec po długich i bezowocnych usiłowaniach, przy zastawieniu żupanami Kacpra od przeciągu, udało mu się zatlić hubkę; co żywo przyłożono do niej siarniczki, to jest okrawki papieru maczane w siarce i wreszcie świeczkę w latarce zapalono. Raźniej się zaraz wszystkim na duszy zrobiło, gdy blask od latarni rozjaśnił to posępne ciemności, jakie ich dotąd otaczały.
Pan Rafałowicz, nie zwlekając, obejrzał się dokoła. Znajdowali się w wązkim korytarzu, o dość nizkiem sklepieniu z głazów, jak całe to podziemie zbudowanym, nadzwyczaj wilgotnym, pokrytym grubemi warstwami białej brzydkiej pleśni. Pod nogami mieli ziemię, a raczej błoto, po którem woda ciekła, tworząc tu i owdzie kałuże. Sami byli strasznie brudni, przemokli, ubabrani błotem. Korytarz w tem miejscu łamał się pod kątem rozwartym i innej gałęzi wcale nie było. Droga zatem była wytkniętą i należało dalej iść. Pan Rafałowicz spojrzał na busolę, potem na prospekt mistrza Ascolego i rzekł:
Dobrze idziemy. Ruszajmy dalej. A cóż tam? nie widać nic z tyłu?
— Nie! — odpowiedziano.
— A więc, w Imię Boże, naprzód! Uniknęliśmy wielkiej biedy, za co Panu Jezusowi podziękować należy i jak się stąd wydobędziemy na świat, zaraz dam na Mszę Św. u Fary.
Szedł naprzód ostrożnie, rozświecając sobie drogę latarką i po chwilowem przymusowem milczeniu, rad teraz gawędził:
— Wszystkiego narobił ten nicpoń Maciek. Nie chciałem go brać, aleście mię namówili i mieliście za to. Napytał nam biedy i o mało żeśmy za to ciężko nie odpokutowali. Hultaj jest i tchórz zawołany, warto żeby mu pięćdziesiąt bizunów za to wsypać.
— O laboga, laboga — jęknie Maciek — jaki też to jegomość przyszczypny.
A przyszczypny, bo żeby nie ty, gamoniu jakiś, tobyśmy Szwedów nie pobudzili tam w baszcie. Teraz nawet nie wiem, jak my tamtędy wracać będziemy. Tchórz jesteś i nicpoń.
— O rety! rety! dobrze to jegomościowi gadać, ale jak mię jeden szczur ugryzł w samo brzucho, to mię taki ból i strach zdjął, żem se trochę krzyknął. Żeby tak jegomościa to spotkało, toby jegomość jeszcze bardziej wrzeszczał!
— I mnie szczury gryzły, alem dla tego nie wrzeszczał.
— Aha... tak... ale to później, kiedy już Szwedy na nas patrzały, to i ja wtedy zęby ścisnąłem, choć mi szczury kawał żywota zjadły.
— Zjadły ci kawał żywota? — spytał, śmiejąc się, Kazik.
— A zjadły i żebym miał czas, tobym się rozpiął i pokazał.
— Szkoda, że cię całego nic zjadły! — zauważył Kacper.
— Owa, jaki mi mądrala! — ofuknął się Maciek — o laboga, laboga, co to za ludzie, nijakiej komplesyi nie mają nad nieszczęściem bliźniego.
Rozgadał się teraz, co u niego, mruka zawołanego, było rzeczą rzadką i prawił:
— Szelmy szczury zjadły mi calusieńką kiełbasę i co ja teraz, nieszczęsna sierota, będę pożywał? O, rety! rety! a ja już też czuję głód i po kiszkach to mi tak piszczy, jak nieprzymierzając szczury, kiedy ich Kacperek dźgał szpadą.
— A może ci szczur wpadł do żywota i tak piszczy! — zaśmiał się Kazik.
— Nie gadaj! możeli to być?
— Bywaj to, bywa czasem! — ozwał się pan Rafałowicz — drwiąc sobie z Maćka.
— O, laboga, laboga... jegomościuniu mój złoty, prawdę li mówicie?
— A prawdę. Sameś gadał, że ci szczury żywota nadgryzły. Pewnikiem przez tę dziurę jaki szczur się przedostał i teraz harce wyprawia po twoich kiszkach.
— O, laboga! laboga! — wrzasnął Maciek, nagle zatrzymując się i chwytając oburącz za brzuch — boli! boli!
— Cichaj, gamoniu! — krzyknął Kacper, uderzając Maćka w kark — jeszcze nowej biedy nam napytasz.
— A jakże mam być cicho, kiej szczura mam w żywocie.
— To nic — zaśmiał się pan Rafałowiez — to zdrowo. On ci żywot z wszelkich nieczystości wypurguje, a potem zdechnie. Będziesz zdrowy jak ryba.
— Prawda li to?
— Rzetelna prawda.
Śmiali się wszyscy i żwawo posuwali się naprzód. Korytarz był ciągle wązki, ale miał teraz posadzkę wyłożoną płytami kainiennemi, dzięki czemu można było iść prędzej. Tak postępowano z dobre trzy pacierze, gdy nagle nad głowami idących z tyłu za panem Rafałowiczem chłopców, sklepienie uróżowiło się jakimś blaskiem. Pierwszy to spostrzegł Kacper i zatrzymując się, zawołał:
— A to co?
Wszyscy stanęli, obejrzeli się za siebie i skamienieli ze strachu.