Szwedzi w Warszawie/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Przyborowski
Tytuł Szwedzi w Warszawie
Wydawca Konstanty Trepte
Data wyd. 1901
Druk Drukarnia St. Niemiry Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X
W którym jest trochę o szczurach, trochę o Szwedach i o opończy Maćkowej.

Wypadek, który się przytrafił biednemu Maćkowi, wpłynął rozweselająco na posępne dotąd usposobienie Kazika i Kacpra. Śmiali się i podrwiwali sobie z towarzysza:
— Maciuś! — pytał Kazik — a miękko ci tam było w tem błocie?
— Co nie miało być miękko — odzywa się Kacper — buchnął jak w matusiną pierzynę.
— A nie stłukłeś sobie czego?
— Brzuszek cię nie boli?
Możeby ci dryjakiew przyłożyć?
— Albo dajfeldreku dać?
Tak sobie podrwiwali, a Maciek tego słuchał i milczał, jeno od czasu do czasu rękawem od opończy twarz sobie z błota ocierał i spluwał, bo widać połknął trochę brudnej wody z kałuży. Ale skoro tamci dwaj, nie znajdując żadnego oporu, znudzili się bezcelowemi drwinami i także zamilkli, Maciek nagle zatrzymał się i biorąc pod rękę Kazika, nachylił mu się do ucha i szepnął:
— Kazik!
— Co?
— Ja się wrócę.
— Dlaczego? co tobie w głowie?
— A dla tego, że wiesz ty, co mię pchnęło w błoto?
— A wiem.
— No co?
— Twoje niezgrabne nożyska.
— Otóż nie wiesz, bo co innego.
— A co?
— Sam Lucyper.
— Ej... głupiś!
— Nie głupim... powiadam ci sam — Lucyper. Te lochy prowadzą do piekła.
— To mi miałeś powiedzieć?
— A to.
— No toś cebula i kwita!
I wysunął ramię z pod ręki Maćka.
— A i to chciałem ci rzec, że ja się wrócę — szeptał Maciek.
— Chyba sam.
— A choćby sam.
Nie plótłbyś niedorzeczności, chyba że cię skóra swędzi, to ci ją Szwedzi podrapią i dobrze.
— Wolę Szwedów jak dyabłów.
— No, to sobie idź... tylko ci powiem, że dobry syn tak nie czyni.
— A to dla czego?
— Dlatego, że te lochy prowadzą do zamku i my tam twoją matkę oswobodzimy.
Na wspomnienie matki, Maciek nagle pociągnął nosem i zajęczał:
— O, laboga! laboga! moja matuś!
Pan Rafałowicz, usłyszawszy ten jęk, odwrócił się zdziwiony i spytał:
— A co tam? co ci się stało?
— Ej nic — odrzekł Kazik — jeno Maciek tak lamentuje nad losem swej matki.
Więc pan Rafałowicz rzekł:
— Dobry jesteś syn, mój Maćku, ale pociesz się... mam nadzieję, że oswobodzimy twoją matkę.
— Oj, rety, rety! i to prawdę jegomość gada?
— Oczywiście... zobaczymy.
— Ha! skoro tak, to już idę i drwię sobie ze wszystkich Lucyperów. Mie Ojca i Syna i Ducha świętego!
Przeżegnał się pobożnie i szedł już śmiało naprzód. Posuwano się teraz w milczeniu przez czas jakiś, a zauważono, że grunt przestał się obniżać, i niebawem znaleziono się znowu w obszernej, sklepionej piwnicy, dość szerokiej i wysokiej. Tu pan Rafałowicz wprzód nim zajął się oględzinami tej piwnicy, wydobył z pod żupana niewielką latarkę i świeczkę w niej umieszczoną zapalił. Gasząc pochodnię, z którą dotąd szedł, odezwał się:
— Strasznie pryska i parzy pochodnia, wolę latarkę.
— Ale ta świeczka prędko się wypali — zauważył Kazik.
— Mam ich ze sobą cały tuzin, wystarczą aż nadto.
To rzekłszy, podniósł do góry latarkę i rozglądając się po piwnicy, rzekł:
— Widzi mi się, że jesteśmy pod boczną furtą i tym korytarzem na lewo, będziemy szli pod ulicą Dunaj.
— O, rety! rety! — jęknął Maciek — pod Dunajem, to ci dopiero!
Tymczasem pan Rafałowicz postąpił parę kroków i nagle coś pisnęło przeraźliwie pod jego nogami i jakiś cień ruchliwy przebiegł po ziemi, a zaraz też na wszystkie strony po murach i sklepieniu kręcić się, piszczeć i biegać zaczęły roje jakichś istot, których dobrze rozpoznać nie można było z powodu migotliwego blasku pochodni. Jakieś tylko czarne plamy, ruchliwe nadzwyczajnie i piszczące szkaradnie, przemykały się szybko.
Pan Rafałowicz odskoczył, trochę przerażony, i zawołał:
— Wszelki duch Pana Boga chwali, a to co?
— Zdaje mi się — zauważył chłodno i spokojnie Kazik — że to szczury!
— Ależ tego paskudztwa jest tutaj, jest! — dodał Kacper, rozglądając się dokoła.
Przez chwilę stali tak w milczeniu, przypatrując się temu wstrętnemu widokowi, a pan Rafałowicz otrząsał się i mruczał: brrr! gdy nagle Maciek skoczył raz i drugi i, machając gwałtownie rękami, krzyczał w niebogłosy:
— Rety! rety! ludzie, rety!
Głos jego tyle miał w sobie przerażenia, drżała w nim nuta tak szczerego przestrachu, że wszyscy przybiegli do skaczącego i trzepiącego rękami Maćka, pytając:
— Co ci się stało? co ci jest? gadaj, do paralusza!
— Szczury! szczury! — wołał Maciek.
— Gdzie?
— Po mnie łażą, gryzą mię, zagryzą! o! rety, ludzie, rety!
Potężny jego głos grzmiał po sklepionej piwnicy z taką siłą, rozbijał się kilkakrotnem echem, że nieomal całe podziemia sobą przepełnił. Pan Rafałowicz, człowiek doświadczony i dość powolnego usposobienia, skalkulował sobie zaraz, że jeżeli w istocie w tej chwili znajdują się pod basztą, zwaną „furtą boczną,“ to głos ten okropny i potężny, może dojść do uszów straży wartującej na tej baszcie.
Do kroćset, mociumpanie — zawołał z gniewem — zatkajcież gębę temu tchórzowi, bo nam tu jeszcze swemi krzykami Szwedów na kark sprowadzi. Cichaj, psia jucho!
Kacperek lepiej zrobił, bo skoczył do Maćka i wprost mu ręką zatkał usta.
— Będziesz ty cicho, baranie jakiś! uduszę cię, jak mię widzisz!
Maciek umilkł, ale drżał cały i oglądał się dokoła trwożliwie, a Kazik spędzał szczury z jego toboła, do którego zapach wonny kiełbasy z czosnkiem zwabił mnóstwo tych zwierzątek, wygłodzonych zapewne porządnie. Cała gromada ich łaziła po Maćku i zapewne przez cienkie pluderki tu i owdzie kąsać go poczęła i tym sposobem spowodowała rozpaczliwe krzyki biednego chłopaka. Zrzucił on ze siebie opończę i tobołek, wierzgał nogami, machał rękami, ale już nie krzyczał, tylko pociągał głośno nosem i mruczał płaczliwie:
— O, laboga! laboga! o Jezusieńku mój złoty!...
Wśród tego Kazik i Kacper rozpoczęli walkę ze szczurami, które całemi gromadami rzuciły się na leżący na ziemi tobołek Maćka i wśród szamotań i pisku przeraźliwego gryźć go poczęły. Kacper dzielnie robił szpadą, zdobytą przez Maćka na Szwedzie, kłuł, nadziewał po trzech naraz szczurów; Kazik palił ich pochodnią i nakoniec po rozpaczliwej walce, zasławszy ziemię dokoła drgającemi trupami, na które zaraz inne się rzuciły i pożerały je chciwie, tobołek Maćka oswobodzili od szczurzego najazdu, ale mocno nadwerężony i w wielu miejscach poprzegryzany.
Nagle, gdy zziajani mocno, zmęczeni, opędzali się jeszcze przeciw ostatkom szczurów, nad nimi w górze, ponad sklepieniem rozległ się donośny zgrzyt, jakby odsuwanych jakichś ciężkich wrzeciądzy. Wszyscy podnieśli w górę głowy i na swoje wielkie przerażenie spostrzegli, że w sklepieniu znajdują się dość duże, żelazne, mocno zardzewiałe drzwi, i że te drzwi ktoś usiłował otworzyć. Nie ulegało zatem wątpliwości, że krzyki Maćka tak przeraźliwe, że umarłego w grobie potrafiłyby obudzić, doszły zapewne do uszów straży szwedzkich, postawionych przy furcie bocznej i że straże te usiłują otworzyć drzwi żelazne, wiodące do lochu, żeby obaczyć co się tam dzieje i skąd te krzyki pochodzą.
Wszystkim odrazu ta myśl przebiegła przez głowę i wszyscy doskonale pojęli grożące im straszne niebezpieczeństwo. Gdybyż ich Szwedzi schwytali w tem podziemiu! Nie tylko przez to zdradziliby tajemnicę, nadzieję dopomożenia swoim przy spodziewanym szturmie do Warszawy, ale i siebie samych naraziliby na męki, a może i na śmierć. Wszystko to błyskawicą mignęło im w głowach, ale na razie nie wiedzieli co czynić, jak się ratować. Zapomnieli o szczurach, które widząc nagły spokój napastników, ponowiły swe napady z większą niż przedtem zajadłością, wskakiwały na nich, czepiały się nóg, gryzły. Nawet Maciek skamieniał, choć szczury znowu gromadnie obsiadły mu jego tobół. Jeden tylko pan Rafałowicz nie stracił przytomności. Zbliżył się do Maćka i szepnął rozkazująco:
— Bierz twoje zawiniątko. Uciekajmy w ten korytarz! Zgasić pochodnie!
Sam, dając przykład, dmuchnął na świeczkę w latarni i skoczył żwawo, jakby mu ubyło ze dwadzieścia lat, w wązki korytarz, czerniejący po lewej ręce i tworzący kąt prosty z tym, przez który przybyli. Chłopcy usłuchali natychmiast rozkazu. Pochodnie zanurzone w błotnistą ziemię piwnicy zasyczały, prysły iskrami i zgasły, ale żywiczny dym z nich leniwie się rozwlókł po piwnicy i napełnił ją swą wonią. Maciek porwał swój tobołek, z którego kilkanaście szczurów z głośnym piskiem spadło, i wyciągając długie nogi, w paru krokach znalazł się w korytarzu. Wszystko to stało się w jednej chwili, ale czas już był wielki, bo drzwi żelazne w sklepieniu ustąpiły, otworzono je z przeraźliwym zgrzytem i blade światło dnia wpadło do piwnicy.
Pan Rafałowicz z trzema swymi kompanami nie mógł zbyt daleko, zwłaszcza wśród ponurych i nieprzejrzanych ciemności, jakie ich ogarnęły po zgaszeniu pochodni, odskoczyć. Gdy się więc owe drzwi u góry otworzyły, wszyscy zatrzymali się, przytulili do zimnego i wilgotnego muru korytarza i tak stali, wstrzymując dech w sobie, zapominając i nie zważając na to, że szczury za nimi pociągnęły i teraz w ciemności, nie płoszone światłem, zabrały się naprawdę do gryzienia butów, tobołków i nóg wszystkich czterech.
Tymczasem w otwartych drzwiach sklepienia ukazały się trzy czy cztery głowy szwedzkie, szwargoczące coś między sobą i ciekawie rozglądające się po piwnicy. Ale zapewne nie wiele mogli zobaczyć z powodu panujących w lochu ciemności, bo jeden z nich wstał i niebawem wrócił z dużą latarnią, którą umocowali na długim sznurze i zaczęli powoli spuszczać do piwnicy.
Wszystko to pan Rafałowicz i jego trzej towarzysze, przytuleni do muru korytarza, ogryzani coraz żarłoczniej przez szczury, widzieli jak na dłoni. Latarnia wolno, chwiejąc się, spuszczała się, a blask od niej padając na mury, oświecał mnóstwo czepiających się szczurów i z piskiem uciekających przed blaskiem. Szwedzi u góry ciągle patrzeli i coś między sobą szwargotali.
Latarnia coraz bardziej się obniżała, rozświecając coraz lepiej piwnicę i nagle blask jej padł na jakiś przedmiot, leżący na ziemi, podobny zupełnie do człowieka z rozpostartemi rękami.
Pan Rafałowicz skamieniał. Była to opończa Maćkowa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Przyborowski.