<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Konopnicka
Tytuł T. Lenartowicz
Pochodzenie Ludzie i rzeczy
Wydawca G. Gebethner i Spółka
Data wyd. 1898
Druk Tow. S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały obrazek
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Całej tej zimy, mimo ostrego chłodu i silnej tramontany, służyło Lenartowiczowi zdrowie wcale nieźle, a nawet służył mu i humor.
Zwykłe kółko przyjaciół i znajomych, zebrane razem, zacieśniło się niejako. Panie Jabłonowska, Ogonowska i Straszewska, Michał Sozański i Leon Zawiejski, który malował portret poety odwiedzali go codziennie.
Oto relacya z chwil ostatnich, podług szczegółowego opisu w listach panny Julii Jabłonowskiej, Chodylskiego Ostoi, Artura Wołyńskiego, a wreszcie wiernej jego, długoletniej służącej Giovanniny Santanni.
Dnia 2 lutego Lenartowicz wstał rzeźki i pisał listy, kiedy przyszedł go odwiedzić Ostoja Chodylski. Była godzina dziesiąta, i już gawędzili czas jakiś, kiedy nadszedł Zawiejski Leon, i tak na wesołej rozmowie zszedł czas do południa. Około pierwszej poszedł Lenartowicz starym obyczajem na obiad, do wieczornego bowiem późnego jedzenia przywyknąć nigdy nie mógł. Powróciwszy do domu, pozował Sozańskiemu godzin parę poczem wyszedł wizytę jakąś oddać na San Galio. Z San Galio do Porto Prato odbył drogę piechotą, gdyż tramwaje były przepełnione, a w dziwny jakiś sposób dnia tego przechadzka piechotą była mu miłą. Z Porto Prato na Montebello powrócił omnibusem i zaraz — ciągle jakiś podniecony nerwowo — udał się na herbatę do panny Jabłonowskiej, gdzie spędził cały wieczór. Były tam: panna Czapska, towarzyszka panny Jabłonowskiej, i pani Ogonowska. Około 11 wieczorem powrócił do siebie, nucąc jeszcze na schodach piosenkę, lecz gdy się zaczął w łóżko kłaść, niedobrze mu się zrobiło, i uczuł brak tchu w piersiach.

Natychmiast Giovannina pobiegła uwiadomić pannę Jabłonowską, która w tejże prawie chwili z towarzyszką swoją przybyła. (Mieszkała Panna Jabłonowska o dwa domy od Lenartowicza). Za jej przybyciem chory skarżył się na nieznośny ciężar w głowie, niepokój, smutek i silny ból w łokciach. Bólu głowy nie doznawał, a tylko ciśnienia na tył czaszki. Posłano po doktora. Lenartowicz stałego doktora nie miał, a o tej godzinie można było sprowadzić tylko dyżurnego. Jakoż odszukano go w najbliższej aptece. Był to młody lekarz, bez wielkiego, jak się okazało, doświadczenia. Ten, gdy przyszedł, opukał piersi, serce i płuca znalazł w porządku, zalecił spokój, przepisał maść do wcierania w łokcie, których ból uważał za reumatyzm. Ale nie był to reumatyzm. Był to pierwszy atak apoplektyczny, jedyny moment, w którym chory mógł jeszcze być uratowanym. Moment ten przeminął, a z nim chwila łaski, jaką śmierć zostawiła poecie.


Po wyjściu doktora, Lenartowicz uspokoił się nieco i prosił, żeby go zostawiono samego, mówiąc, że może uśnie. Panie zatem powróciły do siebie. Nie był wszakże kontent z lekarza i postanowił nazajutrz rano wezwać innego, znajomego sobie.
Uciszyło się, ale chory usnąć nie mógł. Giovannina go nie odstępowała. O pierwszej, czując rosnący niepokój i rozdrażnienie, podniósł się z łóżka i zaczął chodzić po swoim pokoiku, potrącając się o stół i stołki i mówiąc do siebie głośno słowa w języku, którego Gioviannina nie rozumiała. Naraz zawołał z wielką siłą. „Addio Patria! Addio miei lavori! Addio tutto!” — załamał ręce, stał przez chwilę ze spuszczoną głową, poczem siadł przy biurku, przeglądał papiery, listy, wreszcie wziął pióro i napisał do siostrzeńca, Stanisława Leszczyńskiego, kartę, której treść, podług przesłanej mi przez Artura Wołyńskiego kopii, tu podaję:
— Kochany Stasiu, czuję się bardzo kiepsko, nie wiem, czy do rana dociągnę, jak otrzymasz telegram o mojej śmierci, natychmiast przyjeżdżaj. Znajdziesz moje rozporządzenia testamentowe — wszystko, co posiadam, jest twoje, niech cię Bóg błogosławi. Twój Teofil.
Wszystko to pisane, jak hieroglifami. Musiał się po pisaniu tem czuć wyczerpany, bo zażądał koniaku. Wierna Giovannina skłoniła go, że się do łóżka położył. Zasnąć wszakże nie mógł. Uczucie nieznośnego ciężaru w głowie i ostry ból w łokciach powracały znowu razem z niepokojem i jakby przestrachem dusznym.
Przychodził drugi atak — śmiertelny. Około godziny 6 rano zawołał poeta mocnym głosem:
Giovanina ajuto! Il sangue mi va alla testa! (Joanno ratuj! Krew mi uderza do głowy!).
A gdy Giovannina podniosła mu głowę i na piersiach swych oparła, zawołał jeszcze:
Gesu, Gesu, Maria ajutatemi! Che rumore! Che rumore!
A wtedy stracił przytomność, zaczął ciężko dyszeć i po dziesięciu minutach skonał.
Krzyk Giovanniny sprowadził sąsiadów. Ktoś skoczył po pannę Jabłonowską, ktoś inny po lekarza.
— Wbiegam — pisze mi panna Jabłonowska — chwytam za ręce, wołam — daremnie! Wtem wszedł doktor i dotknął serca Lenartowicza — już nie żył.
Lekarz stwierdził śmierć na apopleksyę. A był to ten sam dyżurujący w poblizkiej aptece, który pięć godzin temu zapisywał zagrożonemu śmiertelnem uderzeniem na mózg człowiekowi maść salicylową! Tak więc umarł poeta, prawie że bez ratunku, prawie że bez próby wyrwania go śmierci.
Około ósmej zeszli się w pokoju zmarłego: panna Jabłonowska, pani Ogonowska, panna Czapska, Ostoja-Chodylski, Zawiejski, Sozański, opieczętowali komodę i kufry, a chociaż Lenartowicz polecił pochować się na Tespiano i na pogrzeb swój 400 franków przeznaczył, zdało się jednak wszystkim, iż co do tej kwestyi, należy zasięgnąć zdania krewnych i rodaków.
Panna Jabłonowska telegrafowała do Wołyńskiego w Rzymie, do Władysława Mickiewicza w Paryżu i do Leszczyńskiego w Warszawie, aby natychmiast przybyli.
„Kiedym otrzymał telegram — pisze mi Artur Wołyński (także już dziś zmarły) — do pociągu zostawało jeszcze siedm godzin. Podałem tedy do dzienników wiadomość o śmierci Lenartowicza i o jego zasługach literackich, rozpisałem listy i rozesłałem telegramy do przyjaciół w Krakowie, aby rozpoczęli odpowiednie starania dla przeniesienia zwłok na Skałkę.”
„Lenartowicz zostawił w domu gotówką około 150 lirów, a prócz tego siostrzeniec jego, nie mogąc na razie opuścić Warszawy, przesłał telegrafem na ręce panny Jabłonowskiej 800 franków na pogrzeb. Tym sposobem, gdym 4-go lutego stanął we Florencyi i oświadczył tamecznym rodakom, iż zwłoki muszą być balsamowane, bo zostaną przewiezione do Krakowa na Skałkę, żądanie to nie natrafiło na żadne trudności pod względem finansowym, tembardziej, żem się podjął za 250 lirów zabalsamować zwłoki, a za 100 sprokurować dwie trumny, jedną ołowianą, drugą orzechową i wyjednać od władz włoskich wszelkie upoważnienia.”
Przed zabalsamowaniem, którego szczęśliwie dokonał doktór Barbaci, Strzembosz zdjął fotografię zmarłego, Sozański zrobił szkic akwarelowy, a Zawiejski zdjął maskę z twarzy i z ręki.
Dnia 6 lutego krakowska rada miejska jednogłośnie uchwaliła sprowadzenie zwłok Lenartowicza własnym kosztem do Krakowa i pochowanie onych na Skałce.
Przeniesienie zwłok do kościoła Santa Lucia del Prato nastąpiło d. 7 lutego, o g. 5 po południu. Pogrzeb był jak najskromniejszy, ale musiano nająć umyślnie karawan, aby na nim rozwiesić 18 olbrzymich wieńców, które włosi i rodacy zmarłemu nadesłali, oprócz trzech wieńców bronzowych: od wydziału krajowego, od miasta Lwowa i od lwowskiego koła artystyczno-literackiego.
W czasie pogrzebu poetka włoska, a przyjaciółka Lenartowicza, rozdała obecnym piękny sonet na cześć zmarłego, przełożony następnie przez Cezara Polewkę z Rzymu na polski i łaciński język.
Ponieważ zwłoki Lenartowicza później dopiero do Krakowa przewiezione być miały, po kilkunastu dniach przeto zabrano je z kaplicy kościelnej do depozytu municypalnego.
Oprócz sonetu pani Boneschi-Ceccoli, obiegała w tym czasie po Florencyi pełna duchu improwizacya przyjaciela poety, ojca Spaccia, wypowiedziana u księcia Bonelli-Crescenzi d. 9 lutego. Padre Spaccia przybył do Florencyi dla odwiedzenia naszego lirnika, ale odwiedziny te mógł mu oddać tylko — w grobowej kaplicy. Improwizacya ta nie kwili, nie boleje, nie płacze, ale ogromnym rzutem myśli obejmuje przyszłość, nie znikomość życia wskazuje, lecz znikomość śmierci. Jest silna, ma loty swobodne, szerokie, i żałuję bardzo, że jej tu przytoczyć nie mogę.
Wracam po ostatnie wrażenie do listu panny Jabłonowskiej.
Twarz Lenartowicza była po śmierci pogodna i spokojna; wyglądał tak, jakby tylko był uśpiony. Zdawało się, że lada chwila otworzy oczy, spojrzy, przemówi...
Trumna i pokój zarzucone były wieńcami.
W pokoju, oprócz rodaków i znajomych z równej poecie sfery towarzyskiej, stanęła też i garść biedoty różnej, która się garnęła z całej dzielnicy miasta do Lenartowicza.
Przychodziło to na gawędy, na narady, na utyskiwania, czasem po grosz, czasem po dobre słowo, czasem po westchnienie współczucia. Dobre słowo — to miał dla wszystkich i zawsze, a szło ono z duszy.
Był poeta w całej okolicy Montebello znany przez ubogą ludność, jako „Signor Professore”, wszakże nazywano go i poufalej także. Kiedy, przybywszy do Florencyi, pierwszy raz na Montebello się znalazłam i widząc trzy domy oznaczone N-rem 24, pod którym mieszkał Lenartowicz, wahałam się, gdzie go szukać, wybiegł z blizkiego kramiku jakiś łatacz obuwia z dratwą i starą cholewą w ręku i, popatrzywszy na mnie, zapytał:
Al Signor Teofilo?
Si — odrzekłam. Lo conoscete?
Ecco-la! — roześmiał się łatacz. — E mio amico! E amico dei poveri genti.
Dziś kiedy myślę o tem, chętniebym to słowo biedaka położyła między grobowe napisy poety: Przyjaciel ubogich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Konopnicka.