Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom I/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
NA CMENTARZU.

Dwudziestego grudnia 1877 roku o godzinie ósmej zrana termometr inżyniera Cheralies wskazywał dziesięć stopni poniżej zera. Wiatr dosyć silny dął od strony północno-wschodniej. Pogoda była chmurna, ponura. Cienka warstwa śniegu, spadłego nocą, pokrywała dachy i skrzypiała pod stopami przechodniów. Stan nieba i drobne płatki, unoszące się w powietrzu, zapowiadały widocznie, że warstwa ta wkrótce zgrubieje. Godzina ósma z rana w zimie, to pora, kiedy robotnicy idą do swych zatrudnień.
Pięciu zuchów ręce założywszy w kieszenie, czapki nasunąwszy na uszy, dolną część twarzy zasłoniwszy szerokim szalikiem, wchodziło właśnie prędkimi krokiem na cmentarz Pere Lachaise przez bramę naprzeciw ulicy Roquette, „wielkie wejście“ jak ją nazywają karawaniarze i wszyscy żałobnicy. Po długich, białych bluzach, włożonych na ubranie, możną było poznać na pierwszy rzut oka, że to są kamieniarze lub polerownicy marmurów.
Przy bramie stał stróż zziębnięty, przestępował z nogi na nogę, chociaż od zimna bronił się grubym płaszczem z podwójnym kołnierzem, i dozorował dwóch robotników, którzy zmiatali śnieg z drogi i osypywali chodnik piaskiem, dla zapobiegnięcia nieszczęśliwym wypadkom. Zobaczywszy pięciu idących, stróż zaczął się śmiać.
— A wy co to robicie? — zawołał — czy to dzisiaj robota, Cabirolu?
Idący przystanęli, a ten, którego stróż nazwał Cabirolem odpowiedział:
— Na taki czas pracować, panie Paskalu, albo to kto może? cement tak marznie, że ani go weź, a dłóto przylgnie ci w jednej chwili do palców.
— Więc po co u licha tu idziecie?
— Przyszliśmy pookrywać rogożami naszą robotę i pochować narzędzia. Zobaczysz pan, że śnieg zaraz będzie padał.
— Idźcie, moje dzieci, ja sam pójdę rozgrzać się póki nie nadejdzie jaki pogrzeb.... brrr! jakie zimno!
Stróż kazał to i owo zrobić zamiatającym śnieg, którzy miotłami wywijali zawzięcie, co parę minut w ręce chuchając, poczem wszedł do swej komórki opalanej małym żelaznym piecykiem. Robotnicy tymczasem podążyli dalej.
Cmentarz Pere Lachaise znany jest wszystkim; miejsce to spoczynku umarłych rozległe, a we wszystkich „przewodnikach“ wskazują je za jedną z głównych osobliwości Paryża.
Któż też z Paryżan nie był na tym cmentarzu podzielonym żelaznemi kratami i sztachetami drewnianemi na niezliczone cząstki, w których mieszczą się groby lub mogiły?
Kto z ciekawością nie przyglądał się tym pomnikom grobowym, większym i mniejszym, bogatszym i skromniejszym, z napisami, godłami, ozdobami i herbami tym pomnikom wszelakiego stylu i prostym, skromnym, wzruszającym i przesadą swoją do śmieszności dochodzącym.
Dokoła grobów mnóstwo nieśmiertelników, mnóstwo świeżego i zwiędłego kwiecia, bluszczu smętnego, cyprysów melancholicznych, cały gaj krzewów.
Całun nieskazitelnej białości powlekał siedzibę śmierci. Drzewa ogołocone z liści, wyciągały po nad grobami gałęzie obciążone szronem.
Na cmentarzu panowała cisza uroczysta.
O godzinie tak wczesnej nikt po alejach nie chodził, żadna istota ludzka nie klęczała, nie modliła się przy mogile.
Mylimy się... Była jedna, ale tylko jedna...
Był to człowiek lat pięćdziesięciu, który co tylko przyszedł z wiankiem w ręku i dążył przez wielką aleję, prowadzącą do kaplicy w górnej części cmentarza.
Szal w czarne kratki z białemi zakrywał mu część twarzy od dołu.
Od kapelusza niskiego z szerokiemi skrzydłami cień padał na policzki. Na sobie miał szeroki paletot, obszyty futrem.
Pięciu robotników, którzy przed kilku minutami rozmawiali w bramie, ze stróżem, udało się prawą aleją, ciągnącą się obok słynnego grobu Abelarda i Heloizy.
Szli tą aleją aż do placyku, gdzie stoi pomnik Berryera z posągiem znakomitego grobu Abelarda i Heloizy.
Tu ziemia spuszczać się zaczynała na dół, a przy placyku schodzi się kilka aleji, prowadzących do dolnego cmentarza.
Zamiast pójść jedną z alei, robotnicy nasi weszli na niewielkie schódki, ułożone wśród mogił i znaleźli się na ścieżce biegnącej między pomnikami.
Tu mieścił się oddział dziewiętnasty.
Człowiek, którego stróż nazwał Cabirolem, był podmistrzem w owym warsztacie, gdzie pracowali jego towarzysze.
Szedł naprzód, inni za nim gęsiego.
Nagle zatrzymał się naprzeciw wielkiego grobowca w stylu gotyckim, do którego prowadziły drzwi z otworem w kształcie trójliścia i krzyknął przeraźliwie.
— Co takiego — spytał robotnik, który szedł tuż za nim.
Podmistrz rękę wyciągnął ku ziemi.
— Patrz... — odezwał się głosem drżącym.
— Cóż to? — mówił dalej robotnik — a to jakby krew?
— A tak — prędko odpowiedział Cabirol — to krew, ale skąd?
Trzeci robotnik zbliżył się do grobowca.
— Stąd! — wykrzyknął, wskazując na próg z czarnego marmuru, przy którym widać było strugę skrzepniętej krwi.
— Co to znaczy? — szepnęło dwóch czy trzech robotników.
— Niech diabli mnie porwą, jeśli wiem, ale musimy się dowiedzieć — powiedział Cabirol i wspiąwszy się na palce, przyłożył oczy do drzwi żelaznych grobowca.
— Widzicie tam co? — zapytały ciekawe głosy.
— Nic, nic.
— A jednak to stamtąd.
— Widzę tę ścianę naprzeciw, może z drugiej strony będzie lepiej...
— Poszukajmy...
Mówiąc to, robotnicy otoczyli grobowiec dokoła.
Grobowiec był dość wysoki, rozmiarów majestatycznych i zajmował przestrzeń około dwudziestu ośmiu do trzydziestu łokci kwadratowych. Ściany boczne, tak samo, jak i drzwi, zaopatrzone były w otwory, lecz otwory te znajdowały się tak wysoko, że zajrzeć w nie nawet olbrzym nie mógłby. Jednak łatwo było dać sobie z tem radę.
— Podstawiajcie plecy! — rozkazał Cabirol.
Jeden z robotników, ciekawością pałający, czem prędzej stanął przy ścianie i podstawił grzbiet. Podmistrz wlazł na tę zaimprowizowane schody, uchwycił się za płaskorzeźbę i dosięgnąwszy otworu przesunął przezeń głowę. Nagle wykrzyknął, rzucił się w tył i padł blady jak śmierć, wargi mu drżały, twarz wyrażała zgrozę...
Robotnicy otoczyli go natychmiast, a na widok tak wyraźnego przestraszenia, sami stali zastraszeni. Strach wysoce jest zaraźliwy, sami bali się, nie wiedząc czego. Nareszcie jeden z nich spytał niepewnym głosem:
— Cóż tam jest?
— Kobieta.
— Kobieta? — powtórzyli czterej robotnicy.
— Tak.
— Nieżywa... zabita!...
Ostatnie to słowo wzmogło do szczytu wzruszenie i przestrach. Robotnicy lękliwie obejrzeli się dokoła, jakby im jakieś niewidzialne niebezpieczeństwo groziło. Pierwszy Cabirol odzyskał zimna krew.
— Prędzej! prędzej! — zawołał, trzeba wyjaśnić tę straszną historję, która jest dla mnie niepojętą. Ale może kto lepiej zobaczy odemnie. Niech jeden z was zawiadomi dozorcę, a my tutaj poczekamy...
— Idę! — odezwał się najmłodszy z robotników.
I pobiegł do dozorcy, którego kancelarja znajdowała się po prawej stronie od wejścia obok cmentarza żydowskiego. Przez drogę powtarzał sobie ciągle:
— Co za zdarzenie! mój Boże, co za zdarzenie!
Trzech robotników i podmistrz chodzili przed grobowcem, czekając na przybycie swego towarzysza z dozorcą.
— Kobieta zamordowana wewnątrz — rzekł jeden — to nie tak łatwo zrozumieć.
— A juści! — jakże to sobie wytłomaczyć — zapytał drugi — łeb sobie łamię, a nic nie mogę wymyślić.
— Może też wcale nie było zabójstwa — wtrącił trzeci — kobieta ta mogła wczoraj wejść do grobowca, ażeby się pomodlić, poślizgnęła się na schodkach, upadła, w głowę się uderzyła i zemdlała.
— To niemożebne! — odezwał się podmistrz.
— Dlaczego?
— Bo w takim razie klucz byłby w zamku i nicby nam nie przeszkodziło drzwi otworzyć.
— To prawda!
— Mamy przed sobą zbrodnię, ani wątpić o tem — zresztą dowiemy się zaraz, co mamy myśleć.
W tejże chwili na skraju ścieżki, prowadzącej do grobowca, ukazał się człowiek, którego widzieliśmy już na cmentarzu, w paltocie obszytym futrem i w kapeluszu z szerokiemi skrzydłami. W ręce wciąż jeszcze trzymał wianek z nieśmiertelników. Na widok robotników drgnął z lekka i zatrzymał się, jakby szukał mogiły. Zobaczywszy jakąś, na której wystawało drewienko do wianków, podszedł ku niej, powiesił swój upominek na trójkącie, osłoniętym z góry daszkiem śnieg pokrywający kamień, strzepnął chusta od nosa i ukląkł.
Spostrzegł go jeden z robotników.
— To ci wcześnie przyszedł i nie boi się mrozu! — zawołał.
— E! stary odparł Cabirol — uczucie nie zna godziny i krzty bólu w sercu, nie zważasz — czy ciepło, czy zimno.
— Człowiek ten opłakuje może syna lub córkę.
— Albo żona go odumarła.
— Tylko nie teściową, bo nie przyszedłby modlić się na jej grobie.
— A może prosi nieboszczkę, żeby nie wracała.
Żart ten chociaż bardzo płaski, zwłaszcza na cmentarzu, wywołał wybuch śmiechu. Teściowe bowiem nie bardzo są lubiane.
Wesołość przerwały dolatujące głosy czyjeś i prędkie kroki.
— To zapewne Piton powraca z dozorcą — rzekł Cabirol.
Nie mylił się. Dozorca cmentarza Pere Lachaise szedł prędko, a towarzyszyło mu trzech stróży i dwóch robotników.
Człowiek z wiankiem zdawał się być zatopiony w swej modlitwie i żałości, lecz może w rzeczywistości nie tak, jak z pozoru sądzićby można, bo usłyszawszy głosy i kroki, szybko się obejrzał. Gdy zobaczył przybyłych, wyraźny niepokój odbił się na jego twarzy, przepuścił ich obok siebie, potem zaraz wstał i wolnym krokiem, jakby dając się powodować nieprzezwyciężonemu pociągowi, skierował się ku grobowcowi, który otaczano.
W tej chwili, kiedy trzecią część drogi przeszedł dozorca, nachyliwszy się nad wielką plamą czerwoną, zwracającą uwagę na śniegu, zawołał:
— To krew!
I zwróciwszy się do podmistrza, dodał:
— Toś pan widział ciało tej kobiety w środku grobowca?
Cabirol skłonił się i odrzekł:
— Tak, panie dozorco! — kolega nadstawił mi plecy i zajrzałem przez otwór w ścianie bocznej..
— Wiem... wiem....
— Biedna kobieta leży na wznak w poprzek drzwi.
— Panowie — rzekł dozorca głosem drżącym ze wzruszenia — dwadzieścia pięć lat tu już jestem i ani razu nic podobnego nie wydarzyło się na cmentarzu Pere Lachaise! Przypuszczać ani sposób, żeby to był przypadek. Zbrodnię spełniono, zbrodnię dziwną, tajemniczą, niepojętą. Mam prawo oczywiście drzwi te natychmiast otworzyć, lecz uważam, że lepiej to uczynić przy komisarzu. Zresztą przyjdzie on wkrótce, bo jak mi tylko powiedziano, zaraz po niego posłałem.
— Co pan każe, panie dozorco? — spytał jeden ze stróżów.
— Czekając na komisarza, powinniście tymczasem pomyśleć, jakby potem przenieść ciało. Idź z dwoma robotnikami po nosze.
Stróż oddalił się.
— Nie mamy klucza od tego grobowca — mówił dalej dozorca — trzeba iść po narzędzia, do złamania zamku.
— Zaraz znajdę wszystko, co potrzeba, w tym grobie, który stawiamy — odezwał się Cabirol — pobiegnę zaraz i przyniosę.
I już się odwrócił, ale dozorca powstrzymał go temi słowy:
— Nie, zostań pan, lepiej poczekać na zlecenia komisarza. Zawołaj raczej ślusarza Franciszka Ferrot — dodał, zwracając się do jednego ze stróżów — idź do niego na ulicę Roquette i poproś, ażeby tu przyszedł z kluczami i wytrychami. Ani słowa nikomu nie piśnij o tem, coś tu słyszał. Nawet Ferrot niech się o tem dowie tutaj dopiero... zabezpieczymy się od gapiów, bo nic nieznośniejszego niema nad tych natrętów.
— Możesz pan być spokojny, panie dozorco.
Drugi stróż odszedł w tę samą stronę, co pierwszy.
— Ja mogę dostarczyć obcęgów i młotka — rzekł Cabirol — może się to przyda.
— Masz pan słuszność, przezorność większa nie zawadzi. Poślij pan którego ze swych robotników po narzędzia, na wszelki przypadek, gdyby trzeba było łamać zamek.
Jeden z robotników odłączył się od gromadki i pobiegł ku nowo wybudowanemu grobowi.
— A to dopiero przykra awantura — mówił dalej dozorca, zwracając się do otaczających go ludzi, a raczej na głos mówiąc do nich — cmentarz naturalnie pilnowany jest dobrze, dyżurni chodzą przez całą noc, no i widzicie, co się stało. Nie mamy nic sobie do zarzucenia, sumienie nasze czyste, ale to nie przeszkodzi sędziom oskarżyć nas o opieszałość! Bardzo niemiła awantura, bardzo niemiła!
Jakkolwiekbądź wolno szedł człowiek z wiankiem nieśmiertelników, zrównał się wreszcie ze stojącymi. Zbliżywszy się do gromadki, skłonił się wszystkim i zapytał grzecznie z nieśmiałą miną:
— Co się tutaj stało?
— Ot, mamy już jednego gapia — pomyślał dozorca. Nie przeszkodziło mu to jednak wywzajemnić się ukłonem i odpowiedzieć, wprawdzie raczej paltotowi, obszytemu futrem, niż pytającemu:
— Stała się tu rzecz bardzo przykra...
— Przykra? — powtórzył nieznajomy.
— Tak, panie... nocy dzisiejszej spełnione zostało morderstwo na cmentarzu Pere Lachaise, na cmentarzu tak dobrze strzeżonym!
— Prawda, widzę na śniegu coś czerwonego — rzekł człowiek w paltocie futrzanym — czyżby to była krew?
— Tak, to krew.
— Skądże się wzięła?
— Z tego grobowca... spojrzyj pan, pode drzwiami krwawa kałuża.
— Więc zbrodnię popełniono po za temi drzwiami?
— Tak, i gdyby żelazo było przezroczyste, ujrzałbyś pan trupa kobiety, leżącego na płytach.
Człowiek w paltocie futrzanym po raz drugi drgnął. Nerwowy dreszcz przebiegł mu po twarzy. Powieki opuściły się na oczy, a warga dolna zatrzęsła się z lekka. Wzruszenie to objaśnić było można zdziwieniem i zgrozą.
— Trup kobiecy — zawołał nieznajomy — to bardzo dziwne, to okropne!
— Tak panie! to bardzo dziwne i okropne... Niepojęta zagadka.
Do rozmowy wmieszał się podmistrz.
— Niepojęte — powtórzył — a może nie tak znów zupełnie panie dozorco.
— Jakto?
— Przedewszystkiem potrzeba wiedzieć, do jakiej rodziny należy ten grobowiec... czy panu to wiadomo?
Dozorca spojrzał na grobowiec. Żadnego napisu nie było na ścianie, tylko herb z koroną hrabiowską.
— W tej chwili nie wiem — odrzekł — ale się dowiem, kiedy zechcę, który numer?
Stróż obszedł grobowiec dokoła, przeczytał cyfry wyryte na kamieniu i wrócił.
— I cóż? — zapytał dozorca.
— Numer 3727 — odpowiedział tenże — 15. stycznia. 1853. Ustąpiono na zawsze.
— Zapisz to w swej książeczce. Wiadomości te będą nam zaraz potrzebne.
— Zapisałem.
W tejże chwili nadszedł jednocześnie stróż z dwoma robotnikami, niosącymi nosze i komisarz policyjny z trzema agentami.
Zobaczywszy tych ostatnich, człowiek w paltocie futrzanym jeszcze głębiej wcisnął kapelusz na oczy i zwolna odłączył się od gromadki, która ani myślała nim się zajmować.
W tymże czasie z dwóch stron przeciwnych nadbiegł ślusarz, sprowadzony przez stróża, i robotnik posłany przez Cabirola, po obcęgi i młotek.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.