Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom II/XLII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Maurycy zaprowadził Walentynę do okna, gdzie zupełnie oddzieleni byli od tłumu, choć tylko o dwa łokcie.
— Teraz mów pani prędzej — rzekł — o co chodzi?
— Idzie mi o to — odpowiedziała pani Bressoles — ażeby pan był dzisiaj bardzo uprzejmym dla Marji... słowem, żebyś pan nadskakiwał. Wiem, że nie kochasz Marji, bo mnie kochasz, przecie więc, w imię naszej miłości, ażebyś udawał w niej zakochanego.
— Będę pani we wszystkiem posłuszny, lecz co to znaczy? — zapytał Maurycy.
— Powtarzam ci raz jeszcze, że nie tu miejsce dla objaśnień. Wiedz tylko, żem znalazła sposób, ażeby się z tobą nie rozstawać... zaraz pójdę do oranżerii, poczekam tam na ciebie i powiem wszystko, czego się chcesz dowiedzieć...
Maurycy zadrżał.
— Ona nie może iść do oranżerii — odezwał się. — Gdzie pani mąż?
— Tylko co był w pokoju, gdzie grają w karty.
— Zobacz pani, czy jest tam jeszcze, postaraj się, ażeby zauważył obecność pani i nie opuszczaj go, póki tam nie przyjdę.
— Może masz słuszność. Ale prędko przyjdziesz?
— Jak tylko dozwoli roztropność!
Walentyną ukradkiem ścisnęła Maurycego za rękę, rzuciła nań płomienne spojrzenie i odstąpiwszy od okna, przyłączyła się do tłumu gości. Poszła do pokoju, gdzie grano w karty, ażeby za radą Maurycego zobaczyć, czy mąż siedzi jeszcze przy zielonym stoliku. Maurycy spojrzał na zegarek. Wskazówki oznajmiały godzinę wpół do dwunastej.
— Już czas! — szepnął złoczyńca — zajmijmy się sukcesorką Armanda Dharville!
Jeśli Marja Bressoles głęboko zasmucona była nieobecnością Alberta, jeżeli przeczucia złowróżbne trapiły jej duszę, nie mniejszą melancholją ogarnięty był sen sędziego śledczego i miał niemniej ponure przeczucia.
Smutek zwiększał się bardziej, w miarę, jak zbliżała się chwila balu w pałacyku Bressolów. Zdawało mu się, że widzi Marję wśród tłumu wielbicieli, pochlebców, czuł zazdrość, którą choć nieokreśloną była i bez wyraźnych, pewnych przyczyn, niemniej dręczyła go okrutnie. Prosił doktora, ażeby mógł wyjechać wieczorem, choć na jedną tylko godzinę. Doktór wyjazd uważając za bardzo niebezpieczny, odmówił prośbie chorego i pozostał nieubłaganym. Znużony marzeniami na jawie, młodzieniec zasnął. Sen jego, zrazu spokojny, gorączkowym się stał, pełnym widziadeł przykrych i złowróżbnych kombinacyj. W ciągu dwóch godzin, Albert, pocąc się, oddychając z trudnością, męczył się ze snem, gorączka jeszcze się bardziej wzmogła. Nagle zerwał się i głucho krzyknął:
— Jezus! Marja!... Co za okropny sen... — szepnął, obcierając zroszone potem czoło — znajdowałem się obok Marji w jakiemś dziwnem miejscu, dokoła nas były krzewy i kwiaty... wielkie niebezpieczeństwo groziło Marji, ale jakie nie mogłem odgadnąć... Wolała mnie na ratunek. A ja nogi miałem jakby przykute do miejsca. Nie mogłem rzucić się jej na pomoc. Widziałem, jak padła, spojrzawszy na mnie raz ostatni.
Straszna myśl przebiegła mu przez głowę.
— Czy to nie z nieba ostrzeżenie, ten sen? — rzekł do siebie. — Może Marja rzeczywiście jest w niebezpieczeństwie? Może ona mnie wołała na ratunek i za kilka minut może się dowiem, że zginała, nie doczekawszy się pomocy? Lepiej życie swe tej nocy narazić dla ratowania Marji, niż jutro umrzeć z rozpaczy i wyrzutów sumienia.
Odrzuciwszy z siebie kołdrę, Albert wstał z łóżka i ubrał się powoli. Albert przedsięwziął wszelkie ostrożności, ażeby bez hałasu drzwi od pokoju otworzyć i nie obudzić ojca... Wyszedł na palcach, rachując się z każdym krokiem i wstrzymując oddech. Szczęśliwie przebył wszystkie pokoje i otworzył drzwi do sieni. Może nawet nie całkiem się obudziwszy, odźwierny machinalnie targnął za sznurek, otwierający furtkę.
— No, wolny jestem! — pomyślał syn sędziego, wybiegłszy na ulicę i zatrzaskując za sobą furtkę.