Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom II/XLI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLI.

W miarę, jak się napełniały pokoje, dał się słyszeć gwar pochwał, przerywany pochlebnemi wykrzyknikami.
Zachwycano się uprzejmością pani domu i wytwornym smakiem nowym i oryginalnym upiększeń.
Zwolna zjeżdżać się zaczęli znani czytelnikom naszym goście: Guy d‘Arfeuille, Paskal de Landilly, Gabriel Servais, który ukłoniwszy się budowniczemu i jego żonie, oczami szukał Marji, która właśnie z pośród gromadki młodych pań z roztargnieniem przysłuchiwała się światowym rozmowom, zupełnie dla niej obojętnym.
Przypadkiem jednak spojrzawszy dookoła, — spostrzegła malarza, podeszła doń z uśmiechem, podała mu rękę i zapytała:
— Ma pan jaką wiadomość o swym uczniu, panu de Gibray?
— Mam...
— Czy dobrą?
— Wyborną... Widziałem się z nim dziś rano. Daleko mu lepiej i prosił mnie, ażebym się od niego pani pokłonił, z zapewnieniem jego szacunku i gorącej przyjaźni. Jeżeli więc to o niego ma zatroskaną pani twarzyczkę, niech pani, czemprędzej spędzi z niej tę chmurkę.
— Jaki pan dobry, bardzo panu jestem wdzięczna — odpowiedziała Marja, — żadnego niepokoju nie czuję, będąc pewną, że Albertowi niebezpieczeństwo nie grozi.
— A dlaczego pani taka smutna?
— Doprawdy sama nie wiem, dlaczego doświadczam jakiegoś nieokreślonego uczucia, serce bije mi, jakby miało się ze mną stać coś przykrego, boję się czegoś.
— Boi się pani! — powtórzył Gabrjel Servais.
— W tym tłumie? Pośród tych kwiatów, ognia, muzyki? Czego się pani lęka, mój Boże?
— Sama nie wiem czego... jakieś dziwne, niedorzeczne przeczucie, zapewne chorobliwe. Ręce mam zimne, jak lód, a jednocześnie gorączkę czuję. Uśmiecham się, a płakać mi się chce...
— Gdybym doktorem był, powiedziałbym pani, że to chwilowe podrażnienie nerwów, które trzebaby uspokoić, o ile można jak najprędzej...
— Uspokoić... ale czem?
— Zwalczyć samą siebie, przyłączywszy się do ogólnej wesołości. Oto i pierwsze dźwięki walca, a walc zdaje się wybornem jest lekarstwem na nerwy.
— Może pan ma słuszność...
— Nie może, ale z pewnością.
— Więc niechże doktor zastosuje zalecone przez siebie lekarstwo — rzekło dziewczę z uśmiechem. — Przetańczmy walca, jeśli pan zechce.
— Właśnie chciałem panią o to prosić.
Bardzo ładna kareta zatrzymała się z kolei przed podjazdem. Na koźle siedział stangret i lokaj, których twarze prawie nakryte były kołnierzami futrzanemi od płaszczów. Z karety wysiadł Maurycy. Lokaj otworzył i zatrzasnął drzwiczki.
— Czekaj tam, gdzie ci kazano — rzekł młodzieniec do stangreta, a zwracając się do lokaja, rzekł?
— A ty chodź za mną.
Maurycy przesunął się pośród karet na tylne schody, wychodzące na korytarz, którym można się było dostać do małej oranżerii, służącej za buduar dla pań.
Schody oświetlał jeden rożek gazu. Korytarz był stosunkowo ciemny i pusty, gdyż służba nie miała co robić po tej stronie. Syn Aime Joubert doszedł do maleńkiej oranżerii, nie spotkawszy żywej duszy.
— Daj mi szkatułkę — rzekł do lokaja.
Lokaj wyjął z pod długiego surduta znaną nam szkatułkę żelazną.
— Proszę, — powiedział, podając ją Maurycemu.
— Teraz — odezwał się Maurycy — idź i stań tak, ażebym z łatwością mógł cię znaleźć.
Lokaj skłonił się na znak, że rozumie, zawrócił się i znikł. Maurycy pozostawszy sam, ucho przyłożył do drzwi buduaru. Słychać było tylko zdala dolatującą muzykę orkiestry. Młodzieniec rękę położył na klamce i ostrożnie nacisnął. Otworzyły się drzwi.
Maurycy przestąpił próg, przeszedł przez oranżerię cichemi krokami, zbliżył się do portiery i uchylił ją, ażeby zajrzeć do saloniku. Tu także nie było nikogo. Wtedy przystąpił do jednej z większych doniczek z roślinami podzwrotnikowemi, wysłanej mchem i nacisnął na sprężynę żelaznej szkatułki.
Dał się słyszeć trzask i podniosło się wieko. Przy rzęsistem oświetleniu żółta i pstra łuska gadu błysnęła złowróżbnym blaskiem. Żmija poruszyła się zlekka.
Maurycy przewrócił szkatułkę i żmija wypadła na mech.
— Obudź się i zabij! — wyszeptał.
Wyszedł z oranżerij, mówiąc do siebie cicho.
— Walentynę potrafię ustrzec od niebezpieczeństwa, a Marję zdołam zniewolić, ażeby tu przyszła.
Lokaj, — którym był Verdier — włożył do kieszeni szkatułkę żelazną i wyszedł na ulicę, Maurycy zaś skierował się do podjazdu i udał się na górę głównemi schodami. Za kilka sekund oznajmiono w salonie:
— Pan Maurycy Vasseur.
Budowniczy uścisnął mu rękę, pani Bressoles powiedziała mu z uśmiechem, szczególne mającym znaczenie:
— Jakże to późno, kochany panie Maurycy.
— To prawda, alem niestety musiał w redakcji poprawiać korektę jednego z moich artykułów.
— Niech mi pan poda rękę — mówiła dalej Walentyna — obejdziemy pokoje i usłyszysz pan zasłużone pochwały, gdyż przy ozdobienia, poczynione za radą pańską, wyglądają przy świetle czarodziejsko!
Maurycy wmieszał się w tłum wraz z Walentyną.
— Muszę z panem pomówić — rzekła doń Walentyna.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.