Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom II/XL
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— O! — zawołała Marja tonem, którego szczerości nie można było podejrzewać.
— Nie lubię tej szykownej młodzieży i zdaje mi się, że na tym twoim balu, matko, tańczyć będę mniej, niż na pierwszym.
— Dlaczego? — spytała zdziwiona matka.
— Nie bardzo — lubię tańczyć. Nie podoba mi się ta młodzież... cudni, jeśli nie głupi!
— E! przesadzasz
— O, nie, moja mamo!
— Przecie nie wszyscy młodzi ludzie są podobni do siebie, musisz chyba z nich wyróżniać choć jednego, albo dwóch?
Usłyszawszy to poniekąd zapytanie, Ludwik Bressoles, który czytał gazetę, podniósł oczy i spojrzał na Marię. Oczy dziewczęcia skierowane były na niego; zaczerwieniła się. Mrugnął nieznacznie, dając tem znak, aby nic nie, mówiła. Walentyna pytała dalej:
— No, cóż, nic nie odpowiadasz?
Maria milczała.
— Milczenie twoje dowodzi, że się nie omyliłam — rzekła jeszcze pani Bressoles — przekonaną jestem, żeś już uczyniła wybór.
Żona Ludwika Brsssoles wiedziała bardzo dobrze od samego Gibraya, że Albert kocha Marię. Widziała, jak Marja uśmiechała się wymownie do Alberta i nie wątpiła, że dziewczę odpłaca młodzieńcowi wzajemnością, chciała jednak nabrać w tym względzie zupełnej pewności.
Miłość ta mogła mieć dla niej wielkie znaczenie i następstwa. Sędzią śledczy nie cofnie się zapewne przed niczem, byleby nie dopuścić małżeństwa syna swego z córką swej dawnej kochanki.
Trzeba było zatem stłumić tę miłość, zanim spotężnieje.
Walentyna obmyśliła plan zupełnie jej godny, a zatem nikczemny, który według przewidywań miał zabezpieczyć jej spokój.
Marja prędko opanowała wzruszenie, jakie w niej obudziły pytania matki i odpowiedziała:
— Zaręczam mamie, że się mama myli... Naturalnie, że są i między tą młodzieżą bardziej interesujący, ale tak mało zwracałam na nich uwagi, że nie zapamiętałam żadnego nazwiska, ani też niczyja twarz nie pozostała mi w pamięci.
— Przesadzasz, albo zanadto jesteś wybredna. Wicehrabia d‘Arfeuille naprzykład jest zachwycający. A Albert de Gibray...
Wymawiając to nazwisko, Walentyna wlepiła wzrok w oczy Marji.
Dziewczę pozostało obojętne.
— Bardzo przystojny — rzekła — ale... Trochę za poważny, tak mi się zdaje... a zresztą i nie myślę o wyjściu zamąż.
— Nie myślisz o wyjściu zamąż? Dlaczego? W twoim wieku należy już o tem myśleć.
— Cóżbyś na to powiedziała, gdybym ja dokonała już dla ciebie wyboru, którego ty sama uczynić nie potrafisz?
— O kim mama mówi? — zapytało dziewczę.
— Mówię o zachwycającym młodzieńcu, eleganckim, rozumnym, który niezawodnie zyska sobie wielkie uznanie pracami literackiemi, a ciebie wielce szanuje i widocznie wielką znajduje przyjemność w naszem towarzystwie, bo bywa u nas codziennie.
— Ależ to Maurycy Vasseur — zawołała Marja — ażeby mi się nie podobał...
— Więc chętnie wyjdziesz za niego? Marja chciała gorąco zaprzeczyć. Ludwik Bressoles nie dał jej na to czasu.
— Czy Maurycy Vasseur oświadczył się przed tobą? — zapytał Walentynę, zmarszczywszy brwi.
— Formalnie pan Vasseur jeszcze się nie oświadczył, ale zdaje mi się, że mogę stanowczo powiedzieć, żem wyczytała z jego twarzy, iż bywa tu tak często dla Marji.
Biedne dziewczę zadrżało od stóp do głowy. Ojciec pospieszył ją uspokoić.
— Bardzo dobrze — rzekł.
— Pozwólmy się panu Vasseur oświadczyć, a Marja niech sama swobodnie uczyni wybór według swego serca, chcę, żeby wybrała sama.
Czas płynął. Była godzina dziesiąta wieczorem. Trzy wymienione osoby rozeszły się do swych pokoi. Bal odbyć się miał nazajutrz. Od rana przyszli tapicerzy, ażeby ustawić meble, a potem ogrodnicy z kwiatami. Maurycy przybył bardzo wcześnie, ażeby z budowniczym doglądać wykonania rozmaitych zleceń, które sam poradził. Bressoles nie mając żadnej sympatii do młodzieńca, oddawał mu sprawiedliwość zupełną co do wytwornego gustu.
Syn Aime Joubert nie spuścił z uwagi żadnego pokoju w pałacyku. Salon, przystrojony zielonością roślin, był dla niego przedmiotem szczególnych starań, zarówno jak i mała cieplarnia, do której można było wejść z podwórza tylnemi schodami i przez korytarz, omijając pokoje.
Maurycy kazał w tych dwóch pokojach postawić duże doniczki z kwiatami, zaopatrzone w gęsty mech dla przykrycia ziemi. Bressoles szedł za Maurycym, podziwiając jego zapał, dowcip i wesołość, tak że już zaczynał go uważać za nadzwyczaj miłego.
— Z tym młodzieńcem — pomyślał — nie można się nudzić.
Budowniczy chciał przez grzeczność zatrzymać młodzieńca na śniadanie. Maurycy wytłómaczył się pilnem zajęciem i opuścił pałacyk, nie zobaczywszy się ani z Walentyną, ani z Marją.
O dziewiątej wieczorem zapalono światło w żyrandolach i wkrótce pierwsi goście ukazali się w pokojach, przekształconych na cały szereg ogrodów zimowych.
Walentyna jaśniała pięknością w ślicznym kostiumie, który uwydatniał wszystkie jej plastyczne wdzięki. Marja, bardzo elegancko, ale bardzo skromnie ubrana, smutną była i zamyśloną. Myśl, że w całym tłumie tym nie zobaczy Alberta de Gibray, dobywała łzy z jej oczu.
Matka zaćmiewała ją zupełnie. Wiedziała o tem i nie było jej przykro bynajmniej.