Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom II/XXX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tajemnica grobowca
Podtytuł Powieść z życia francuskiego
Wydawca Redakcja Kuriera Śląskiego
Data wyd. 1931
Druk Drukarnia Kuriera Śląskiego
Miejsce wyd. Katowice
Tytuł orygin. Simone et Marie
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXX.
ZAKOCHANI.

Po przetańczeniu Marja i Albert, rozmawiając doszli do saloniku, który przed chwilą opuściła Walentyna i Paweł de Gibray.
— Wejdźmy tu — odezwała się Marja, drzwi otwierając — tu niezawodnie nie tak gorąco, jak w salonie.
Albert wszedł za nią i usiadł obok na okrągłej kanapce, nad którą wznosiły się drzewka pomarańczowe kwitnące.
To samo zajęli miejsce, na którem przed kilku minutami siedzieli pani Bressoles i Paweł de Gibray.
Dziwny i niespodziewany kontrast.
Syn i córka zastąpili teraz ojca i matkę.
Naiwna, czysta, pełna wiary miłość zamiast wstrętnych wspomnień i nieprzejednanej nienawiści.
Świetna przyszłość miasto ponurej przeszłości w pokoju napełniała atmosferę woń kwiecia.
— Panie Albercie — rzekła Marja, nieco głos zniżywszy — chciałabym panu zadać pewne pytanie.
— Pospieszę na nie z odpowiedzią.
— O tem nie wątpię. A czy będzie szczera?
— Ręczę pani!
— Nawet gdyby pan przypuszczał, że szczerość ta może mnie obrazić?
Albert widocznie się zawahał.
— Trzeba przyrzec — nalegała Maria.
— Dobrze... W każdym razie odpowiem szczerze.
— Bardzo ładnie. Wszyscy wiedzą, że moja matka bardzo ładna, o wiele odemnie piękniejsza. Ale dajmy pokój stronie plastycznej, a powiedz mi pan, jakie wrażenie sprawiła na panu moja matka od pierwszego wejrzenia... Powiedz pan, a pamiętaj, żeś przyrzekł mi być szczerym.
— Uderzyła mnie sprzeczność jej chłodnych oczu z czarującym uśmiechem. Wprawdzie, kiedy mnie pani jej przedstawiała, słowa jej dla mnie były bardzo grzeczne, ale ton wymuszony czynił je prawie nieżyczliwemi. Wydawało mi się, że pani Bressoles nieprzyjemna jest moją obok pani obecność.
— Skądżeby się wzięła taka antypatia; matka moja nie znała pana.
— Antypatia trudno się daje tłómaczyć! — żywo odpowiedział Albert. — Powstaje ona sama przez się, podobnie jak miłość. Dla czegom ja, kiedym panią, po raz pierwszy ujrzał w pracowni Gabriela Servet, uczułem, jak serce me drgnęło. Dlaczego sercem mojem i duszą owładnął taki zachwyt? Gdybyś pani nawet prosiła mnie o wytłumaczenie, nie byłbym w stanie objaśnić...
— A ja mogę — rzekła Maria, spuściwszy oczy — to sympatia — to przyjaźń.
— Nie, Mario! — zawołał młodzieniec z mimowolnem uniesieniem. — To miłość... miłość mną owładnęła... pani wie, że ja panią kocham....
— Wiem o tem, bo sama to czułam, co i pan.
— Jakto, Marjo, Marjo moja droga! — rzekł Albert, nie posiadając się z radości — jakto, więc i ty mnie kochasz?
Panna Bressoles spojrzała na młodzieńca i rzekła doń prawie niedosłyszalnym głosem:
— Albercie, oboje jesteśmy bardzo młodzi, oboje znamy mało życie i może daremnie mówimy w ten sposób.
— Marjo, Marjo! dlaczego daremnie? — gorączkowo mówił Albert, przyciągając dziewczę do serca. — Młodzi jesteśmy, to prawda, ale tem lepiej, bo się kochamy. Razem spędzimy długie lata szczęścia, kiedy zostaniesz moją żoną!
Głosem, jak oddech słabym, wyszeptała Marja:
— Twoją żoną! o to marzenie!...
Jednocześnie śliczną główkę złożyła na piersi Alberta. Młodzieniec wycisnął na jej czole gorący a czysty pocałunek.
Marja drgnęli i powtórzyła:
— Twoja żona!
— Jeżeli ojciec mój przyjechał na ten bal — odpowiedział syn sędziego śledczego — to dlatego, ażeby ciebie zobaczyć, ażeby poznać twą matkę, bo się przed nim nie kryłem z moją miłością i wkrótce prosić będę rodziców o twą rękę.
— O mą rękę prosić?! — powtórzyła Marja tonem, w którym czuć było wzruszenie.
— Tak.
— I panu się wydało, żeś się pan nie spodobał mej matce... cóż więc będzie, jeżeli odmówi swego pozwolenia?
— To naszemu małżeństwu nie przeszkodzi, bo ojciec twój, jestem tego pewien, będzie po mej stronie i uczyni co zechce. To jego prawo i obowiązek.
— O! ojciec mój bardzo dobry, dla mnie tylko żyje, ale matka!
— Matka pani będzie musiała być posłuszną! — przerwał Albert. — Przecie mnie kochasz, Marjo?!
— Czy cię kocham? O, z całej duszy!
— I przysięgniesz mi, że nie będziesz niczyją, tylko moją żoną?
— Niczyją, prędzejbym umarła — rzekło dziewczę, zbladłszy.
Młodzieniec przycisnął ukochaną do piersi i usta jego po raz drugi dotknęły się jej włosów.
Marja podniosła się z miejsca.
— Trzeba wracać do salonu — wyrzekła.
— Chodźmy, moja droga!
Marja ujęła Alberta pod rękę i młodzi ludzie upojeni miłością, nadziejami, szczęściem, wyszli z saloniku, i połączyli się z tłumem.
Paweł de Gibray i Ludwik Bressoles długo rozmawiali z sobą we framudze okna.
Budowniczy uczuł sympatie do prawnika, jeszcze młodego, którego twarz jednak postarzała od pracy, kłopotów, a może i cierpień.
Sędzia śledczy, po strasznej scenie, przy której byliśmy obecni, bardzo był rad, przekonawszy się w rozmowie z Ludwikiem Bressoles, że nie omyliło go pierwsze wrażenie.
Gibray, rozsądny człowiek i sędzia śledczy od stóp do głowy, posiadał w wysokim stopniu umiejętność badania, które mógł zręcznie prowadzić, nie dając tego poznać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.