Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom II/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Serdecznie też żałował Ludwika Bressoles i Marji, z których pierwszy nie zasługiwał na tak złą żonę, a druga na tak złą matkę.
Po skończeniu rozmowy odszukał oczami Alberta i spostrzegł go idącego pod rękę z córką budowniczego.
Podszedł zaraz z Ludwikiem Bressoles do młodej pary.
Trzeba nam jechać! — rzekł do Alberta.
— Już!? zawołała Marja z naiwnym wdziękiem. — Przecie nie ma jeszcze dwunastej nawet.
— To prawda! — odparł Paweł de Gibray — ale czas u mnie jest bardzo ograniczony. Roboty co niemiara, jeżeli więc nie odpocząłbym kilka godzin, jutro sił do niej nie miałbym.
— To jedźmy! — rzekł skwapliwie Albert.
— Nie śmiem panów zatrzymywać — odezwał się budowniczy. — Wiem, że się do obowiązków zupełnie stosować należy. Ale niech że przynajmniej panowie raczą nam przyobiecać, że będziemy mieli przyjemność widzieć panów u siebie innym razem.
— Nie mogę dać słowa! — odpowiedział sędzia śledczy z pewnem zakłopotaniem.
— Dlaczego?
— Musiałem opuścić rozmaite zajęcia, ażeby dziś przyjechać do państwa. Nie wiem otóż, czy będę wolny.
— Ale dla pana Alberta nie istnieją przecież takie nieprzezwyciężone przeszkody, ażeby nas nie mógł odwiedzać — szepnęło dziewczę, spuszczając oczy, a szkarłatny rumieniec zabarwił jej twarzyczkę.
Sędzia śledczy drgnął.
— Dla przyczyn nam znanych uważał małżeństwo Alberta z Marją za niemożebne.
Odpowiedział więc tylko:
— Mój syn jest wolny!
Krótkie te słowa, wypowiedziane suchym tonem, ugodziły biedną Marie w serce i sprawiły na niej bolesne wrażenie.
Albert, oddając się marzeniom o szczęściu, nie dojrzał w słowach żadnej myśli wstecznej, któraby w nim obudzić mogła niepokój.
Ująwszy ręce Marji, uścisnął je serdecznie.
Chętnie podniósłby je do ust — ale nie śmiał.
— Wytłómacz nas pan z łaski swojej przed panią Bressoles — mówił dalej sędzia śledczy, — nie śmiem ani na chwilę odrywać jej od obowiązków pani domu.
— O, jest i mama! — rzekła Marja, zauważywszy matkę.
Podbiegła do niej, wzięła ją za rękę i przyprowadziła ją do ojca i panów de Gibray:
— Pan de Gibray nas opuszcza.
— Cieszy mnie, że pana widzę jeszcze przed pańskim odjazdem i spodziewam się, że przecie zajrzy pan do nas — rzekła Walentyna swobodnie.
Paweł de Gibray w milczeniu się skłonił i wziąwszy Alberta za rękę, skierował się ku wyjściu.
Marja ścigała ich wzrokiem, a oczy jej zapełniły się łzami.
— Tak mi się zdaje, że szczęście moje oddala się i już nie powróci! — myślała.
Od tej chwili cały bal wydawał się jej nudnym.
Około godziny drugiej goście zaczęli się rozjeżdżać.
Maurycy przyszedł się pożegnać z Walentyną.
— Kiedy się z panią zobaczę? — zapytał z cicha, po ceremonjalnym ukłonie.
— Czekaj, pan! — odpowiedziała również z cicha.
I skinąwszy nań, przystąpiła do Bressola, którego tonem jak najbardziej uprzejmym spytała:
— Czy masz, mój drogi, jakie projekty na jutro?
— Dotąd żadnych! — odpowiedział budowniczy.
— To nic ci nie przeszkadza zgodzić się na propozycję pana Maurycego Vasseur, który pragnie pojechać z nami jutro do lasku Vincennes na ślizgawkę...
— I owszem, jeśli tobie i Marji sprawi to przyjemność.
Maurycy uścisnął rękę Bressolowi, skłonił się Walentynie, potem Marji i odszedł; salony były już prawie puste.