Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom III/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pomimo całej ostrożności skrzypnięcie furtki doszło do uszu naczelnika i agentów. Wszyscy trzej pomyśleli:
— Ktoś z domu wyszedł.
Powstrzymali oddech, ażeby lepiej słyszeć. Maurycy skręcił w tę stronę, gdzie stał Martel. Przyspieszył kroku. Martel szedł za młodzieńcem, którego sylwetkę ledwie widać było wśród gęstej mgły. Naczelnik policji śledczej zbliżył się do Jodeleta.
— Martel śledzi człowieka, który wyszedł? — odezwał się.
— Tak — odpowiedział, — i mnie to wyjście wydaje się podejrzanem, Ale my chyba zostańmy na straży. Może on nie był sam.
— W każdym razie, choćby był tylko sam, dowiemy się gdzie mieszka i poprosimy go, ażeby objaśnił, po co przyszedł do tego domu i dlaczego w nocy — odezwała się nagle jakaś kobieta, która nadeszła niedostrzeżenie dzięki mgle.
— Pani Rosier! — zawołał Jodelet, poznawszy ją po głosie.
— Sza! nie wymawiajcie mego nazwiska, zwłaszcza tak głośno. Ja tutaj jestem już przeszło od godziny. Widziałam panów sama także stałam na straży.
— Widziała pani człowieka, którego śledzi Martel?
— Przeszedł tuż obok mnie, ale wśród tych ciemności trudno było widzieć.
— Martel umie wybornie tropić! — rzekł Jodelet — Nie straci go z oczu.
Policjanci, stojący na straży przed domem przy ulicy Comartin, tracili cierpliwość od tak długiego i widocznie bezpożytecznego pilnowania, bo furtka w bramie pozostawała wciąż zamknięta. Wybiła godzina trzecia, czwarta, potem piąta. Na ulicach zaczęły się ukazywać powozy, robotnicy szli do pracy, otwierano sklepy, mleczarki stawiały swe blaszanki pod kranami.
Naczelnik policji dał znak. Aime Joubert i Jodelet natychmiast się do niego zbliżyli.
— Możemy odejść — rzekł do pani Rosier. — Jodeleta zaś zostawię na straży, aby miał baczność na dom.
Agent skłonił się. Pani Rosier odeszła z naczelnikiem i udała się na ulicę Meslay, gdzie się przebrała za roznoszącą pieczywo. Za godzinę wróciła i skinęła na Jodeleta, który poszedł za nią do podrzędnej restauracji, gdzie zjedli śniadanie w oczekiwaniu na przybycie członków sądu. O godzinie ósmej zrana, dwie karety zatrzymały się na bulwarze, przy rogu ulicy Comartin.
— Czy wejdziemy, panowie? — rzekł komisarz, który miał przy sobie rozkaz aresztowania, podpisany przez sędziego śledczego, Pawła de Gibray.
— Służymy!
Członkowie sądu i agend weszli do bramy, od której otworzono im furtkę.
— Czego panowie chcą! — krzyknęła odźwierna zadziwiona i przerażona tem rannem najściem.
— Najprzód zamknijcie furtkę i nie wpuszczajcie nikogo — rozkazał naczelnik policji śledczej — przybywam tu w imieniu, prawa.
Odźwierna była posłuszna, drżąc całą.
— Czy mieszka tu panna Oktawja? — spytał komisarz.
— Tak.
— Czem się trudni?
— Mój Boże, jakby to powiedzieć... zdaje, się, że niczem... widzi pan ładna jest, dlatego nazywają ją też piękną Oktawją.
— Na którem piętrze mieszka ta panna?
— Na pierwszem.
— Jest teraz w domu?
— O, tak!... nawet bardzo wcześnie wróciła wczoraj wieczorem.
— Czy nikt do niej nie przychodził wieczorem lub w nocą?
— Nikt.
— Wie pani o tem napewno?
— Napewno, mąż mój może to, poświadczyć.
— Zaprowadź nas pani do niej.
Odźwierna poszła na pierwsze piętro i zadzwoniła. Pokojówka otworzywszy drzwi i zobaczywszy całą ludzi czeredę, cofnęła się o trzy kroki.
— Do kogo to panowie? — wyjąkała z widocznym przestrachem.
— Niech się panienka nie boi — odpowiedział naczelnik policji śledczej. — To tylko prosta formalność. Przychodzimy w imieniu prawa. Oto pan komisarz policji. Niech panienka powie swej pani, że pragniemy z nią pomówić.
— Niemożna.
— Idź i obudź panią. Rozkazuję ci w imieniu prawa.
Pokojówka skłoniła głowę i poszła drzwi nie zamykając za sobą. Nagle dał się słyszeć krzyk przerażenia, dziewczyna wróciła, ledwie trzymając się na nogach, blada jak śmierć. Padła na ławeczkę w przedpokoju przestraszona, drżąca i wyszeptała urywanym, ledwie zrozumiałym głosem:
— Moja pani!... moja biedna pani!...
— Co takiego? co się z nią słało? — spytali jednocześnie komisarz i naczelnik policji.
Pokojówka załamała ręce i odpowiedziała tak słabym głosem, że raczej trzeba było odgadywać, niż można było słyszeć jej słowa:
— Pani nie żyje!...