Tajemnica grobowca (de Montépin, 1931)/Tom III/XLVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnica grobowca |
Podtytuł | Powieść z życia francuskiego |
Wydawca | Redakcja Kuriera Śląskiego |
Data wyd. | 1931 |
Druk | Drukarnia Kuriera Śląskiego |
Miejsce wyd. | Katowice |
Tytuł orygin. | Simone et Marie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
To ona czekała tutaj na osobę, która miała przyjść po list poste-restante? — zawołał bardzo zdziwiony naczelnik.
— Dano jej list?
— Dano...
— I cóż dalej?
— On zabrał list i odszedł, a w tejże chwili agentka, dostawszy strasznego ataku nerwowego, upadła na podłogę i zaraz odwieziono ją do domu.
— Czy nikt z panów urzędników nie widział tej osoby?
— I owszem, ponieważ było wiadomo, o co chodzi, dwóch czy trzech urzędników nachyliło się, ażeby ją ze swego okienka zobaczyć.
— No i jak wyglądał? mężczyzna już trochę postarzały?
— Nie. Był to młody człowiek, lat dwudziestu trzech, bardzo przystojny.
— Coraz osobliwsze, coraz osobliwsze! — mruknął naczelnik.
— Postępowanie Aime Joubert wydaje mi się niezrozumiałem. Przypuszczać należy można, że w tem wszystkiem kryje się zdrada.
Zapisawszy w notesie posłyszane wiadomości, naczelnik odjechał i udał się do sądu.
— Czekałem na kolegę z niecierpliwością — rzekł komisarz.
— Nie wie kolega czego o pani Rosier?
— Nie, ale nie o to tu chodzi.
— A o co?
— Musimy śledztwo zarządzić na ul. Ville d‘Evecque.
— Cóż się tam stało?
— Zmarła tam nagle szwaczka na pensji. — Komisarz policyjny nadesłał mi protokół, koledze go posłałem, dodając, że na kolegę czekam. Uprzedziłem również sędziego śledczego de Gibray, bo nic dotąd nie dowodzi, aby śmierć była naturalna, pomimo raportu lekarza miejskiego. Weźmiemy doktora z prefektury.
— Służę koledze.
W tejże chwili zapukano do gabinetu.
— Proszę — odezwał się komisarz policji.
Pan de Gibray się skłonił, naczelnik mówił, że pragnie widzieć się z panem komisarzem, czeka.
— Proś.
Wszedł sędzia śledczy.
— Jak najuprzejmiej proszę kolegów rzekł — ażebyśmy się natychmiast zajęli śledztwem na ulicy Vi!le d‘Eveque. Już późno jest, a takem zmęczony, że potrzebuję koniecznie odpocząć.
— Jedziemy — odpowiedział naczelnik — ale wprzód niech nam sędzia pozwoli skończyć jedną bardzo ważną sprawę.
Paweł de Gibray się skłonił, naczelnik mówił dalej, zwracając się do niego:
— Zapewne i pan sędzia nie słyszał nic o pani Rosier?
— Rzeczywiście. Zresztą rzadko już teraz komunikuję się z osobą bezpośrednio.
— I ja się nią nie zajmowałem — dodał komisarz. — Mówił mi kolega, że znalazła jakiś ślad...
— I rzeczywiście znalazła ślad — odparł z gniewem naczelnik — tylko nie wiedziałem jaki. Wykręcała się przed wszelkiemi pytaniami memi. Chciała nas tem łatwiej oszukiwać.
— Oszukiwać! — powtórzył Gibray.
— Tak.
— Ona! to niepodobna!
— Niech pan sędzia sam posłucha i osądzi.
Naczelnik policji opowiedział szczegółowo, jak był u agentki, która wyjechała z domu rano i następnie jakich mu wiadomości udzielono w kantorze pocztowym przy ul. Enghien. Słuchacze bardzo byli zdziwieni. Kiedy skończył, zapytał go sędzia:
— I cóż kolega o tem wszystkiem myśli?
— Ja uważam, że postępowanie pani Rosier jest zgoła nieszczere i myślę, że pani Rosier miała przyczynę jakąś do ukrywania przed nami swych planów i postępków i to, czego się dowiedziała wczoraj, bardziej ją jeszcze usposobiło do dwulicowości.
— Nie ze wszystkiem kolegę rozumiem.
— Trudno byłoby mi, a nawet niepodobna oskarżyć Aime Joubert stanowczo, przekonany wszakże jestem, że ona nie tylko nam nie pomaga, ale nam szkodzi.
— Tak pozory przeciw niej świadczą, cóż kolega względem niej postanowił?
— Dziś zaraz oddam ją pod dozór, tak, żebym wiedział o wszystkiem, co czyni, a nawet każę ją aresztować administracyjnie, ażeby żądać od niej tłomaczenia co do zdarzenia przy ul. Enghien i z wielu innych jej postępków tajemniczych.
— Aresztować — mówił de Gibray.
— Mam do tego prawo.
— Tak. Ale według mnie byłoby to niedobrze, bo nie należy się tak spieszyć. Skądże kolega może wiedzieć, że pani Rosier nie przybędzie lada chwila z raportem? Kolega wie i lepiej odemnie, że niektórzy agenci lubią przez próżność kryć się ze swym planem.
póki się im nie powiedzie. Może i pani Rosier dlatego tak postępuję. Zgadzam się z kolegą, że przynajmniej z pozoru, jest coś podejrzanego w jej postępowaniu, zwłaszcza co do owego młodzieńca, którego tak łatwo było aresztować przy okienku pocztowem, ale nie raz okoliczności, pozornie najniezrozumialsze, dają się jak najczęściej wytłómaczyć. Wierz mi kolego, że aresztowania nie trzeba, aż poprzestań tymczasem na ścisłym dozorze.
— Może pan sędzia ma słuszność, jednakże nie dowierzam. Co mogłoby spowodować atak nerwowy, którego dostała właśnie w tej chwili, gdy potrzebowała całej zimnej krwi, ażeby dać sygnał? Czy podziałał tak na nią widok człowieka, który po list przyszedł? Widocznie znała tego młodzieńca, ale się go nie spodziewała tam zobaczyć. Ujrzawszy go niespodziewanie, — zdumiała, przestraszyła się, krew uderzyła jej do mózgu i tam dalej...
— Ale co to mógł być za młodzieniec?
— Czy nie syn jej? — zauważył naczelnik.
Sędzia śledczy i komisarz policji drgnęli.
— To byłoby okropne — odezwał się de Gibray.
— Na szczęście nic tego nie dowodzi! Mnie się zdaje, że kolegę wyobraźnia myli. Dlaczego kolega miesza w to jej syna, młodzieńca bardzo dobrze wychowanego i bywającego w najlepszych towarzystwach paryskich? Czyż są przeciw niemu jakie obwiniające poszlaki?
— Żadnych, o ile mi wiadomo. Mnie tylko instynkt tak mówi.
— To chyba na mylną drogę kolegę prowadzi.
— Taki stary jak ja wyżeł nie daje się sprowadzić z drogi.
— No, więc jeżeli domysły kolegi są słuszne, w takim razie należy aresztować nie matkę, lecz syna. A sam kolega przyznaje, że niema żadnych poszlak przeciw temu młodzieńcowi, że zatem nie może kolega nic przeciw niemu przedsięwziąć, a ja rozkazu aresztowania nie dam. — Jutro wszystko się wyjaśni. Teraz już godzina ósma. Dajcie mi koledzy protokół komisarza z ulicy Vil!e d‘Eveque. Przeczytam go i pojedziemy.
— Protokół znajduje się w prefekturze, w moim gabinecie — odpowiedział naczelnik policji — pojadę po niego i przywiozę, jeżeli panowie nie zechcą ze mną jechać.
W tejże chwili, gdy to się działo w gmachu sądowym to jest około ósmej wieczorem, trzej ludzie porządnie ubrani, mianowicie dwóch wysokich i jeden niski, powolnie wchodzili na dość spadzistą wyniosłość ulicy Męczenników.
Zmrok zapadał, zapalono gaz; w sklepach palono już światło. Był to Galoubet, Sylwan i pani Rosier, którą trudno poznać było w ubraniu męskiem.
Na twarzy agentki widniała śmiertelna bladość rysy okropnie były zmienione, nieszczęśliwa kobieta chwiała się nieledwie na każdym kroku i trzymała się na nogach tylko siła woli. Szła jedna, nie zatrzymując się i opierając się tylko na ręce Sylwana Cornu. Galoubet podążał za nimi. Przebywszy dwie trzecie ulicy Męczenników, skręcili na lewo i weszli na ulicę Navarin. Tu pani Rosier zatrzymała się przed domem, gdzie mieszkał Maurycy i dokąd nieraz prowadziliśmy czytelników.