<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Tajemnicza dama
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 1.7.1939
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Bank Anatolijski

Przez chwilę zapanowało milczenie.
— Słaba to pociecha, że wiele osób spotkał ten sam cios — rzekł Larington. — Ludzie potracili fortuny na spekulacjach giełdowych... Trudno, utopiła pani pieniądze w głębokiej studni i nie ma żadnego sposobu, aby odzyskać je na zwykłej drodze.
— Czy orientuje się pan w tych sprawach? — zapytała kobieta ze łzami w oczach.
— Sadzę, że tak — odparł Larington z uśmiechem. — Śledziłem od samego początku historię tego banku... Tak gwałtowna zwyżka papierów nie mogła ujść mej uwadze... Odrazu wyczułem w tym coś podejrzanego... Czy wie pani na czym polegają spekulacje giełdowe?
— Nie mam pojęcia — odparła kobieta. — Czy to jakieś oszustwo?
Larington wzruszył ramionami.
— Może było nawet coś nie w porządku w posunięciach dyrekcji tego banku... Bank spekulował własnymi akcjami, a to nie jest dozwolone.
— Przecież istnieje podobno w każdym banku Rada Nadzorcza?
— Rada Nadzorcza składa się z ludzi, którzy są powolnym narzędziem w rękach dyrektorów. Członkowie rady sami byli właścicielami sporych pakietów akcji i zwyżka kursu była im na rękę.
— A prezes?... Prezesem był przecież człowiek ogólnie szanowany, lord!
— Tak... Ale to figura bez znaczenia! Znam go dobrze: sam spekulował na własną rękę... Akcje znajdowały się prawie wszystkie w posiadaniu banku, dlatego też można było sztucznie wyśrubowywać ich kurs. Zwyżka, nie oparta na żadnej realnej podstawie, musiała się kiedyś załamać... Wtajemniczeni wiedzieli o tym i w porę sprzedali papiery. Inni, tacy jak pani, potracili majątki.
— Czy... czy nie można takich ludzi ukarać?
— Jeśli postępowali oględnie... nie! Kurs akcji reguluje przecież podaż i popyt.
— Więc to taki człowiek, ten Beewater — rzekła Jane. — Unieszczęśliwił nas... Jeśli nie poniesie za to kary nie uwierzę w sprawiedliwość.
— Zapewniam panią, że dosięgnie go karząca ręka — odparł mężczyzna z zagadkowym uśmiechem. — Muszę jednak uprzedzić panią, że tego rodzaju sprawy rzadko kiedy trafiają do sędziego śledczego. Dyrektor Banku posiada zazwyczaj wiele sposobów, aby usprawiedliwić swoje postępowanie... Ale dość tej rozmowy! Czas już najwyższy zawiadomić pani małżonka... Czy czuje się pani na siłach, aby ruszyć w drogę?
— O tym nie może być mowy — wtrąciła się do rozmowy staruszka. — Jane zostanie ze mną... Przecież nie wyjdzie na ulicę we flanelowym szlafroku... A zresztą — wystarczy spojrzeć na jej blada twarz...
— Uważam, że strój ten wygląda dość malowniczo — odparł Larington z uśmiechem. — Jeśli nie czuje się pani dobrze, to zupełnie inna sprawa... Sam postaram się zawiadomić pani małżonka... O świcie przyjedzie zapewne po panią.
Ze zdumieniem spostrzegł, że na twarzy młodej kobiety pojawił się wyraz niepokoju.
— Harry jest zupełnie o mnie spokojny — rzekła. — Z pewnością sam się tu zgłosi.
— Tutaj? W jaki sposób? — zdziwiła się staruszka. — Skąd on może wiedzieć, gdzie ty jesteś?
— Wizytę u ciotki podałam jako pretekst mojej wieczorowej eskapady... Tłumaczyłam mu, że już dawno przyrzekłam odwiedzić cię, ciociu... Inaczej nie wypuściłby nie z domu... Czułam się źle i byłam dziwnie blada...
Młoda kobieta zamilkła.
— Czy nie lepiej jednak zawiadomić go o tym, co się stało? — zapytał Larington. — W każdym razie poproszę panią o adres... Wstąpię tam jutro. O przyszłość niech się pani nie kłopocze... Znajdą się ludzie, którzy umożliwią pani mężowi wystawienie opery, o ile, oczywiście, jest tego warta...
— Jest naprawdę wspaniała! — zawołała kobieta z entuzjazmem. — Ale nie będę pana chwilowo trudzić: ciotka posiada telefon i zawiadomi mego męża...
Zdziwienie Laringtona wzrosło... Mara dama z zakłopotaniem otworzyła usta i zamilkła, spotkawszy się ze wzrokiem swej siostrzenicy. Larington doszedł do przekonania, że przeszkadza... Zdjął z wieszaka kapelusz i zapytał dość zimnym tonem:
— Chciałbym jednak jutro dowiedzieć się o pani zdrowie... Jaki jest adres pani?
— King Charlesstreet numer 19 — odparła Jane, nie patrząc swemu zbawcy w oczy.
Ukłonił się uprzejmie.
— Pozwolę sobie jutro rano złożyć wizytę pani małżonkowi... Jeśli istotnie posiada talent, który pani mu raczy przypisywać — proszę nie troszczyć się o przyszłość... Umożliwię mu wystawienie opery...
Jane spojrzała na niego... Przez krótką chwilę widać było, że walczy ze sobą, aby nie schwytać jego dłoni i nie uścisnąć jej z wdzięcznością.
— Robi pan dla nas więcej niż na to zasługujemy — szepnęła. — Nie zna mnie pan nawet... Dziękuję panu... Może wszystko jeszcze ułoży się szczęśliwie.
Przytuliła się do starej damy, jak gdyby szukając u niej otuchy.
— W tym wszystkim kryje się jakaś tajemnica — szepnął do siebie Larington, stojąc już na ulicy. — Dlaczego, u licha, powiedziała, że zatelefonuje od ciotki, która z całą pewnością nie ma w domu aparatu telefonicznego? Biedna staruszka omal się nie wygadała. A przecież na chwilę przed tym mówiła mi, że Harry Doherty nie ma telefonu? Co to ma znaczyć? Dlaczego ta kobieta kłamie?... Nie byłbym Johnem Rafflesem, gdybym nie zdołał tego rozwikłać... Chcę pomóc temu człowiekowi, lecz muszę najpierw zbadać, czy na to zasługuje... Tak czy inaczej mam jeszcze pewne porachunki z panem Beewaterem, a teraz nastręcza się wspaniała okazja.
Spojrzał na zegarek... Była godzina druga.
— Mam jeszcze przed sobą pięć godzin — szepnął. — W ciągu tego czasu wiele można zdziałać. Muszę przede wszystkim porozumieć się z Brandem i Hendersonem... Pewnie wrócili już z wycieczki...
Wsiadł do przejeżdżającej taksówki i rzucił szoferowi adres. Droga trwała niecałych pięć minut... Raffles wysiadł z auta i zaczekał, aż zniknie ono zupełnie z jego pola widzenia. Dopiero wówczas ruszył w kierunku domu, w którym oczekiwał go Charley Brand, jego wierny przyjaciel i współpracownik.
Charley siedział w bibliotece pięknie urządzonego mieszkania, przy ulicy Cromwella i skracał sobie czas popijaniem znakomitego wina.
— Byłem o ciebie trochę niespokojny, Edwardzie — rzekł, witając z radością przyjaciela. — Siądź i wysłuchaj mego raportu... Ten dom w Dover, który poleciłeś mi zbadać...
— Pozostawimy tę sprawę chwilowo w spokoju — przerwał mu Raffles z uśmiechem. — Mam obecnie na głowie sprawy daleko poważniejsze... Będziemy je mogli omówić doskonale w aucie, bo czas nagli...
— W aucie? — zapytał Brand zdziwiony i lekko zaniepokojony. — A dokąd jedziemy?
— Do mieszkania Beewatera, przyjacielu!
— Dyrektora Banku Anatolijskiego?
— Tego samego... Czy go znasz?
— Tak i to dość dobrze, choć nie osobiście... Wiem, że ostatnio był częstym gościem na giełdzie i że można go było zastać o określonej godzinie zawsze w tym samym miejscu.
— Czy był on tam również przedwczoraj?
— Przed obiadem, na kwadrans przed zamknięciem giełdy. — Rozpętała się tam prawdziwa burza... Czy wiesz, że ten bank runął?
— Tak, mówiono mi o tym.
— Akcje rzucano po prostu całymi paczkami... Nigdy w życiu nie widziałem czegoś podobnego... Nikt nie rozumiał tego zjawiska, lecz wszyscy zgadzali się, że musi w tym tkwić jakiś trick spekulantów. Akcie spadły na łeb i szyję. Nikt nie chciał brać ich, nawet za darmo.
— A przecież parę dni temu wyrywano je sobie z rąk — zaśmiał się ironicznie Raffles. — Należy pamiętać o tym, że Bank ten miał finansować budowę kolei żelaznej w Anatolii i że ani jedna łopata nie została wbita w ziemię...
— To nie ulega kwestii..
— Co mówią ludzie o Beewaterze?
— Bardzo mało... Zdaje się, że sprzedał swoje akcje, gdy miały kurs 450.
— Czy to jest stwierdzone? — zapytał Raffles ze zdumieniem.
— Nie... Sprzedawał je, jak się sam domyślasz, nie we własnym imieniu, lecz przez osoby podstawione.
— Musiał na tym sporo zarobić?
— Podobno przeszło dwa miliony funtów... Inni również wpadli na ten sam pomysł, ale większość trzyma jeszcze akcje i wierzy, że pójdą one w górę.
Ostatnie zdanie padło już podczas wsiadania do auta. W trakcie bowiem tej rozmowy przyjaciele wyszli z domu i znaleźli się na ulicy. Brand nie zauważył nawet, że Raffles zabrał ze sobą niewielką skórzaną walizeczkę.
Henderson, wierny szofer, siedział przy sterze potężnej maszyny. Brand i Raffles zajęli miejsca z tylu.
— Dokąd jedziemy? — zapytał Brand.
— Złożyć wizytę Beewaterowi...
— O godzinie wpół do trzeciej w nocy?
— Jest to pora zupełnie właściwa.. Obawiam się, że o innej porze nie osiągnąłbym mojego celu, a mam właśnie zamiar zbadać zawartość ogniotrwałej kasy pana dyrektora.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.