<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Zachariasiewicz
Tytuł Teorya pana Filipa
Podtytuł Obrazek
Wydawca Nakładem Księgarni Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia K. Pillera
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Znajomy nasz Imci pan Antoni Malina jest napozór jednym z owych uprzywilejowanych próżniaków, na których socyaliści ostrzą noże. Posiada on kamienicę narożną przy ulicy Słonecznej i pół tuzina lokatorów. Kamienica przyszła mu w spadku po ojcu zacnym obywatelu i pracowitym fryzyerze. Na tak zaszczytnem stanowisku uznał pan Antoni Malina wszelką pracę za niepotrzebną, przysposobiony już od dziecka przez matkę na pana kamienicznego.
I lat czterdzieści kilka wytrwał szczęśliwy kamienicznik na swojem stanowisku. Lokatorowie całej Słonecznej ulicy zazdrościli mu tego szczęścia. Widzieli go zawsze uśmiechniętego, w lśniącym cylindrze i podziwiali jego buty skrzypiące. Kilka małych chmurek, jak naprzykład eksmisya niewypłacalnych lokatorów, lub malowanie frontu kamienicznego na rozkaz władzy, nie zaciemniało wcale tego zazdroszczonego szczęścia.
Były to jednak tylko pozory. Pan Antoni Malina był tylko pozornie szczęśliwy — a kto dłużej mógł wglądnąć do jego duszy, ten widział tam rzeczy, które wcale nie były godne zazdrości.
Pan Malina był tylko cztery razy w roku szczęśliwym. Były to dnie czynszów kwartalnych. Miał on wtedy oblicze rozpromienione, wydawał się młodszym a nawet w te dnie chodził do teatru. Krótko jednak trwało to szczęście. Rzeczywistość odsłoniła mu stronę odwrotną.
Dziedzic kamieniczny odziedziczył po zacnym swoim ojcu, starszym stowarzyszenia fryzyerów, bardzo chwalebną namiętność pomnażania fortuny. Zamiast jednak szukać środków do tego w pracy produkcyjnej, suszył sobie nad tem głowę, jakimby to sposobem narobić w kamienicy jak najwięcej izdebek.
W miarę tej wzrastającej namiętności, padały ofiarą wszystkie bezużyteczne przestrzenie domu, wszystkie za długie korytarze i przesmyki, a w końcu zaczęły na podwórzu stojące komórki i drewutnie powoli zamieniać się w pokoiki i izdebki.
Tym sposobem był pan Antoni Malina zawsze głodnym i łaknącym. Pieniędzy nie miał nigdy dla siebie — bo każdy grosz wzięty od lokatora obracał na nowe klitki i przybudowania. Żył bardzo oszczędnie, wszystkiego sobie odmawiał, a w głodnych, bezsennych nocach myślał tylko o tem, jakimby sposobem ukleić w podwórzu jedną klatkę!
Być może, że kiedyś położył sobie pan Malina jakiś szlachetniejszy cel życia. Być może, że pierwej chciał materyalnie silniej stanąć na nogach zanim do idealniejszej zwróci się sfery. Chciał może zostać zamożnym obywatelem a potem obejrzeć się za towarzyszką życia.
Stało się inaczej. — Dostawszy raz gorączki przysparzania sobie dochodów z kamienicy, sam nie wiedział jak ta gorączka stała się chorobą chroniczną. Przyzwyczaił się do niej i zapomniał że kiedyś miała ona być tylko środkiem. Dzisiaj z przyzwyczajenia środek ten stał się celem, a szczęśliwy producent izdebek nie spostrzegł się nawet, że został — starym kawalerem.
Tak jest — pan Antoni Malina jest dzisiaj już pono starym kawalerem. Krawiec, szewc i fryzyer robią jeszcze co mogą, aby dziedzic kamienicy nie był podobny do dziada z dobroczynności, ale szwaczki z naprzeciwka chichoczą zawsze do siebie, gdy pan Malina wąsy podkręca i jednem okiem na nie zerka. Wprawdzie u jednej z tych szwaczek jest on w lepszych łaskach, a nawet właściciel narożnej bawiarni widział razu jednego, jak oboje za ręce się ściskali. Rozczarowanie jednak nastąpiło wkrótce. Chcąc tak rzadki już dzisiaj dla starego kawalera sentyment jakoś wynagrodzić, dał pan Malina szwaczce romantycznej pół tuzina koszul do szycia. Jakże jednak wielkie było jego zmartwienie, gdy pracownica igły za swoją robotę potrójną cenę zażądała! Więc zapłacić musiał za ten sentyment!...
Pan Antoni nie był jednak pesymistą. Za rozczarowanie, jakie mu prosta szwaczka sprawiła, nie rzucał błotem na cały świat, jak to zwykli czynić poeci. Tłómaczył to sobie niskim poziomem wykształcenia bohaterki i był pewny, że z wyższych sfer towarzyskich dziewica umiałaby go lepiej i szlachetniej ocenić.
W takiem właśnie stadyum życia był obecnie pan Antoni Malina. Nie wyrzekł się jeszcze lepszej nadziei, tylko kłopoty kamieniczne nie dawały mu potrzebnego do tego spokoju. Był on jednak pewny, że kiedyś te kłopoty się zakończą, że cała kamienica będzie po sam dach napełniona różnemi klatkami i gdy już ani piędzi przestrzeni próżnej nie stanie — wtedy odpocznie sobie i pomyśli o czem lepszem!
I bardzo blizkim był już szczęśliwy kamienicznik urzeczywistnienia swoich marzeń. Już wszystkie komory i komórki pozamieniane były na izdebki — wszystkie piwnice były zajęte przez lokatorów, nawet poddasza, służące dotąd do suszenia bielizny były zaludnione — gdy nowe otworzyły się przed nim kłopoty!
Oto po ciepłych deszczykach majowych, tak zbawiennych dla producentów żyta i pszenicy — zarysował się nagle główny filar kamienicy, który antique more spadzisto podpierał cały róg położony na pochyłym gruncie.
Pan Antoni Malina struchlał gdy fatalną szparę obaczył. Nie mógł nawet poznać co jest skutkiem a co przyczyną. Nie wiedział czy filar, tyloletni przyjaciel kamienicy, zamyśla wziąć rozwód z towarzyszką swoją i w tym celu od niej się oddala — czy też towarzyszka całym swoim korpusem odsuwa się od swego przyjaciela tyloletniego!
Od tej chwili przybrało życie pana Antoniego Maliny pewien systematyczny porządek. Zrana o godzinie ósmej wychodził w szlafroku i własną ręką obmacywał szparę między filarem a kamienicą. Wkładał rękę w szparę aby się przekonać czy przez noc nie rozszerzyła się. Przywoływał stróża i odbywał z nim dyalog, który stosownie do chmurnego lub pogodnego nieba był mniej lub więcej zasępiony. Gdy słońce świeciło, szpara wydawała się mniejszą — przy niepogodzie otwierała się jak zabójcza przepaść!
Trwało to czas niejakiś. Wreszcie trzeba było zawołać lekarza. Lekarz kamieniczny pokiwał głową, wysondował szparę patykiem i zaproponował radykalną kuracyę, uważając chorobę filara za nader niebezpieczną.
Pan Malina zafrasował się. Anszlag kosztów kuracyi przenosił całoroczny czynsz — a prócz tego były kłopoty z lokatorami. Trzeba było bowiem cały róg kamienicy nanowo wybudować!
Szczęśliwy kamienicznik był teraz najnieszczęśliwszym człowiekiem. Rachował dzień i noc. Podwyższał w duchu komorne i liczył wiele każda podwyżka może wynieść. Rezultat nie był dobry. Daleko było jeszcze do anszlagu!
Pożyczyć w publicznej instytucyi nie chciał, bo to zniżyłoby kurs kamienicy i osoby. Brać na lichwę niepodobna. Jakże tu dać sobie radę?
Pan Malina myślał i myślał — i w końcu coś wymyślał przecież. Ubrał się bez pretensyi, w najgorszy swój kubrak, w jakim zazwyczaj cztery razy do roku chodził po czynsz do lokatorów.

I wszedł do najpierwszego swego lokatora, zajmującego całe pierwsze piętro.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.