Teorya pana Filipa/całość
Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Teorya pana Filipa | |
Wydawca | Nakładem Księgarni Gubrynowicza i Schmidta | |
Data wyd. | 1881 | |
Druk | Z drukarni K. Pillera | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
JAN ZACHARYASIEWICZ
TEORYA
PANA FILIPA
OBRAZEK
LWÓW
NAKŁADEM KSIĘGARNI
GUBRYNOWICZA i SCHMIDTA
1881
|
Znajomy nasz Imci pan Antoni Malina jest napozór jednym z owych uprzywilejowanych próżniaków, na których socyaliści ostrzą noże. Posiada on kamienicę narożną przy ulicy Słonecznej i pół tuzina lokatorów. Kamienica przyszła mu w spadku po ojcu zacnym obywatelu i pracowitym fryzyerze. Na tak zaszczytnem stanowisku uznał pan Antoni Malina wszelką pracę za niepotrzebną, przysposobiony już od dziecka przez matkę na pana kamienicznego.
I lat czterdzieści kilka wytrwał szczęśliwy kamienicznik na swojem stanowisku. Lokatorowie całej Słonecznej ulicy zazdrościli mu tego szczęścia. Widzieli go zawsze uśmiechniętego, w lśniącym cylindrze i podziwiali jego buty skrzypiące. Kilka małych chmurek, jak naprzykład eksmisya niewypłacalnych lokatorów, lub malowanie frontu kamienicznego na rozkaz władzy, nie zaciemniało wcale tego zazdroszczonego szczęścia.
Były to jednak tylko pozory. Pan Antoni Malina był tylko pozornie szczęśliwy — a kto dłużej mógł wglądnąć do jego duszy, ten widział tam rzeczy, które wcale nie były godne zazdrości.
Pan Malina był tylko cztery razy w roku szczęśliwym. Były to dnie czynszów kwartalnych.
Miał on wtedy oblicze rozpromienione, wydawał się młodszym a nawet w te dnie chodził do teatru.
Krótko jednak trwało to szczęście. Rzeczywistość odsłoniła mu stronę odwrotną.
Dziedzic kamieniczny odziedziczył po zacnym swoim ojcu, starszym stowarzyszenia fryzyerów, bardzo chwalebną namiętność pomnażania fortuny. Zamiast jednak szukać środków do tego w pracy produkcyjnej, suszył sobie nad tem głowę, jakimby to sposobem narobić w kamienicy jak najwięcej izdebek.
W miarę tej wzrastającej namiętności, padały ofiarą wszystkie bezużyteczne przestrzenie domu, wszystkie za długie korytarze i przesmyki, a w końcu zaczęły na podwórzu stojące komórki i drewutnie powoli zamieniać się w pokoiki i izdebki.
Tym sposobem był pan Antoni Malina zawsze głodnym i łaknącym. Pieniędzy nie miał nigdy dla siebie — bo każdy grosz wzięty od lokatora obracał na nowe klitki i przybudowania. Żył bardzo oszczędnie, wszystkiego sobie odmawiał, a w głodnych, bezsennych nocach myślał tylko o tem, jakimby sposobem ukleić w podwórzu jedną klatkę!
Być może, że kiedyś położył sobie pan Malina jakiś szlachetniejszy cel życia. Być może, że pierwej chciał materyalnie silniej stanąć na nogach zanim do idealniejszej zwróci się sfery. Chciał może zostać zamożnym obywatelem a potem obejrzeć się za towarzyszką życia.
Stało się inaczej. — Dostawszy raz gorączki przysparzania sobie dochodów z kamienicy, sam nie wiedział jak ta gorączka stała się chorobą chroniczną. Przyzwyczaił się do niej i zapomniał że kiedyś miała ona być tylko środkiem. Dzisiaj z przyzwyczajenia środek ten stał się celem, a szczęśliwy producent izdebek nie spostrzegł się nawet, że został — starym kawalerem.
Tak jest — pan Antoni Malina jest dzisiaj już pono starym kawalerem. Krawiec, szewc i fryzyer robią jeszcze co mogą, aby dziedzic kamienicy nie był podobny do dziada z dobroczynności, ale szwaczki z naprzeciwka chichoczą zawsze do siebie, gdy pan Malina wąsy podkręca i jednem okiem na nie zerka. Wprawdzie u jednej z tych szwaczek jest on w lepszych łaskach, a nawet właściciel narożnej bawiarni widział razu jednego, jak oboje za ręce się ściskali. Rozczarowanie jednak nastąpiło wkrótce. Chcąc tak rzadki już dzisiaj dla starego kawalera sentyment jakoś wynagrodzić, dał pan Malina szwaczce romantycznej pół tuzina koszul do szycia. Jakże jednak wielkie było jego zmartwienie, gdy pracownica igły za swoją robotę potrójną cenę zażądała! Więc zapłacić musiał za ten sentyment!...
Pan Antoni nie był jednak pesymistą. Za rozczarowanie, jakie mu prosta szwaczka sprawiła, nie rzucał błotem na cały świat, jak to zwykli czynić poeci. Tłómaczył to sobie niskim poziomem wykształcenia bohaterki i był pewny, że z wyższych sfer towarzyskich dziewica umiałaby go lepiej i szlachetniej ocenić.
W takiem właśnie stadyum życia był obecnie pan Antoni Malina. Nie wyrzekł się jeszcze lepszej nadziei, tylko kłopoty kamieniczne nie dawały mu potrzebnego do tego spokoju. Był on jednak pewny, że kiedyś te kłopoty się zakończą, że cała kamienica będzie po sam dach napełniona różnemi klatkami i gdy już ani piędzi przestrzeni próżnej nie stanie — wtedy odpocznie sobie i pomyśli o czem lepszem!
I bardzo blizkim był już szczęśliwy kamienicznik urzeczywistnienia swoich marzeń. Już wszystkie komory i komórki pozamieniane były na izdebki — wszystkie piwnice były zajęte przez lokatorów, nawet poddasza, służące dotąd do suszenia bielizny były zaludnione — gdy nowe otworzyły się przed nim kłopoty!
Oto po ciepłych deszczykach majowych, tak zbawiennych dla producentów żyta i pszenicy — zarysował się nagle główny filar kamienicy, który antique more spadzisto podpierał cały róg położony na pochyłym gruncie.
Pan Antoni Malina struchlał gdy fatalną szparę obaczył. Nie mógł nawet poznać co jest skutkiem a co przyczyną. Nie wiedział czy filar, tyloletni przyjaciel kamienicy, zamyśla wziąć rozwód z towarzyszką swoją i w tym celu od niej się oddala — czy też towarzyszka całym swoim korpusem odsuwa się od swego przyjaciela tyloletniego!
Od tej chwili przybrało życie pana Antoniego Maliny pewien systematyczny porządek. Zrana o godzinie ósmej wychodził w szlafroku i własną ręką obmacywał szparę między filarem a kamienicą. Wkładał rękę w szparę aby się przekonać czy przez noc nie rozszerzyła się. Przywoływał stróża i odbywał z nim dyalog, który stosownie do chmurnego lub pogodnego nieba był mniej lub więcej zasępiony. Gdy słońce świeciło, szpara wydawała się mniejszą — przy niepogodzie otwierała się jak zabójcza przepaść!
Trwało to czas niejakiś. Wreszcie trzeba było zawołać lekarza. Lekarz kamieniczny pokiwał głową, wysondował szparę patykiem i zaproponował radykalną kuracyę, uważając chorobę filara za nader niebezpieczną.
Pan Malina zafrasował się. Anszlag kosztów kuracyi przenosił całoroczny czynsz — a prócz tego były kłopoty z lokatorami. Trzeba było bowiem cały róg kamienicy nanowo wybudować!
Szczęśliwy kamienicznik był teraz najnieszczęśliwszym człowiekiem. Rachował dzień i noc.
Podwyższał w duchu komorne i liczył wiele każda podwyżka może wynieść. Rezultat nie był dobry.
Daleko było jeszcze do anszlagu!
Pożyczyć w publicznej instytucyi nie chciał, bo to zniżyłoby kurs kamienicy i osoby. Brać na lichwę niepodobna. Jakże tu dać sobie radę?
Pan Malina myślał i myślał — i w końcu coś wymyślał przecież. Ubrał się bez pretensyi, w najgorszy swój kubrak, w jakim zazwyczaj cztery razy do roku chodził po czynsz do lokatorów.
Lokator pierwszego piętra to także nasz dobry znajomy. Nazywa się Jpan Filip hardy i jest najprzód bardzo zacnym człowiekiem a potem profesorem fizyki przy gimnazyum. Jak zwykle każdy człowiek, jest pan Filip niekontent z swego zawodu. Ma on to przekonanie, że z prawa należy mu się katedra filozofji. Byłby nawet już dawno na niej zasiadł, gdyby wieczne intrygi nie pozbawiły go tego zaszczytu. Pan Filip nie traci jednak nadziei. Wierzy tak samo jak jego gospodarz pan Malina, że w końcu stanie u kresu swoich marzeń i tylko widok szczęśliwego kolegi profesora filozofii, który jest od lat kilkanaście młodszym od niego, sprawia mu ciemniejsze chwile życia. Trudno bowiem aby młodszy kolega chciał wcześniej umrzeć — a innego sposobu nie było, aby się do upragnionej dostać katedry.
Do czasu pojednał się pan Filip z losem swoim, mimo to często od eksperymentów fizycznych wyrywał się w duchu do różnych zagadnień filozoficznych.
Mimo tego rozdarcia jaźni swojej na dwie tak różne połowy, jest pan Filip przy dobrej fantazyi. Jest on nizki i krępy i ma zacną łysinę, którą przed światem ukrywa, i zacniejszą jeszcze małżonkę, którą zbyt często ludziom nie okazuje. Jest ona dobrej tuszy i ubiera się w jaskrawe kolory. Można ją często widzieć na różnych spacerach publicznych i koncertach.
Nie dla siebie jednak — jak sama twierdzi — czyni to wszystko zacna niewiasta. Poświęca się ona dla drugiej daleko młodszej od siebie istoty. A istota ta ma co najwięcej siedmnaście wiosen — ma długie jasne warkocze i parę czarnych jak węgiel oczu. Z figury jest podobna do wiotkiej trzciny, którą wiatr skwarny na stawiskach kołysze. Według sumiennych gramatycznych studyów pana Filipa, nazywa się słowem niewiasta „Jpani Hardzina“, a młodsza jej towarzyszka jest — „Anielą Hardzianką!“
Panna Aniela zasłużyła sobie na to nazwisko rodowe. Mogła być słusznie hardą, czyli raczej dumną z swoich złotych warkoczy, z twarzyczki sympatycznej i z tych zalotnych dołków, które pojawiały się na jej licach za każdym uśmiechem. Oprócz tego miała jeszcze usteczka jak pączki różowe, a zęby były podobne do najpyszniejszego fabrykatu amerykańskiego przeznaczonego dla damy dworu najpierwszego w Europie mocarstwa.
Już to cały ród Hardych zakrawał na ludzi hardych. Pan Filip, profesor fizyki, nosił nos do góry i pozował na profesora filozofii — pani Hardzina przez ramię patrzyła na wszystkie panie profesorowe, bo ją rodziła Jpani Wojciechowska z Babieniec, cioteczna siostra pani Anastazyi Grochowieckiej! A pogarda jej dla ludzi książkowych wzrosła jeszcze więcej, gdy całe gremium profesorów gimnazyalnych ani o pani Wojciechowskiej z Babieniec, ani o pani Anastazyi Grochowieckiej nic powiedzieć nie umiało! Na jednym tylko punkcie była do zranienia zacna matrona — a tym punktem były pieniądze. Ludzi bogatych ceniła wysoko a wtedy nie pytała ani o Wojciechowskich ani o Grochowieckich.
W tej chwili cała rodzina Hardych jest w domu. Pani Hardzina siedzi w czerwonej sukni w tak zwanym salonie — przy oknie stoi Aniela, a w małym narożnym pokoiku szpera coś między książkami pan Filip.
Nagle podniesionym głosem ozwał się zacny profesor:
— Bójcie się Boga! co tu się dzieje?
Pani Hardzina zawsze wzorowo bała się Boga — toż i teraz z wyrazem bojaźni na rumianej twarzy swojej zerwała się z fotelu, Anielka nie wiedzieć zkąd złapała nagle raczka na twarzy i jakby na gorącym złapana uczynku uciekła szybko od okna.
— Cóż ci jest? — zapytała zacna małżonka, wtykając z ostrożnością głowę do małego pokoiku.
— Ależ to nieszczęście! — wołał w szafie profesor — prawdziwe nieszczęście!
— Jakie nieszczęście? — z pewną obawą zapytała córka.
— Widziałem wprost do drugiej kamienicy z naprzeciwka! — huczał w szafie głos profesora.
Na twarz Anieli wystąpił jeszcze żywszy rumieniec.
— Cóż ojciec widział? — zapytała zwolna — ja nic a nic nie widziałam! Jak ojca kocham, nic nie widziałam!
— Nie mogłaś widzieć... ale ja widziałem!...
— Cóż ja temu winna, kochany tatulku... ja nic nie widziałam! Szyby z naprzeciwka błyszczą się...
— Co ty tam pleciesz — zawołał w szafie pan Filip — chodź tu a obaczysz!
Biedna dziewczyna chwiejnym krokiem zbliżyła się do ojca. Pan Filip wyjął głowę z szafy.
— Patrz teraz! — mówił do córki — patrz prosto między oślim grzbietem Tacyta a złoconym brzegiem Owidyusza.
— Nic nie widdzę! — szeptała zakłopotana Aniela.
— Jakto nie widzisz? — burczał profesor fizyki — przecież promienie słońca choćby tylko odbite...
— Jak ojca kocham, nic nie widzę!
— Czy jesteś czy udajesz ślepą?
— Ależ, Filipie — łagodziła małżonka — ty zawsze czemś prześladujesz biedną Anielkę. Cóż ona temu winna, że się wszystkim podoba i że każdy rad na nią patrzy. Przecież oko nic nie ukradnie i nic nie grzeszy!
Profesor zwrócił twarz do żony. Wyglądał on teraz bardzo tragicznie. Na resztkach siwych włosów wisiała pajęczyna w fantastycznych festonach — na łysinie zazwyczaj mocno błyszczącej osiadły grube warstwy kurzu z szafy bibliotecznej. Oczy miał zacny profesor szeroko otwarte, a na ustach drżało jakieś słowo dla małżonki nie bardzo przychylne.
— Cóż to... nie obrażając Pana Boga... czyście obie spały? Mówię do jednej, mówię do drugiej, a jedna i druga odpowiadają ni w pięć ni w dziewięć.
— Ty-bo zawsze plotkom uwierzysz! — replikowała pani Hardzina.
— Plotkom? — powtórzył profesor.
— Ciekawa jestem — dodała Aniela — jak ja mogę co w kamienicy naprzeciwko widzieć i dla czego ojciec każe mi tutaj za to w ciemny kąt szafy patrzyć!...
Profesor wyprostował się z powagą. Wyglądał w tyftykowym szlafroku jak mandaryn.
— Coście jadły dzisiaj? — zapytał z powagą.
— Cośmy jadły? Przecież ty jadłeś to samo!
— Uchowaj Boże! Ja przecież jestem przy zdrowych zmysłach, a u was widać w głowach jakieś zboczenia...
Trzeba wiedzieć, że profesor Hardy, obok katedry fizyki, uprawiał także w wolnych chwilach filozofię. A że należał do idealistów mimo swego tak realnego zawodu, walczył zapalczywie przeciw prądom tak zwanego pozytywizmu. W tym celu robił różne eksperymenta na sobie i swojej rodzinie, aby się przekonać gdzie się kończy materya, a gdzie się duch zaczyna. Przedewszystkiem zajęty był obecnie badaniem wpływu pokarmu czyli materyi na bieg myśli czyli ducha, jak się zwykł wyrażać. Po każdym obiedzie, który składał się z mięsa, jarzyn lub leguminy, notował w duchu pilnie wszystkie swoje myśli i porównywał je z myślami poobiednemi wczorajszego postu. Badania te rozciągał także i na rodzinę swoją, badając jej myśli i uczucia sposobem sokratesowskim.
— Coście jadły? — zawołał po niejakim czasie — bo nietylko myśli wasze inaczej funkcyonują, ale nawet i oczy nie widzą tego, co ja widzę!
I zacny profesor zadumał się teraz nad pytaniem które sobie w duchu zadał: czy materya (potrawy) jednako u wszystkich na ustrój mózgowy wpływa, czy też u różnych osób różne wywołuje skutki? Czy kotlety dzisiejsze z szpinakiem mogą u jednych sprawić jakieś wizye niczem niewytłumaczone, a innym zaćmić nerwy wzroku że nic nie widzą?...
Gdy zacny profesor nad tem ważnem pytaniem przemyśliwał i w duchu niecne zasady materyalizmu różnemi argumentami zwalczyć usiłował — zbliżyła się pani Hardzina do szafy i zawołała:
— Toż to na ulicę ztąd widać!
— A prawda! Teraz widzę! — dodała Aniela.
— Widzicie!
— Widzimy!
Teraz widocznie zamigotał biały odblask światła w ciemnym kącie szafy. Był to rzeczywisty dowód separacyi filaru z kamienicą.
O tej projektowanej separacyi wiedział już dawno pan Filip, nie wierzył jednak aby to tak prędko nastąpić miało. Teraz przekonał się naocznie, a z nim cała Hardów rodzina uznała grożące niebezpieczeństwo. Szpara między kamienicą a filarem była już tak znaczną, że nawet przedzierała się przez nią biaława smuga zewnętrznego światła.
— Otóż masz! — wołał biedny profesor — znowu się przeprowadzać!
— Kto się trzy razy przeprowadzi, to tak jakby się raz spalił! — westchnęła zacna małżonka.
— A ja tak się już przyzwyczaiłam do mego pokoiku — dodała Aniela, rzuciwszy tęskne spojrzenie na przeciwległą kamienicę.
Biedny profesor nie słyszał słów żony i córki. Był on cały zatopiony w kontemplacyi bardzo smutnej. Wodził oczyma po złoconych i oślich grzbietach swoich książek, tak systematycznie w szafie ustawionych. A wszystko to trzeba będzie zburzyć i całą bibliotekę nanowo ustawić! A co w drodze popsuje się, podrze a nawet przepadnie! A co takie przeprowadziny kosztować będą! Ile zmartwienia będzie z ludźmi nieobeznanymi z książkami, nieumiejącymi takie skarby ocenić!...
Profesor bardzo posmutniał. Smutek ten udzielił się także i zacnej małżonce. Powiodła okiem po meblach świeżo czerwonym rypsem pokrytych. Co to się stanie z tego wszystkiego! Podrze się lub przypadnie kurzem! Ludzie prości nie umieją się z takiemi rzeczami obchodzić! Smutna, bardzo smutna perspektywa!
Najwięcej może odbił się ten smutek na bladej twarzy Anieli. Smutno spojrzała w okna, jakby tam jakiejś pocieszającej myśli szukała.
Nagła zmiana miejsca jest dla młodej dziewczyny zawsze smutnem wydarzeniem. Ona już uporządkowała tu cały swój mały światek, już zapełniła różnemi rojeniami wszystkie najbliższe przestrzenie — już nawet poczęła tu pewne dzieje swego serduszka... a tu zrywa się złota przędza i trzeba znowu nanowo ją nawiązywać, tak jak wiatrem wyrzucony z swego gniazda pająk szuka nanowo cichego kąta, gdzieby mógł uprząść siatkę swoją!...
Czyż to nie należy do dziejów młodocianego życia, jeżeli przez tę zaciszną ulicę tyle i tyle razy się przeszło i tam na zakręcie spotkało się raz pana Karola, a drugi raz pana Józefa? Czyż można tak prędko o tem zapomnieć, że pan Zygmunt pięć razy odprowadzał już do samych drzwi tej kamienicy i od tego czasu kilka razy przechodził tą ulicą patrząc się zawsze w okna białemi ubrane firankami?... Albo ten pokoik z ponsowemi meblami! Tu między oknami siedział raz pan Gustaw i bardzo wiele rozmawiał z nią o muzyce i poezyi! W tamtym znowu kącie pod piecem bawiono się raz w sekretarza, przyczem tyle słodkich słówek doleciało do jej pięknego uszka!...
I wszystkie te wiośniane wspomnienia trzeba pożegnać, trzeba się do nieznanej przeprowadzić kamienicy, gdzie wszystko będzie tak obce, tak zimne!...
Zaprawdę dosyć powodu do smutku. Nawet ta szara kamienica naprzeciwko...
Przy tej myśli najsmutniej zrobiło się Anieli.
— Przecież tę szparę można zalepić! — ozwała się biedna ze łzami w pięknych oczach.
— Można wapnem zatynkować! — dodała matka.
Profesor ciągle myślał. Na jego czole rysowała się wielka powaga.
— Można zalepić i wapnem zatynkować — powtórzył machinalnie słowa żony i córki, i myślał dalej.
— To będzie najlepiej — szczebiotała Aniela.
— I najtaniej! — dodała matka.
Wyprostował się zacny profesor.
— Słowa wasze — zawołał — dowodzą tylko że w tej kwestyi stoicie na gruncie czystego idealizmu. I ja rad bym z wami stanąć na tym gruncie, ale proste zasady fizyki nie pozwalają na to. Mur jest materyą, a każda materya ma prawa nieubłagane. A prawa te z duchem nie stoją tym razem w żadnej styczności!... Duch i materya — to są często tak różne rzeczy, że w żadnej z sobą nie stają spójni! Głupstwem wierutnem jest, jeżeli są ludzie którzy w jednem widzą tylko przyczynę a w drugiem rezultat! Duch nie może być nigdy rezultatem materyi! To też bezduszne są mrzonki materyalistów!
Zacny profesor wszedł już tutaj na ulubiony swój temat. Pracował on właśnie nad dziełem, w którem chciał dowieść, że materja na ducha wcale nie wpływa i jedno i drugie są zupełnie odrębne czynniki świata. Nic dziwnego, że przy tej sposobności musiały kobiety wysłuchać małego traktaciku, który ustawicznie błąkał się po głowie poczciwego profesora. A miał on dla niego tem większą ponętę, że przez takie gruntowne opracowanie jednego z zagadnień filozoficznych może kiedyś uzyskać katedrę filozofii! Dniem i nocą wzdychał do tej ziemi obiecanej, do owych biblijnych gron olbrzymich jakie ztamtąd byli wynieśli eklererzy żydowskiego narodu, a które czasami pojawiały się przed nim w postaci pieniędzy pobieranych przez profesora uniwersytetu. A były to obok zamiłowania naukowego wielce rozkoszne marzenia gimnazyalnego fizyka!
Z tych dzisiejszych jego badań naukowych weszło nawet coś w codzienne stosunki rodziny.
I tak, jeżeli profesor chciał niechęć swoją lub pogardę wyrazić — to używał wtedy tego słowa: materya! Niezdarna służąca, która twarde mięso z jatek przyniosła, była nazwana — materyą.
Zacna małżonka, gdy w słowach swoich gorętszych czasem z logiką się rozminęła, dostała nazwę — materyi. Nawet Aniela, gdy zanadto była roztargniona, dowiedziała się że jest... materyjką! Czasami przechodziła ta nazwa po za sferę domową. I tak Jpan Antoni Malina, gospodarz i sumienny egzekutor czynszów kwartalnych, był przy tej sposobności także materyą nazwany.
Za to słowo: duch, dostawało się wszystkim i wszystkiemu co tylko na jakąś pochwałę zasługiwało. Służąca, która obiad „duchem* wydać umiała, była w wielkich łaskach. Stary emeryt i przyjaciel domu pan Walenty był — dobrym duchem rodziny i t. d.
Z tego widać, że zacny profesor był nieprzyjacielem materyi i walczył zapamiętale w obronie ducha. A walka ta na polu filozoficznem prowadzona, miała mu kiedyś otworzyć podwoje do katedry filozofii i kasy rządowej, w której pobierali pensye profesorowie uniwersytetu. I w słabych chwilach swego życia wierzył pan Filip, że to kiedyś nastąpi — tylko nieubłagane zwierciadło odbierało mu czasem tę rozkoszną nadzieję. Był on bowiem już siwy i łysy — a jego antagonista miał czarną i bujną czuprynę. Gdyby materya — rozumował — w takim razie profesor — była rzeczywiście z duchem tak ściśle spojona, to miałbym już dawno bujne, czarne włosy, jak tego ustawicznie pragnę!
Po krótkiem zamięszaniu, w jakie wprawiła go rozmowa o separacyi filaru od ściany kamienicznej, prawił profesor dalej:
— Chcąc tę szparę zalepić wapnem... to jest czysty idealizm. Wygląda on bardzo pięknie, ale z uporną materyą w żaden sojusz nie może się wdawać. Materya ma swoje prawo grawitacji. Dąży do środka ziemi. Ponieważ filar tworzy linię pochyłą a ściana ma być pionową — dla tego może być tylko ta alternatywa, że albo ściana od filara, albo filar od ściany odchodzi. Jeżeli zaś jedno z tych jest faktem — to fakt ten będzie dalej postępować według praw fizyki — i szpara będzie coraz większą! Wapno nie sklei zatem tak ciężkiej materyi, a raz rozpoczęty proces pochylania się ściany lub filaru pójdzie dalej. Wniosek ztąd, że trzeba albo gruntownej reparacyi, albo wyprowadzić się!
Ach! wyprowadzić się! — powtórzyły żałośnie obie kobiety.
— Tak... wyprowadzić się — tragicznym głosem zawołał antagonista materyi — i to wyprowadzić się prędko, bo są pewne sytuacye, w których duch przeciw materyi nic nie pomoże... przeciwnie, materya nad duchem górę bierze!
— Co się stanie z temi meblami, które dopiero od pół roku mają świeże pokrycie? — westchnęła małżonka.
— A te obrazki i lanszafty, które znowu trzeba będzie przybijać i porządkować! — dodała córka.
Profesor patrzał z pogardą na obie.
— To nic — zawołał z tragicznym ruchem ręki — to wszystko... materya! Ale tu patrzcie! Co tu duchów... w oślej i papierowej skórze! A wszystko to wyjąć, przewieść i znowu poukładać! To praca Syzyfa!
Profesor patrzył przy tych słowach na szafę biblioteczną i z powagą kiwał głową.
Po chwili ozwał się z namaszczeniem:
— Życie ludzkie podobne jest do wielkiej szafy bibliotecznej. U ludzi porządnych i systematycznych jest wszystko w porządku, jak tutaj w tej szafie. W dolnych pułkach jako fundament wszystkiego jest „teologia“. Dalej idzie: pedagogia: historya, geografia, fizyka następują potem, a koroną wszystkiego — filozofia! Pomięszaj to wszystko razem jak groch z kapustą, to będzie... encyklopedya! Z końcem zeszłego wieku encyklopedyści sprowadzili rewolucyę!... Czy wiecie teraz co jest rewolucja? Jeżeli te wszystkie książki razem się pomięszają, jeżeli materya nad duchem górę weźmie...
— Przeprowadziny, to prawdziwa rewolucya! — westchnęła pani profesorowa, chcąc się dostroić do swego męża.
— Rzadko kiedy wypowiedziałaś lepsze słowo! — podjął z widocznem zadowoleniem profesor — nad systematycznym porządkiem naszego domu zatknie rewolucya swój sztandar czerwony i długich tygodni potrzeba będzie, zanim w uspołecznieniu tych oto książek i sprzętów domowych ład jaki będzie można zaprowadzić! I wcalebym się nie dziwił, gdyby Wujek zeszedł się z Renanem lub starym Straussem, Kant z Häcklem, Talmud z Moralnością, a Koran z uchwałami sejmu galicyjskiego! Powiadam wam dalej, że wcale nie byłoby to rzeczą wyjątkową, gdyby ta czerwona kanapa musiała oprzeć się o szafę spiżarnianą, nie wspominając już nic o innych mniej szlachetnych sprzętach i meblach! Każda bowiem rewolucya jest negacyą wszystkiego co jest wywrotem tego, co dzisiaj porządek stanowi!...
— I odbiera nam najprzyjemniejsze widoki! — szepnęła zcicha Aniela, patrząc ukradkiem w okno, w którem jakby przypadkiem ukazała się jakaś blada twarz... mężczyzny, patrząca wprost do mieszkania rodziny profesorskiej.
— Masz słuszność — prawił dalej profesor zapatrzony w szafę — rewolucya odbiera nam widoki najbliższej naszej przyszłości i pogrąża nas w ciemny, bezbrzeżny zamęt!
— Nawet człowiek nie wie, gdzie teraz mieszkać będzie! — wtrąciła pani profesorowa — może w jakiej dziurze...
— Prawda... jesteśmy bez jutra!
Profesor wyrzekł te słowa z wielkiem patos, bo wobec nowych przeprowadzin był naprawdę w usposobieniu prawdziwie dramatycznem.
W tej chwili zapukał ktoś do drzwi.
Aniela pośpieszyła jako awangarda.
— Kto tam? — zapytał główny korpus domu.
Aniela zajrzawszy do przedpokoju wiedziała już kto — ale nie mogła głośno o tem główny korpus zawiadomić. Użyła więc wybiegu, który profesor bardzo dobrze zrozumiał.
— Materya! — zawołała półgłosem niby od niechcenia.
Profesor zrozumiał córkę. Do pokoju wszedł Jpan Antoni Malina.
Pan Malina rzadko bywał w domu profesora, co najwięcej cztery razy do roku po czynsze kwartalne. Nie miał on żadnego pociągu ani do jego książek w oślej skórze, ani do jego rozpraw o duchu i materyi. Jako pan kamieniczny był on wyższym nad wszystkie drobnostki, nawet nie imponowała mu czerwona suknia pani profesorowej, ani złote warkocze Anieli nie wywarły na jego kamienicznem sercu jakiegokolwiek wrażenia. Była to według niego po prostu rodzina urzędnicza, stworzona przez Pana Boga na lokatorów cudzych kamienic. Jako materyał zapełniający najwyższe i najniższe izdebki kamienicy miał on tylko jakiekolwiek znaczenie — ale w bliższą poufałość nie wchodził z nim nigdy właściciel kamienicy.
Pan Malina pozdrowił rodzinę profesora dosyć obojętnie, kobietom się ukłonił, panu Filipowi poufale podał rękę.
Ponieważ blada twarz mężczyzny w oknie przeciwległej kamienicy w głąb się gdzieś usunęła — spojrzała Aniela na gościa z pewną uwagą, choćby przez ciekawość tylko.
Znała ona dobrze pana Malinę, ale dzisiaj z przyczepionem przed chwilą przezwiskiem: „materya“, był on dla niej ciekawszym nieco egzemplarzem. Z uśmiechem zaczęła mu się przypatrywać.
Pan Malina mógł bardzo słusznie wyobrażać materyę. Był to niski, grubawy i przysadkowaty mężczyzna z twarzą rumianą, kilkoma grubemi zmarszczkami na tyleż części podzieloną. Prócz zdrowia nic na tej twarzy nie było. Widać z niej, że ten człowiek dobrze je, pije i trawi. Widać było także po jego prostej postaci, że nigdy przy biurku zbyt długo nie siedzi, książek nie czyta — tylko zawsze wyprostowany robotników swoich dogląda. Mógł być ideałem kucharek lub praczek, nie mówiąc już o tych, dla których każdy jest ideałem, kto dobrą kolacyjkę z szampanem zapłaci. Używając wyrażenia ojcowskiego, była to wyborna materya, ale prócz tego nic więcej.
Pan Malina był dzisiaj w niezwykłem ubraniu. Zazwyczaj obchodząc lokatorów po czynsze, ubrany był w wytartym surducie. Miało to oznaczać kłopoty właściciela i stać niejako w harmonji z kłopotami i ubiorem lokatorów. Dzisiaj odstąpił od tej roli. Miał na sobie ubranie jasnokraciaste, wszystko z jednej materyi. Była to więc wizyta według niego w całem znaczeniu tego słowa — bo ubranie było nowe; rozumie się wizyta gospodarza u swego lokatora.
Jakkolwiek zacny gospodarz od dziecka na pana kamienicznego wychowany, nie wielką grzeszył inteligencyą — miał jednak pewien spryt wrodzony, który w stosunkach z lokatorami był mu bardzo potrzebny. Wiedział za pierwszym rzutem oka, komu czynsz podwyższyć o połowę, a komu tylko o dwadzieścia pięć procent. Wiedział czy sądowa eksmisya lokatora zda się na co, czy lepiej i korzystniej jest zaczekać. Wiedział także z pierwszych słów zaraz, czy lokator sam sobie dymiący piec naprawi, czy z komornego coś na to odstąpić trzeba.
Takie i tym podobne stosunki z lokatorami rozwinęły w kamienicznym właścicielu pewien węch i spryt powszedni, jaki naprzykład widzimy u psów i kotów, gdy im chodzi o zgrabne złowienie zdobyczy.
To też po przywitaniu się z zacną rodziną profesora, zatrzymał się pan Malina na środku pokoju w pewnem milczeniu dyplomatycznem. Chciał się pierwej w sytuacyi rozpatrzyć, zanim mógłby przystąpić do interesu.
Nie długo pozwolił czekać zacny profesor.
— Dobrze żeś pan dobrodziej przyszedł — zawołał zaraz po przywitaniu — chodź pan pokażę panu.
I pociągnął gospodarza do szafy bibliotecznej.
Pan Malina ujrzał szparę na wskroś. Twarz jego nic jednak nie wyrażała w tej chwili.
— Czy pan widzi? — zapytał tragicznie profesor.
— Widzę — odparł spokojnie dyplomata.
— I cóż pan na to?
— Ja?... na to?... nic!
Profesor uderzył się po biodrach.
— Jak to nic! — zawołał — mienie pana, podstawa bytu i stanowiska społecznego, niezbędna materya, na której gruntują się najidealniejsze pragnienia ludzkie... jednem słowem, kamienica rozchodzi się na cztery części świata, i grozi upadkiem i rewolucyą wszystkiego tego, co dzisiaj na tem miejscu istnieje... a pan tak obojętnie mówisz o tem? Spojrzyj pan jeszcze raz.
Pan Malina westchnął lekko, ale pozycyi nie zmienił.
— Ta szpara — mówił dalej pan Filip — ta mała na pozór przestrzeń, która wcisnęła się między ścianę i filar, to przepaść która się niczem nie da zapełnić! Takie rysy w materyi okazują, że nastąpił już w niej rozkład... tak samo jak i w społeczeństwie podobne zarysowania się są zwiastunami śmierci, upadku a co najmniej rewolucji!
Pan Malina z uwagą patrzał na profesora.
— Powiedz pan teraz — pytał wreszcie profesor — co pan zamyślasz robić?
— Sam nie wiem jeszcze — odpowiedział pan Malina z pozorną spokojnością.
— Jeżeli się zaraz nie weźmiesz pan do gruntownej reparacyi, to cały róg kamienicy może runąć!
— Być może.
— I pan mówisz to tak obojętnie?
— Cóż innego mogę robić? Zostawię tak do pewnego czasu!
— To być nie może! Wszystko się zawali!
— Nie przeczę, że to może nastąpić!
— W takim razie nic mi nie pozostaje innego jak w... wyprowadzić się?
Profesor wykrztusił ostatnie słowo z widoczną trudnością. Pan Malina pilnie patrzał na niego.
— Wyprowadzić się! — z boleścią zawołała pani Filipowa.
— Wyprowadzić się! — smutno westchnęła Aniela i szybko spojrzała w okno przeciwległej kamienicy, gdzie właśnie ukazała się znowu blada twarz mężczyzny.
Uśmiech zadowolenia przemknął po twarzy pana Maliny. Widocznie myśl wyprowadzenia się była dla lokatorów dosyć bolesna. Westchnął i odparł.
— Tak w samej rzeczy... nic mi innego nie pozostaje, jak utracić najlepszego z moich lokatorów.
Profesor spojrzał z niedobrym zamiarem na właściciela domu, pan Malina uznał za stosowne usunąć się pół kroku.
— Coś pan powiedział? — zawołał głosem grobowym pan Filip — czy pan wiesz coś pan powiedział?
— Wiem dobrze! — odparł gospodarz.
— Czy wiesz pan co to w ogóle wyprowadzanie się lokatora, a w szczególności — profesora? Czy pan wiesz ile jest wart ten porządek (profesor wskazał tutaj na bibliotekę), ten porządek duchowy, który jest podstawą całego świata w ogóle a w szczególności podstawą pracy człowieka-myśliciela? Czy pan wiesz ile dni i nocy strawiłem nad tem, aby ten porządek utrwalić? A teraz przy tym stole gdy siedzę i piszę, to myśli moje i argumenta snują się w tym samym porządku wzorowym w jakim pan widzisz tutaj te ośle grzbiety!... Pomięszaj je, a zgryziesz kilka piór i do ładu nie przyjdziesz! Cha, cha, cha! I pan myślisz, że ja z tąd tak łatwo się wyprowadzę; że zamiast dalej postępować w ułożonym porządku, stworzę sobie piękniejszy chaos od tego jaki był przed początkiem świata!... Nie, na to trzeba zwaryować!
— Umiem ocenić całe położenie szanownego pana profesora! odpowiedział pan Malina — wiem jaki kapitał pracy zmarnuje się przy przeprowadzeniu...
— Doskonale powiedziałeś pan: kapitał pracy. System i porządek, to kapitał pracy!
— Ile to odsetek traci się z tego kapitału...
— Strach! lichwa, lichwa!
— Jak trudno w takiem zamięszaniu myśl pierwotną znowu pochwycić!
— Co mówisz! Wcale jej nie można pochwycić!
— A jaka rujnacya w meblach! — wtrąciła pani Filipowa.
— Wszystko się podrze, poplami, poobciera!...
— Zawsze boleśnie jest rozstawać się z własnym kątem! — dodała Aniela z melaneholijnem wejrzeniem po za ten kąt własny.
— Człowiek się przyzwyczaja, a potem wszystko traci... ale konkluzya tego wszystkiego jest bardzo smutna!
Przy tych słowach swoich posmutniał pan Malina. Profesor patrzał z pewnym strachem na niego.
— Mówiłeś pan o konkluzyi — zaczął po chwili nieśmiałym głosem.
— Tak — odparł z smutną miną pan Malina — konkluzyą jest, że prawdopodobnie trzeba się wyprowadzić!
— Straszne rzeczy! Wyprowadzić się! — krzyknęła na raz cała profesorska rodzina.
Przecież w parę tygodni — nieśmiało ozwał się profesor — można nowy filar wybudować!
— To prawda! — zauważył gospodarz.
— Ja z tego pokoiku narożnego mogę się na ten czas usunąć!
— Na nic się nie przyda! Nie chcę państwu robić żadnego zawodu!
— Zlituj się pan! Wyprowadzać się! Toż tak jakby się człowiek raz spalił.
— Prawda! Nie ma na to rady!
— Przecież pan musisz reparować!
— Niestety, niema na to widoków.
— Dla czego?
— Możemy o tem pomówić.
Pan Malina miał teraz na twarzy wyraz pewnego zadowolenia. Zdawało się, że doszedł już do upragnionej granicy, na której miał traktować z lokatorem.
— Widzisz pan — zaczął po chwili — na reparacyę trzeba pieniędzy. Gotówki u właściciela domu nigdy niema... bo podatki, illuminacye, kominowe etc., a pożyczać w publicznej instytucyi nie chcę, bo to zaraz w gazetach drukują. Z tego wypływa, że wolę aby mi pustką jakiś czas mieszkanie stało, aż się fundusz zbierze.
Profesor spojrzał z uwagą na żonę.
— Czy dużo panu potrzeba? — zapytał.
— Tyle, ile dwie całoroczne należytości od pana dobrodzieja wynoszą.
Nastąpiła uroczysta pauza. Pan Malina był już u kresu swego planu dzisiejszego.
Profesor zbliżył palec jednej ręki do palca drugiej i zaczął szybko młynka obracać. Podczas tego niemniej szybko obracały się jego myśli. Były one przy bibliotece, przy meblach, garderobie i sprzętach kuchennych. Obliczał mniej więcej koszta i straty przeprowadzenia, nie myśląc już o stracie drogiego czasu.
Takie same funkcye odbywały się w głowie zacnej pani profesorowej. Miała ona jeszcze więcej kłopotów, bo profesor nie wiedział o wszystkich drobnostkach.
Aniela obliczała także pewne straty swoje przyczem od czasu do czasu wzdychała. Mimowoli patrzała przytem na przeciwległą kamienicę, w oknach której uporczywie ukazywała się blada twarz mężczyzny.
Po chwili przestał profesor obracać palcami i spojrzał z pewnem znaczeniem na żonę.
— Dwuletniego czynszu mego potrzeba panu — ozwał się z pewną obawą — możebyśmy się jakoś porozumieli.
— W samej rzeczy, że można się porozumieć! — dodała żona.
— Ach toby najlepiej było! — wtrąciła córka.
Profesor wyrósł na dwa cale w górę.
— Jeżeli żona moja i córka tak mówią — zawołał z nietajoną radością — to ja nic nie mam przeciw temu i głosem doradczym daję moją aprobatę!
I z dumą spojrzał zacny profesor na ośle grzbiety w szafie bibliotecznej, których już nie będzie rugował. Niemniejszą dumą napawała go myśl, że mówiąc o aprobacie, uratował wobec osób trzecich powagę swojej roli domowej.
— Rachunek krótki — zauważył pan Malina — razem wyniesie wszystko dwa tysiące...
— Przecież trzeba coś na procent od zaliczonego naprzód kapitału odtrącić! — rzekła pani Filipowa.
— Zdaje mi się, że się nie rozumiemy — odparł słodko gospodarz — wyprowadzenie kosztowałoby co najmniej pięćdziesiąt...
— I to jeszcze mało! — przerwał sumienny profesor.
— Pewnie, że mało... a procent licząc po pięć... zawsze państwo jeszcze zarobicie!
— Bez wątpienia! — dodał zacny profesor.
Profesorowa spojrzała z ukosa na męża.
— Co ty mówisz? — rzekła — w taki sposób jeszcze powinniśmy panu Malinie dopłacić!
Rozśmiał się z politowaniem zacny profesor. Przymrużył jedno oko i rzekł:
— U kobiet długie włosy a krótki rozum. Przecież wiesz o tem, wiele przeprowadzenie kosztuje. Jeżeli zaś zacny gospodarz pozwala nam tu zostać i dla naszej wygody zaraz reparacyę filaru rozpocznie, to przecież jeszcze za to nie będzie nam procentów płacić.
I mrugnął drugiem okiem do rozpromienionej twarzy pana Maliny. Zacny gospodarz był już tak szczęśliwy, że książek swoich nie będzie z miejsc ruszał, że nie zważając na dalsze remonstracye małżonki odszedł do biurka, aby tak korzystny z gospodarzem interes zaraz od ręki zakończyć.
— Ależ jest jeszcze dość czasu! — zawołała ze strachem małżonka, widząc że profesor wyjmuje z szuflady cały stos papierów wartościowych, od których trzeba dopiero kupony odcinać — można to później załatwić!
— Daj pokój serce — odparł uszczęśliwiony lokator — żelazo trzeba kuć póki gorące... pan Malina gotów się inaczej namyślić!
Pan Malina uśmiechnął się.
— Być może... odparł... w samej rzeczy zaczynam porywczości mojej żałować! Materyał podrożał...
— Nie, nie... słowo się rzekło... kobyłka u płotu.
Rzekłszy to rzucił pan Filip cały stos listów zastawnych na stół, aż wiatr po pokoju powiał. Pan Malina oblizał się na ten widok. Był tylko ciekawy, czy te listy wprost do niego przejdą, czy tylko kupony.
— Podaj nożyce! — zawołał dźwięcznym głosom profesor jak wódz blizki zwycięztwa.
— Ależ Filipie! — remonstrowała małżonka.
— Cicho bądź, abym się nie pomylił! — odfuknął szczęśliwy bohater, który się od klęski uratował.
I rozpoczęła się miła dla każdego finansisty operacya. Nożyce szczękały, papier szeleściał lub skrzypiał, a podłużne okrawki opadały systematycznie jak padają na łanie pokosy od zręcznej dłoni kosarza.
Dla pana Maliny był to widok niezwykły. Listy zastawne były niepośledniej wartości. Liczył i liczył w duchu i jeszcze końca nie było! Cały dwuroczny czynsz samemi kuponami półrocznemi! Jakiż to znakomity kapitał reprezentują te kupony!
Zdziwienie jego nie miało końca. Wiedział, że pan Filip posiada jakiś niewielki kapitalik uciułany w tych czasach, gdy miewał na stancyi różnych chłopców zamożniejszych rodzin, ale nie wiedział że ten kapitalik do tak poważnej dochodził cyfry!
Gdy się już operacya skończyła i dostateczna ilość kuponów w kieszeni pana Maliny spoczywała, uśmiechnęła się pani Filipowa a poprawiając włosy Anieli, ozwała się do męża patrząc z pewnem znaczeniem na pana Malinę.
— Dobrze że nikt z obcych nie widział posagu naszej Anielci... inaczej trudnoby się było opędzić od dzisiejszych konkurentów!
Pan Malina przyznał słuszność pani Filipowej a zapiąwszy kieszeń z pieniędzmi, pożegnał się z zacną rodziną tak czule i serdecznie, jak to pierwej nigdy nie robił. Pana Filipa pocałował w twarz dwa razy — cztery razy obcmokał pulchne rączki pani Filipowej a Anieli tak się nisko ukłonił, jakby była damą dworską z gwiaździstym na piersiach orderem.
Stanąwszy w swoim pokoju zawołał pan Malina przez okno na stróża. Wkrótce zjawił się przed nim człowiek z rozczochaną czupryną w butach sznurkami powiązanych.
— Zawołasz tu murarza Jakóba! — rzekł do niego gospodarz domu.
— Jakóba? — odpowiedział stróż zapuściwszy rękę w rozczochrane włosy — tego opoja, który w kanałach sypia?
— Tego samego! Czego się patrzysz na mnie?
— To ladaco, proszę pana!
— Właśnie że ladaco, dla tego biorę go do roboty! Już ja dam sobie radę z nim... pod mojem okiem musi robić! A innemu, porządnemu musiałbym dwa razy tyle zapłacić!
Stróż poskrobał się w głowę. W słowach pana Maliny był rozum i to rozum nielada. Inaczej nie miałby pan Malina takiej dużej kamienicy. Ugiął się przed tym rozumem biedny człowiek w powiązanych butach i wyszedł czemprędzej po biedniejszego jeszcze murarza.
Za chwilę stanęła przed kamienicznym panem postać więcej do nieboszczyka niżeli do żyjącego człowieka podobna. Była chuda i wysoka, z twarzą obrzękłą i sinym nosem. Za cały ubiór służył jej jakiś chałat na pół żydowski, na pół mieszczański.
— Cóż pijaku — ozwał się do niego pan Malina — nie masz jak widzę roboty! Widzę to po twojem wychudłem cielsku! Kapota lata jak worek.
Żywy nieboszczyk skłonił się mu do kolan.
— Niema roboty — odparł suchotniczym głosem — człowiek z głodu umiera!
— Gdybyś był człowiekiem porządnym, miałbyś wszędzie robotę i przyzwoitą płacę!
— Prawda, proszę pana! Cóż robić kiedy się człowiek już takim urodził!
— Będziesz miał u mnie robotę!
— Pan zawsze łaskawy na mnie!
— Widziałeś filar?
— Widziałem... robota będzie nawet trochę niebezpieczna. Trzeba filar rozebrać, fundament pogłębić a tymczasem może się nam usunąć.
— Czy myślisz że takie gadanie co pomoże... że płacę powiększę?
— Zdałoby się, proszę pana... człowiek i na kawałek mięsa nie zarobi.
— Od śmierci głodowej do mięsa jeszcze daleko!
— To prawda panie!
— Lepszy bochenek chleba od głodu!
— Prawda!
— Więc tak jak zawsze ci płacę...
— Cóż robić! Przynajmniej z głodu się nie umrze!
— Przedewszystkiem pilna robota i trzeźwość... od piątej rano do dziewiątej wieczorem!
— Niech i tak będzie... ale to niedosyć!
— Co niedosyć?
— Do tej roboty trzeba budowniczego!
— Tak... budowniczego! Wiem o tem! Wydatki rosną a potem dziwią się lokatorowie, że czynsz wysoki!
Pan Malina nie mógł teraz spokojnie siedzieć na krześle. Wstał i szybkim krokiem zaczął biegać po pokoju mrucząc pod nosem:
— Za kilka linij na grubym papierze daj mu zaraz sto lub dwieście...
Był to właśnie najdrażliwszy temat dla zacnego właściciela domu. Praca wymagająca pewnej inteligencyi i nauki a tem samem i lepszej zapłaty miała w nim nieubłaganego nieprzyjaciela. Pojmował on tylko zwykłą ręczną robotę, która zużywa czas i siły fizyczne. Według niej mierzył wszelką zapłatę. Wyższe prace, jak naprzykład prace inżynierskie, adwokackie, nauczycielskie lub inne, przy których zasób nauki i siły umysłowe się zużywają, nazywał po prostu zdzierstwem niegodnem poczciwych ludzi. Kapitałem były tylko u niego pieniądze lub kamienica — kapitału nauki i pracy nie uznawał. Lekceważył tych wszystkich, którzy z tego kapitału żyją a często nawet litował się nad ich stanowiskiem tak upośledzonem. Nie mógł im darować lepszych wygód życia, wykwintniejszych mebli a ekwipaż poczytywał za grzech śmiertelny. Gdy coś podobnego ujrzał, mawiał zaraz do znajomych:
— Co ten okrzesany proletaryat wyrabia! Meble, służba, konie... a to wszystko odbija się panie dobrodzieju na nas, którzy coś posiadamy! Adwokat, rejent, doktor, za kilka głupich liter każą nam płacić sumy... a o budowniczych i inżynierach już nie mówię, bo ci już pewnie na tym świecie nie przejdą przez ucho igielne a po śmierci nie wejdą do królestwa niebieskiego!... Czy kto słyszał n. p. za jeden plan domu... parę arkuszy papieru... dwa, trzy tysiące!... To istni antychryści... to koniec świata!
Przy takich wyobrażeniach żałować należy, że zacny miejski konserwatysta nie żył w kraju, w którym parlamentarne stosunki byłyby mu pomogły do wyniesienia się na jaki piedestał sławy publicznej.
Pozbawiony publicznego stanowiska, pan Malina musiał w głębi duszy ukrywać nienawiść przeciw ludziom, którzy nie mając majątku nieruchomego, żyli z pracy swojej dosyć okazale i dostatnio. W duchu wypowiedział im wojnę, a walkę z nimi rozpoczynał wtedy, gdy trzeba było im za jakąś pracę zapłacić więcej, niżeli się płaci ubogiemu wyrobnikowi.
Do tych ludzi, którym na pozór tak łatwego zarobku zazdrościł i z tego względu serdecznie ich nienawidził, należał na pierwszem miejscu — budowniczy! Cieśla przynajmniej daje materyał, blacharz daje blachę, kowal i ślusarz dają żelazo, a budowniczy nic nie daje prócz arkusza poliniowanego papieru, i za to bierze stosunkowo najwięcej! Czyż to nie jest proste zdzierstwo?
To też słusznie zadrżały nogi pod panem Maliną, gdy mu obdarty murarz powiedział, że do reparacyi domu według przepisów miejskich trzeba wziąć budowniczego!
— Znaczny a niesłuszny wydatek! — wołał chodząc po pokoju. — Chcesz w kasie pożyczyć pieniędzy, bierzesz budowniczego, który przez pięć minut patrzy na kamienicę przez okulary, a potem za to tyle każe sobie zapłacić, ile ja za jeden pokój przez cały rok biorę!... Czy jest to sprawiedliwość? Jabym całemi godzinami patrzał już nie mówię na frontowe ściany, ale na wszystkie zatyłki kamienic, gdyby mi takie honorarya płacili!...
— To to prawda — odparł żywy nieboszczyk — ale cóż robić, jeżeli jest takie rozporządzenie!
— Prawda, że na to nie ma rady! Ha... to trzeba pomyśleć o jakim budowniczym! Czy znasz jakiego?
— Pan Anzelm...
— Fiu, fiu, fiu! Pan Anzelm, to pan całą gębą! On za cztery linie na papierze kazałby sobie tysiączek zapłacić. Znam go dobrze!
— Adalbert...
— Cóż tam znowu! Już trzecią kamienicę stawia! do takich panów nie idę po robotę!
— Sylwiusz...
— Taki sam jak tamci. Jeździ karetą! Biedny murarz wymienił jeszcze kilka nazwisk znanych w mieście budowniczych, ale wszyscy ci należeli według zdania pana Maliny do rzędu tych ludzi, którym się dobrze dzieje na świecie i którzy za to lepiej od innych każą sobie płacić.
— Ty mnie nie rozumiesz! — rzekł w końcu zniecierpliwiony gospodarz. — Powiedz mi, wiele ty bierzesz odemnie za jeden dzień roboty?
Murarz wymienił z smutkiem bardzo skromną cyfrę.
— A każdy inny, porządny murarz wiele bierze?
— Przynajmniej trzy razy więcej, proszę pana — pokornie odparł blady nędzarz.
— Czy robota jego lepsza?
— Gdzie tam panie! Czasem gorsza!
— A zkąd się bierze ta różnica płacy?
— Ot, szczęście proszę pana. Jednemu szydła golą, drugiemu brzytwy nie chcą!
— Otóż widzisz... trzeba tych drugich szukać. Tacy są najtańsi!
Murarz westchnął.
— Gdybyś ty miał całą kapotę na sobie — prawił dalej pan Malina — gdybyś nie był taki blady jak nieboszczyk, a na domiar nie miał tego czerwonego nosa... to jabym także z tobą inaczej mówił! Możebym ci nie śmiał zaproponować tyle ile ci dzisiaj daję!
— Cóż robić, kiedy człowiek szczęścia nie ma!
— Otóż mnie potrzeba takiego budowniczego, który jak powiadasz szczęścia nie ma, który nie ma całej kapoty i butów całych, a głodny jest jak pies żydowski!
Murarz uśmiechnął się.
— To pan dobrze mówi! Taki zrobi za co bądź!
— Otóż takiego potrzebuję człowieka. Są ludzie, którym jak z kamienia nic nie idzie. Ciąży na nich jakaś klątwa. Świat nie patrzy na nich, gdy oni rękę po zarobek wyciągają. W domach takich ludzi jest nędza, głód i zimno. Taki człowiek nie podnosi głowy do góry, nie imponuje swoją nauką czy talentem, ale bierze chomont na pochyły kark z uległością jak szkapa w karecie!... Otóż takiego człowieka potrzebuję!
Murarz poskrobał się w głowę.
— Taki byłby najlepszy to prawda...
— Taki człowiek — mówił dalej pan Malina — przyjmie wszystko co mu dasz, i można na niego pokrzyczeć, jeżeli potrzeba. Kontentować się musi tem, na co służący pana Anzelma nie chciałby się popatrzyć...
— Nie żal to żyć, kto ma taki rozum!
Pan Malina uśmiechnął się i mówił dalej:
— Jeżeli weźmiesz konia z pańskiej stajni i do fury z nawozem go zaprzęgniesz, to będzie dęba stawał i bił kopytami... a weź zdechlaka od żyda i daj mu garniec owsa, to będzie cały dzień chodził i możesz walić w niego batem co wlezie!
Murarz podziwiał rozum pana Maliny, nie myśląc przytem o sobie.
— Otóż chciałbym takiego zdechlaka — mówił dalej zacny gospodarz — któremu co bądź dam do pyska, a który tak samo pociągnie jak i inny koń rasowy.
— Nie przymierzając... pan mówisz o budowniczym.
— Tak... widać że to tam znowu taka wielka sztuka nie jest... święci garnków nie lepią... jaki taki budowniczy, byle tylko nosa do góry nie zadzierał i z nadmiaru owsa nie brykał... rozumiesz mnie?
— Rozumiem panie!
— Może jaki stary pijak... podobny do ciebie.
— Takiego nie znam!
— Coś w tym rodzaju... człowiek, któremu się jak tobie nie wiedzie, który ma do wyboru albo kawałek suchego chleba, albo głód dokuczliwy...
Murarz z rozrzewnieniem obtarł nos połą.
— Dobrze panie... pomyślę o tem.
— Czy masz kogo na myśli?
— Zdaję mi się, że mam.
— Stary pijak?
— Nie... młody, początkujący!
— Taki będzie najlepszy! Poprzestanie na czem bądź.
— Wiele robi ten co musi!
— Jeżeli tak, to już dobrze!
— Kiedy mam go przyprowadzić?
— Jutro o dziesiątej!
Na tem skończyła się konferencya i minął jeden z dni szczęśliwych, jakim łaskawe nieba wyjątkowo obdarowały zarazem właściciela domu jak i jego zacnego lokatora. Obaj byli z siebie zadowoleni.
Noc tego samego dnia miała jeszcze dla jednych i drugich odsłonić dalsze horyzonty szczęścia!
W dzień zrobił się tylko dobry interes — noc miała do tego interesu nawiązać złote nici swoje, zwane zazwyczaj — marzeniem!
Sprzyjała do tego cisza, która późnym wieczorem zaległa całą przedmiejską ulicę. Żadne koło nie uderzyło o wystający kamień, żaden koń nie potknął się na normalnym bruku przedmieścia. Cicho i spokojnie migały światła w nierównych oknach kamienic, a kilka śmielszych nietoperzów zabłąkało się aż pod samą facyatkę pana Maliny i wyprawiało przed nią jakieś dziwnie demoniczne pląsy.
Pan Malina usiadł w dużem krześle, w którem ongi ś. p. antenat jego tyle znakomitości gładko ogolił! Była to droga dla niego pamiątka. Nieboszczyk fryzyer miał tutaj swój warsztat, na którym rzetelną pracą zarobił niejeden tysiączek. Wszystkie znakomitości miasta siedziały na tym warsztacie, a niektórym z nich postawiono nawet znakomite pomniki! — Byli to ludzie, którzy się dla spraw publicznych poświęcali, a których ś. p. ojciec pana Maliny nieraz za nos trzymał, wygalając starannie głębokie bruzdy, jakie na ich twarzach poważne pozostawiały myśli...
Szczęśliwy potomek siedział dzisiaj na tem krześle. Wspomnienia rodzinne roiły się w koło jego głowy, jak w dniu czerwcowym roją się błyskotne muszki świętojańskie. Jasno od światła tych wspomnień było w jego duszy, uśmiech słodki igrał w koło jego ust i krętym wężykiem spuszczał się do brody, wzorowo podług tradycyi familijnej wygolonej.
Na tem rodzinnem krześle w braku gości zwykł był ongi siadywać ś. p. Mateusz Malina, starszy zgromadzenia zacnych perukarzy, i wtedy to prawdopodobnie przemyśliwał nad ideałem swoim, jakim u każdego zacnego pracownika miejskiego jest kamienica kilkopiętrowa. I na tem też krześle osiągnął ideał swój zacny przewodnik poczciwych pracowników a schodząc z tego świata przekazał go swemu potomkowi wraz z krzesłem, na którem tak długo golił, śnił i marzył!
Na tem samem krześle nie pracował, ale śnił i marzył zacny potomek jego Imci pan Antoni Malina. Nie był on już pracowitym producentem jak ongi ś. p. ojciec jego — ale był przyzwoitym konsumentem tego, co mu ojciec zostawił. Chodziło mu tylko o to, aby to jak najoszczędniej robić, aby tylko tyle odkąsić, ile tymczasem samo z siebie przyróść może.
W tem więc rodzinnem krześle pracował myślą nad tem, jakby to czynsz lokatorom podnieść i jakich środków użyć na to, aby nakaz władzy co do zapadłych kanałów w niepamięć puścić!
Obok tej czysto gospodarskiej pracy miewał on także na tem krześle różne swe i marzenia.
Przez cały rok śniło mu się, że się ożeni z panną Katarzyną, córką garbarza, dla której na tej samej ulicy wybudował ojciec dwie duże kamienice. Sen jednak rozwiał się jak mgła wiosenna — pannę Katarzynę pochwycił jakiś adwokat — po prostu palestrant-proletaryusz, który za pieniądze szczeka!
Po tym śnie nastąpiły inne, ale wiązały się one zawsze z dachami kamienic i kominami fabryk, owemi tradycyjnemi ideałami rodziny mieszczańskiej! I wszystkie te sny jak włos na brodzie zgoliła nieubłagana brzytwa czasu i zostawiła tylko po sobie jakieś nieokreślone swędzenie...
Dzisiaj... dla czegożby dzisiaj nie miał jeszcze marzyć zacny potomek na tem krześle ojczystem!
Pan Malina marzył rzeczywiście. Najprzód marzył o tem jak filar jego kamienicy napowrót pochyla się ku ścianie i na rozkaz znęcanego budowniczego zawiera po raz drugi z nią związki dozgonne! Ściana przytula się z miłością do filara i oboje kochankowie w objęciu nierozerwanem szepcą sobie do ucha różne piękne rzeczy o lokatorach narożnego mieszkanka, dokąd ciekawy filar przez ową szparę zajrzał!...
Cóż mówią o tych lokatorach?
Mówią dziwne rzeczy. Już to pan Antoni nigdy o lokatorach nie marzył, ani o nich słuchać nie chciał.
Lokator był u niego materyałem stworzonym przez Pana Boga dla napełnienia izdebek kamienicznych. Takie samo wyobrażenie miał o lokatorkach. Nie wchodziły one nigdy w rachunek jego marzeń. Nie była to sfera, w której śnił i marzył. To sfera proletaryatu, jak się zwykł wyrażać. Ściągając czynsze kwartalne, wiedział dobrze jak w tej sferze trudno o grosz jaki zasobowy, chociażby były jakieś tam honory!
Profesor gimnazyalny, jako należący do tej sfery z całą swoją rodziną, nie zwracał nigdy jego uwagi. O Anieli tyle wiedział, że jest młodą dziewczyną, ma blond włosy i uczy się w domu — prawdopodobnie na — guwernantkę. Wszak to los biednych córek profesorskich. O takich upośledzonych istotach nigdy pan Malina nie zamarzył, ani nawet nie pomyślał! Co innego córka garbarza! Miała trzy kamienice i kapitał!
Dzisiaj spostrzegł zacny pan Antoni, że w jego głowie, mie przymierzając jak w ścianie przy filarze, zrobiła się jakaś szpara, przez którą coś mu nagle mignęło! Cóż to jest? Jakieś blond włosy!
Niejeden psychiatra daremnie łamie sobie głowę nad tem, kiedy to właściwie poczyna się uczucie, kiedy rodzi się miłość. Nie podnosząc żadnych innych subtelnych okoliczności, większość w tem się zgadza, że najpiękniejsze uczucia ludzkie budzą się pod wpływem — nieszczęścia!
Otóż to jest klucz do rozwiązania zagadki, nad jaką właśnie prze myśli wał zacny nasz znajomy, siedząc wygodnie na krześle rodzinnem.
Spotkało go wielkie nieszczęście. Deszcze wiosenne rozmoczyły ziemię. Wisła podeszła do kanałów — a może nawet niezbadana w wyrokach swoich Opatrzność to sprawiła, że nagle usunął się narożny filar jego kamienicy i tym sposobem zagroził całej jego egzystencyi społecznej! Cóżby bowiem stało się z pana Maliny, gdyby się jego kamienica zawaliła lub w ziemię zapadła? Mówimy o nieszczęściu, które nasze plany, nasze marzenia, naszą mozolną pracę, naszą całą przyszłość w gruzy wali — a cóż dopiero powiedzieć o nieszczęściu, które rozwala kamienicę dwupiętrową?
Takie nieszczęście groziło właśnie panu Malinie. W tem nieszczęściu po jedynie możliwy ratunek udał się do swego lokatora — a zacny lokator nie tylko że mu tego ratunku nie odmówił, ale nawet niezwykłą życzliwością swoją chwycił go za serce!
Zacny człowiek — zacni ludzie!
Serce pana Maliny zaczyna czuć wdzięczność.
— No, proszę — myślał przy tem nieszczęśliwy — nawet się wcale nie namyślał! Gdybym chciał w jakiej instytucyi lub u lichwiarza pożyczyć, wiele byłoby to zachodu! Płać rejenta, płać stemple, afiszuj się przed światem! Zacny, poczciwy pan Filip! Nie miał nawet gotówki, musiał dopiero odcinać od listów zastawnych! Zacni z kościami ludzie!...
Po chwili myślał dalej pan Malina:
— To przecież prawdziwa przyjaźń! Odcinać od listów zastawnych kupony! A tak długo trzeba było odcinać!... Tyle było tych listów!... Piękny to papier!... A było ich sporo!... Licząc po pięć od sta... było ich... czterdzieści tysięcy! Jeżeli się nie mylę, nie były to wszystkie! W szufladzie leżała jeszcze paczka, zupełnie podobna do listów!... Być może... jest wszelkie prawdopodobieństwo, że to także papiery, jeżeli nie listy, to akcye kolei żelaznej!... Zacni, poczciwi ludzi! Byli dla mnie tak gościnni! Tak serdecznie mnie żegnali! Poczciwy profesor dwa razy pocałował mnie, a profesorowa ściskała mnie za rękę jak magiel wiedeński! Poczciwa kobieta!...
Po małej pauzie ciągnął się dalej monolog:
— Ale zkąd stary bakałarz wziął tyle pieniędzy?... To fortuna! Można za nią kupić dwie kamienice!... Przecież te ośle grzbiety, które widziałem w szafie... Nie... to pensya! Miał pensyę przez lat piętnaście... To się nazbiera! Dzieci obywatelskie... legumina, masło, sadło, kiełbasy... to się nazbiera! Proszę, proszę... ktoby się był spodziewał znaleźć u lokatora taki skarb!...
Tutaj trudno wiedzieć co pan Malina pod tym skarbem rozumiał. Zaraz bowiem następowały w monologu takie słowa:
— Panna Aniela jest prawdziwym skarbem! Ma złote włosy a czarne oczy! Tak sobie zawsze wyobrażałem moją żonę! Garbarka była także blondynką... Ale cóż to za anioł dobroci ta panna Aniela. Gdym mówił o mojem nieszczężciu, spojrzała na mnie jakby płakać chciała. A gdy poruszono kwestyę wyprowadzenia się, to już łzy zadrżały w jej oczach. Widać ma poczciwe serce. Przyzwyczaiła się do miejsca... może przyzwyczaić się i do człowieka!... Jaka to prawda, że człowiek najczęściej tak daleko za szczęściem ugania, podczas gdy ono jest tak blisko!... I któż się spodziewał, że skarb, o którym marzyłem... że taka ilość listów zastawnych... tfe! że taka panna Aniela chciałem powiedzieć... jest tuż obok mnie.
I słodko uśmiechnął się człowiek, który przez nieszczęście swoje doszedł teraz do szczęścia, o którem tak słodko marzył.
Pod względem ekonomicznym miało to szczęście tę zasługę, że nietylko nie obciążało hypoteki dwuletnim, naprzód wybranym czynszem, ale nawet stawiało w perspektywie wcale okazały kapitał!
Przy tak skombinowanych okolicznościach, któż odgadnie kiedy właściwie rozpoczęła się miłość pana Maliny...
On już kochał Anielę.
— Ba — szepnął mu jakiś nieprzyjaciel do ucha — czy Aniela będzie ciebie kochać?
Na ten szmer nieprzyjemny zerwał się pan Malina z rodzinnego krzesła, jakby usłyszał nagle duchy wszystkich golonych na tem krześle znakomitości nadwiślańskich.
— Cóż za pytanie! — pomyślał w duchu — ja właściciel kamienicy... ona... córka bakałarza!
I jakby chciał złowrogie szepty upartego nieprzyjaciela swego zagłuszyć, zawołał głosem donośnym:
— Hej! Janie!
Była już noc późna. Znużony całodziennem kopaniem rowu zasypiał Jan spokojnie na ławie twardej w sieni kamienicznej. Lokatorowie zeszli się dzisiaj wyjątkowo wcześniej do domu. Wprawdzie ubyło biednemu stróżowi dochodu, ale nie żałował straty, bo sen mu bardzo smakował po twardej robocie. Ale nieszczęście chciało, że zacny Jan nietylko był stróżem domu ale i lokajem pana Maliny. Usłyszawszy więc głos swego pana, rad nierad ściągnął się z twardej ławy, na której tak słodko śnił o szyneczku narożnym, i cwałem pobiegł na oślep na drugie piętro.
— Janie! — po raz piąty wołał pan Malina.
— Jestem — wykrztusił zaspany nędzarz.
— Słuchaj dobrze, co ci powiem!
— Słucham pana.
— Jutro na targu kupisz u baby bukiet.
— Bukiet?
— Tak, bukiet kupisz... albo parę wazonów z kwiatami.
Jan z zadziwieniem spojrzał na pana.
— Czy zrozumiałeś?
— Zrozumiałem!
— A teraz... umykaj!
Stróż wyszedł z pokoju. Schodząc po ciemnych schodach myślał nad tem, na co panu tego bukietu potrzeba, że aż o pół nocy go zbudził; chociaż to samo można było i jutro rano powiedzieć.
I z uległością codziennie męczonej ofiary położył się znowu na twardej ławie.
Tego samego wieczora, zawołany do herbaty profesor, spóźnił się o godzinę. Gdy z swojej pracowni wyszedł i przy stole usiadł, nie było już tam córki. Na miejscu, gdzie zwykła siadywać, stała próżna filiżanka i leżał niedojedzony rogalik.
Zmniejszenie koła rodzinnego o jedną osobę nie zadziwiło bynajmniej profesora. Często się to powtarzało. Profesor zaczął był wieczorami pracować nad ulubionem swojem dziełem „o duchu i materyi“. Z natury rzeczy wypadło, że zagłębiony w filozoficzne dociekania nie mógł zaraz jak na apel stawać przy stole rodzinnym. Potrzeba było zaczętą myśl dokończyć — nowy arkusz dopisać, albo przynajmniej okres stylistyczny należycie zaokrąglić. To było powodem, że zacny pracownik wtedy dopiero stawał przy stole rodzinnym, gdy rosół wystygł a za to pół tuzina much po nim pływało. Wtedy z pewną stosowną sentencyą, która miała być moralną nauką, wyławiał nieboszczyki z rosołu, i nie skarżył się wcale, że połknięty łój w gardle mu się osadzał. Z herbatą działo się to samo, co z obiadem, a domownicy przywykli już do tego.
Przy stole siedziała sama teraz profesorowa. Podparła głowę ręką, a w drugiej trzymała niedojedzony chleb z masłem. Kilka zbudzonych muszek korzystało z masła i za to jedna po drugiej przechadzała się po jej pulchnej rączce, całując białe, utuczone palce.
Tak ją ujrzał zacny małżonek.
— A gdzie Aniela? — zapytał z jakimś niepokojem.
Profesorowa spojrzała na męża.
— Cóż ci tak dzisiaj pilno do Anieli — odrzekła — zazwyczaj w takim razie nigdy o nią nie pytasz!
Małżonek powiódł ręką po twarzy. Małżonka patrzała z uwagą na niego.
— Dla czego nie odpowiadasz? — ozwała się znowu profesorowa widząc że mąż zabiera się do zimnej pieczeni baraniej.
— A co mam odpowiedzieć? — odparł profesor, ogarniając okiem miłościwem półmisek z pieczenią.
Przy tym nowym a dla niego tak ponętnym temacie, zapomniał prawdopodobnie zacny profesor o tem, co był wyrzekł i o czem myślał przed chwilą.
— Pytałeś o Anielę — mówiła nieubłagana małżonka.
— Tak... pytałem! — odparł profesor, połykając ślinkę.
— Dla czego pytałeś?
— Dla czego pytałem?... pytałem... pytałem... czy pieczeń krucha? Wygląda bardzo smacznie.
Profesorowa odsunęła pieczeń. Był to zwyczajny sposób zmuszania profesora do odpowiedzi.
Często bowiem wydarzyło się, że zagłębiony w swoich fizycznych i filozoficznych dociekaniach, głuchy był na wszystkie zapytania żony i córki. Chociaż od biurka z kałamarzem był o dziesięć kroków oddalony, nie przestawał jednak myśleć o tem, co tam właśnie czytał lub na papier przelewał. W takim razie, jeżeli to była pora jedzenia, odsuwała zacna małżonka wszystkie półmiski i talerze od swego dozgonnego towarzysza i tym sposobem przywoływała do rzeczywistości zbiegłe myśli jego. Wtedy dopiero wracał zazwyczaj profesor do przytomności, i za cenę smacznej pieczeni z kapustą, odpowiadał żonie na jej wszystkie zapytania. Zagorzały idealista wracał zawsze za okazaniem tej ponęty realistycznej do powszednich stosunków rodzinnych.
— Odpowiedz pierwej! — mówiła do profesora zacna małżonka, trzymając pulchną rączkę między nim a półmiskiem z pieczenią — odpowiedz serce!
Profesor połknął ślinkę.
— Pytałem o Anielę — odparł — pytałem... ot, tak pytałem! Dalibóg nie wiem dla czego! Daj mi serce półmisek... nie zawadzi trochę sałatki!
— Wstydź się! To... materya!
Profesorowa odzywała się w ten sposób, gdy była w dobrym humorze i chciała męża pobić na własnem jego polu. Ulubionem polem profesora była rozprawa jego „o duchu i materyi“, nad czem już od kilku lat pracował, w tej skrytej intencyi, że za te prace kiedyś otrzyma katedrę filozofii na uniwersytecie.
— Materya... to prawda — odparł niezmięszany profesor — ale są pewne chwile w życiu duchowem człowieka, w których bez materyi obejść się nie może. Przecież jednym z najszlachetniejszych i już w krainę ducha prawie sięgających objawów jest... światło i płomień! Zgasną jednak oboje, jeżeli do kagańca nie wlejesz oleju!
— To będę czekała póki nie zagaśniesz — odparła żartobliwie profesorowa, odsuwając jeszcze dalej pieczeń.
— Coś wyrzekła, nieszczęsna! Czyż nie wiesz, żeś wymówiła hasło śmierci! Knot gaśnie... życie gaśnie... oko gaśnie... to figury, które śmierć oznaczają!
— Niech sobie oznaczają... a teraz powiedz mi, dla czego pytałeś o Anielę? Musiałeś mieć jakiś powód do tego. Już ja widzę to po twojej łysinie!
Ostatnie słowa z pieszczotliwej rozmowy małżonki niewiele uderzyły profesora. Pociągnął ręką po głowie, a twarz jego przedłużyła się jakąś myślą niemiłą.
— Poznawaj po czemkolwiek chcesz — odparł — ale ja ci powiem, że jestem głodny!
— Myślałeś coś o Anieli... przyznaj się!
Profesor był już bliskim tryumfu, już sunął ręką do siebie pieczeń upragnioną, korzystając z metody sokratesowej, jaką był użył w rozmowie z małżonką — gdy nagle ostatnie jej słowa całe zwycięztwo jego popsuły.
Już pieczeń była w jego posiadaniu, już miał trójzębny widelec utopić w jej wnętrzu, gdy nagłe wmięszanie pana Maliny i posagu Anieli do tego specyału sprawiły mu jakiś wstręt niemiły. Złożył broń podniesioną.
— Co tam znowu mówisz o Anieli i panu Malinie? — zapytał z pewnem niemiłem uczuciem.
— Przecież sam zostawiłeś ich razem oboje.
— Ja?
— Któż wyciągnął listy zastawne z biurka? Któż kazał podać nożyce? Kto obcinał pod okiem kawalera kupony z papierów? He... odpowiedz teraz!
Pan Filip spojrzał na żonę jakby słów tych nie rozumiał. Potem spojrzał na pieczeń i z pieczeni znowu wzrok swój skierował na oblicze drogiej towarzyszki życia.
— Co tobie jest? — ozwał się po chwili — kto wyciągał listy, kto obcinał, kto i jakiemu kawalerowi okazywał?
— Jakto? teraz wypierasz się tego? Czy się wstydzisz tego, żeś użył niewinnego podstępu? Czy myślisz, że ludzie nie dopuszczają się daleko czarniejszych czynów? Przecież nie okłamałeś nikogo ani nie oszukałeś. Masz pieniądze i pokazałeś je ludziom. Pokazałeś bo twoje, bo na nie gorżko pracowałeś. Przecież tem nic złego nie wyrządziłeś!
— Ja okazywałem... ludziom pieniądze...
— Inni nie mają złamanego szeląga, a okpiwają drugich. Puszczają fimfy pod nos, że mają krocie lub miliony, podczas gdy w kieszeni same dziury! Chcą tym sposobem złapać drugich jak się łapie wróbla na plewę!... Ty przecież tego nie zrobiłeś!
— Ja... łapałem kogo!
— Przecież tego nie powiedziałam. Łapać nie potrzebujemy nikogo. Na Anielkę każdy sam się złapie, jak się łapie gil na lepem posmarowane patyki. Do niej lgnie każdy, kto ją raz obaczy, a dla nas przecież radośniej, jeżeli zamiast gila złapie się gruby zwierz...
Profesor odsunął z gniewem pieczeń od siebie.
— Niech mnie kaci biorą — zawołał — jeżeli jedno słowo zrozumiałem! Czego ty chcesz?
— Udajesz niewiniątko a frant z ciebie nie lada. Myślisz, że ja się nie znam na takich rzeczach! Chciałeś panu Malinie zrobić oskomę...
— Oskomę?
— Licząc przed nim listy zastawne...
— Listy zastawne...
— A tymczasem... tymczasem... chodź, powiem ci do ucha...
Profesor zbliżył do ust małżonki swoje olbrzymie, starannie rozwinięte ucho.
— Tymczasem — szczebiotała z rozkoszą do tego ucha profesorowa — tymczasem zrobiłeś oskomę tylko... Anielce!
— Anielce! — krzyknął profesor i cofnął ucho od grożących pieszczot małżeńskich.
— Tak jest... Anielce! — odpowiedziała profesorowa i ręką głowę podparła.
Profesor patrzał to na żonę to na pieczeń.
— Ja... Anielce... zrobiłem oskomę na Malinę! — zapytał po chwili z pewnym żalem patrząc na pieczeń.
— Przecież ściskałeś go tak serdecznie po okazaniu mu listów zastawnych... prosiłeś go, aby nie zapominał o twoim domu...
— O swoim walącym się domu!
— Wyprowadziłeś go aż na schody!
— Bo chciałem zawołać Franusię.
— Potem zacierałeś ręce i głaskałeś Anielę pod brodę!
— Przecież to nasza jedynaczka!
— Całą godzinę chodziłeś po pokoju i uśmiechałeś się do siebie z wielkiem zadowoleniem!
— Bo uratowałem się od przeprowadzin!
— Teraz się wykręcasz!
— Dla czego się wykręcam?
— Może inaczej się namyśliłeś... może co innego masz dla niej w zanadrzu! U ciebie zawsze pełno różnych rupieci w głowie jak u antykwaryusza!
— Mam co innego w głowie...
— Ale to już za późno. Zresztą nie ma się po co cofać. Pierwsza myśl zawsze najlepsza. Twój koncept z listami zastawnemi był wyborny. Przecież nie łapiesz wróbla, ale grubego zwierza. Pan Malina to gruby zwierz, kamienica dwupiętrowa, żadnych długów na hypotece... za kilka lat dokupi drugą. Człowiek porządny i stateczny! Aniela nie mogłaby wybrać lepiej. Profesor, adwokat, rejent, doktor lub urzędnik nie umyli się do właściciela domu. Ma zawsze czas, zawsze może być przy żonie, mogą zawsze bywać po ludziach, podczas gdy tamci zawsze po za domem, a gdy do domu przyjdą, to z głową różnemi uczonemi głupstwami nabitą... jak nieprzymierzając tobie to się często wydarza, z czego nietylko żona żadnej korzyści nie ma, ale nawet z bólem widzi, że jest przez męża zaniedbywaną! Powiedz, czy nie tak jest?
Profesor zamyślił się z powagą. Jako człowiek sumienny chciał spokojnie oskarżenia żony roztrząsnąć.
— Być może — ozwał się po chwili — że ludzie pracujący dla dobra społeczeństwa nie oddają się zupełnie przyjemnościom domowym życia rodzinnego: być może, że małżonka człowieka publicznego musi nieraz sama sobie wystarczyć; ale z drugiej strony, jeżeli ta małżonka kocha męża swego właśnie dla tego, że szerszy od innych zajmuje horyzont, że pracuje dla przyszłości, że nazwisko jego...
— Przestań pleść takie rzeczy! Dla kobiet są podobne mrzonki wierutnem głupstwem! Niech ona ma dostatki i wygody domowe, niech ma pozycyę między ludźmi, niech inni zazdroszczą jej tego, czem ją kochający mąż otoczyć może... rozumie się jeżeli ma na to pieniądze...
— Wspomniałaś o pozycyi między ludźmi...
— Najlepszą pozycyę daje majątek. Bogatym kłaniają się i ludzie publiczni, którzy dla przyszłości pracują... Dla tego sądzę, że pan Malina...
— Cóż tam znowu pan Malina! Nie spierając się na razie z tobą o teoryę szczęścia kobiecego, sądzę jednak, że pan Malina...
— Pan Malina — przerwała profesorowa głosem, w którym dał się słyszeć dźwięk żelazny — pan Malina jest zacnym, statecznym człowiekiem. Gdy się jego majątek z posagiem Anieli połączy...
— Będzie wyśmienite małżeństwo! — wtrącił z wesołym uśmiechem profesor, spojrzawszy ukradkiem na pieczeń.
— Coś ty powiedział? — zapytała profesorowa, a dźwięk żelazny w jej głosie zamienił się na stalowy.
Profesor znał dobrze te przemiany głosu swej dozgonnej towarzyszki. Wiedział, że taki dźwięk zapowiada burzę z gromami. Głębokiem westchnieniem pożegnał półmisek z pieczenią, na który patrzał dotąd jak Mojżesz na ziemię obiecaną. Zwrot rozmowy i poruszenie umysłu odebrało mu apetyt.
— Chciałem powiedzieć — odpowiedział smutno — że dla Anieli pan Malina nie byłby może stosowny. Dziewczę wiele umie, wiele czytało, a pan Malina... to tylko kamienica... to materya!
Roześmiała się pani Filipowa.
— Ta nauka wasza z oślemi grzbietami — rzekła wskazując z pogardą na szafę biblioteczną — te wszystkie talenta i geniusze nie dadzą ani sukni jedwabnej, ani uczciwego powozu, ani nie wyprawią nas w podróż za granicę, nie mówiąc już nic o loży w teatrze lub fotelu na koncercie.
A pieniądze dadzą to wszystko! Czyż naprzykład miałeś jaką realną korzyść z tych oślich skór i twojej pisaniny? Czyż miałbyś dzisiaj listy zastawne, gdybym nie była po dwudziestu chłopców na stancyę brała i oszczędnie ich żywiła, podczas gdy ty obficie karmiłeś ich nauką?...
— Sądzę, że Aniela...
— Aniela już sama siebie osądziła. Widać, że dziewczyna praktyczna. Dzisiaj im młodsza tem praktyczniejsza. Dzięki Bogu, że coraz mniej tych główek przewróconych, które do księżyca wzdychają!
— Powiadasz, że Aniela sama siebie osądziła!
— Tak jest. Zrozumiała niewinny podstęp ojca, który w obecności pana Maliny kupony obcinał, i natychmiast na to się zgodziła. Dzisiaj już marzy o panu Malinie, jako o przyszłym towarzyszu życia!
— Marzy o panu Malinie! To być nie może! — krzyknął profesor głośniej, niżeli zwykł był przemawiać do swojej małżonki.
Profesorowa rozśmiała się jeszcze głośniej.
— Chcesz się teraz wycofać z dobrych instynktów swoich. Namyśliłeś się inaczej a teraz udajesz, żeś nigdy inaczej nie myślał. Aniela, jak ją znasz, jest stalszą od ciebie w zamiarach swoich. Ma ona moją naturę. Coś jej raz pod oczy podsunął, tego już jej nie odbierzesz! Już zapóźno!
— Zapóźno!
— Zapóźno. Patrz... zaledwie wypiła pół filiżanki herbaty i połowę rogalika zjadła, odeszła do salonu, grała długo na fortepianie po ciemku, a teraz siedzi przy oknie i patrzy w: księżyc, który jest dzisiaj w pełni i mimowoli przypomina jej zacną twarz pana Maliny.
Profesor wziął się za głowę.
— Co ty mówisz?
— Jestem kobietą... jestem matką... i wiem co mówię.
— Czy mówiła co z tobą Aniela?
— Młoda dziewczyna w takim razie nie zwierza się z wszystkiemi... i nie trzeba nawet na nią napierać. Oko jednak matki odgadnie.
Profesor zafrasował się.
— Może będziesz jadł pieczeń?
— Dziękuję ci... nie mam apetytu!
Podczas tej rozmowy między rodzicami siedziała Aniela w saloniku i w samej rzeczy była w jakiemś niezwykłem usposobieniu.
Najprzód grała po ciemku na fortepianie. Gra jej nie miała żadnych tytułów. Nie nazywała się ani walcem, ani mazurkiem. Nie miała nawet nazwy jakiejś wyższej kompozycyi znanych mistrzów. Była to własna jej improwizacya, była niby piosnką, niby dramatem. Tony i akordy wiązały się z sobą dosyć fantastycznie, przeskakiwały z dur w mol, szły od góry aż do dołu, czasem jak strumień przezroczystej wody a czasem jak czerwony prąd lawy! Wszystko to stanowiło niby coś i niby nic, jak to zazwyczaj w muzyce bywa — ale grającej zdawało się, że to wszystko rozumie, że to czuje i że z uczuć swoich komuś się spowiada.
Być może, że dalsze postępy fonografu pozwolą nam odczytać prozą te poetyczne girlandy tonów i akordów — do dzisiaj przyznajemy się z smutkiem do tego, że muzyki czyli raczej improwizacyi Anieli nie byliśmy w stanie odcyfrować. Trudno więc wypowiedzieć co w tej grze było — czy była to istotnie rozmowa miłosna z panem Maliną, jak utrzymywała profesorowa: czy też tylko chaotyczne bratanie się ducha z materyą, jak zacny profesor zwykle muzykę nazywał.
Więcej wyraźnej plastyczności nabrały uczucia i wrażenia Anieli, gdy od fortepianu odeszła i przy oknie usiadła.
Przez okno padał szeroki słup silnego światła, pochodzącego od księżyca, który w pełni swojej ulokował się na kominie przeciwległej kamienicy. Na tym odymionym tronie swoim wyglądał wspaniale i według zdania pani profesorowej był zupełnie podobny do pana Maliny...
Aniela jednak w tej chwili nie patrzała na niego. Zwróciła twarz na ulicę i zdawało się, że jej czarne oczka zawisły gdzieś między jedną ścianą a drugą...
Był to bardzo piękny obrazek. W salonie były wszystkie barwy artystycznie przyćmione.
Czerwone meble nie raziły jasnego koloru włosów, które w bujnych splotach spadały na białe ramiona młodej dziewicy. Postać jej wyskakiwała z tego ciemnego tła jakby jakie nadprzyrodzone ale bardzo miłe zjawisko... Siedziała oparta niedbale o futrynę okna, a piękną główkę miała naprzód pochyloną, jakby z poza ramy na ulicę wyjrzeć chciała. Szara sukienka spływała w szerokich fałdach na posadzkę, a tylko jeden bardzo mały bucik miał ten przywilej, że mógł patrzeć na światło księżyca leżące przed nim na dywanie.
Tak wyglądała w tej chwili Aniela. Oczy jej bardzo często przesuwały się po ciemnych oknach przeciwległej kamienicy i z pewnym smutkiem wracały znowu na dawne swoje stanowisko między jedną ścianą ulicy a drugą!
Wtem nagle zamigotało coś w jednem z okien przeciwległej kamienicy. Aniela położyła rękę na piersi, która teraz nieregularnie oddychać zaczęła, i z wielką uwagą wpatrzyła się w to okno.
W tem oknie szczególny odsłonił się obrazek. W głębi ciemnego pokoju frontowego otworzyły się drzwi, z których buchnęło światło czerwone lampy. Światło to oświeciło całe wnętrze tego drugiego pokoju. Widać tam było staruszkę siedzącą w dużem krześle. Miała biały czepiec na głowie i twarz mocno pochyloną. Podnosiła powoli drżącą rękę do góry i z niemałym wysiłkiem spuszczała ją na głowę pochyloną przed nią mężczyzny. Mężczyzna zdawał się całować ją w rękę, a ona błogosławiła mu. Wreszcie pochyliła głowę i pocałowała go w czoło. Mężczyzna podniósł się teraz, wziął lampę i z nią wszedł do frontowego pokoju.
Teraz można było dobrze go widzieć. Światło lampy oświecało całą jego postać. Był młody i dosyć słusznego wzrostu. Twarz miał nadzwyczaj bladą i jakby pracą nadzwyczajną zmęczoną.
Ciemne włosy rozrzucone były w nieładzie po głowie, a z pod czarnej prawie brwi wydobywało się duże, jasne, świecące oko.
Powoli zamknął drzwi za sobą i z lampą zbliżył się do stolika, który stał przy bocznej ścianie. Na tym stoliku postawił lampę, a sam na chwilę zbliżył się do okna.
Aniela cofnęła się w tej chwili poza firankę. Ztamtąd patrzyła z uwagą na widok jaki się teraz jej oczom otworzył.
Na przedzie obrazu stała wyniosła postać młodego mężczyzny. Twarzy jego nie było teraz dobrze widać, za to kontury całej postaci ciemnej rysowały się ostro na jasnem tle światła. Wystąpiły także jasno wszystkie przedmioty znajdujące się w głębi pokoju. Były to sprzęty proste a nawet ubogie. Mała sofka obciągnięta jakąś wypłowiałą materyą stała przy tylnej ścianie — przed nią widać było prosty stolik o czterech nogach. Parę krzeseł zwyczajnych zapełniało całe umeblowanie. Prawdziwy jednak przepych widać było przy bocznej ścianie. Stał tam stół podłużny olbrzymich rozmiarów. Leżały na nim stosy książek, papierów i jakichś narzędzi nieodgadnionych. Były tam flaszki i pudełka, miseczki i sztabki — były ciężarki do papierów rozmaitego kształtu i kalibru. Oparte o ścianę stały linie różnych rozmiarów.
Młody mężczyzna stał długi czas przy oknie i patrzył na przeciwległą kamienicę. Po chwili przesunął ręką po długich, bujnych włosach i odszedł krokiem równym i odmierzonym w głąb pokoju. Przechadzał się czas niejaki z głową spuszczoną. Potem podniósł głowę, rzucił okiem jeszcze raz na przeciwległą kamienicę i usiadł przy stole olbrzymim.
Z początku siedział czas niejaki zamyślony. Potem rozwinął wielką tekę, rozłożył przed sobą, a wziąwszy ołówek do ręki, zaczął pilnie kreślić jakieś figury. Jedne kreślił wolną ręką, przy drugich używał małych linijek dziwnego kształtu.
Aniela wysunęła się teraz z poza firanki i zajęła dawne swoje stanowisko. Ciemne jej oczy patrzyły z zajęciem na pracującego młodego człowieka, podczas gdy psotny księżyc połyskiwał zdradliwie jej złotym włosem i czynił niemałe wysilenia, aby ją, czuwającym okazać.
Tymczasem prawdopodobnie nikt w tej chwili na nią nie patrzył. Młody człowiek zajęty był pracą swoją i jak się zdawało, co raz więcej do tej pracy się zapalał.
— Jak on co wieczora tak pracuje! — myślała sobie Aniela — ale jak widać ta praca nie przynosi mu teraz wielkich owoców. Biedny jest i jak się zdaje, utrzymuje pracą swoją starą matkę!... Jaki on zacny i poczciwy! Jak on zawsze na dobranoc całuje matkę w rękę, odchodząc do twardej pracy. Biedny człowiek... czy ma on jaką weselszą przyszłość przed sobą?... Pewnie, że ma... bo jest młody i pracowity... Co on może marzyć o tej przyszłości swojej? Któż w niej może królować jako przyboczny towarzysz?
Aniela cofnęła się teraz od okna, bo zdawało się jej że młody pracownik na nią w tej chwili spojrzał. Nie wiedziała że światło lampy nie pozwalało mu wyjść okiem po za szyby okna.
— Tak nieraz patrzy w to okno, przy którem siedzę — myślała sobie dalej — a nawet zdaje się mi, że na mnie patrzy... ale może to tylko złudzenie! Może on czasem patrzy na rynny dachu, gdzie wesoło świergocą wróble!...
Aniela westchnęła przy tej myśli.
— Ale nie — szeptało jej coś do ucha — on patrzy na ciebie, na twoje złote włosy, na czarne oczka twoje, na piękny nosek i te usteczka różowe...
Aniela wzdrygnęła się.
— Nie, jabym go nie lubiła — odrzekła w duchu — gdyby tylko dla tego na mnie patrzył, że mu się kolor włosów i oczu podobał! Jabym chciała, aby on patrzył na mnie... często patrzył...
zawsze patrzył, nie myśląc nawet o kolorze włosów!...
— Więc chcesz, aby cię kochał — szepnęło jej coś do małego uszka.
Anielka zarumieniła się i z bojaźnią obejrzała się wkoło. Zdawało się jej, jakoby ją kto schwytał na gorącym uczynku. Odsunęła się nawet od okna w tej myśli, aby młody człowiek z drugiej strony ulicy nie ujrzał na jej twarzy tego kłopotliwego rumieńca.
W tej chwili z lampą w ręku wszedł do pokoju profesor. Aniela poskoczyła ku niemu.
Profesor miał twarz zafrasowaną. Z pewnym smutkiem spojrzał na córkę.
Aniela ujrzała ten smutek, a twarz jej zarumieniła się jeszcze mocniej. Była pewna, że ojciec ją podpatrzył, że marzenia jej podsłuchał. Z bojaźnią wzięła go za rękę.
Profesor postawił lampę na stole, usiadł i pociągnął córkę do siebie.
Serce Anieli uderzyło żywiej. Przysunęła się do niego z głową spuszczoną jak obwiniony zbliża się do sędziego.
Profesor odgarnął jej z czoła złote loczki i z uwagą spojrzał na czarne oczki, które dzisiaj gwałtem powieką się zakrywały.
— Czy cię oczy bolą? — zapytał z ojcowską miłością.
— Nie, ojcze! — odpowiedziała cicho delikwentka.
— Czegóż się na mnie nie patrzysz?
— Bo ojciec patrzy na mnie jakoś niezwykle!
— Nie, moje dziecko, ja patrzę jak zawsze, tylko... twoje oczy są dzisiaj czemś zapruszone!
Aniela otarła oczy.
— Być może... siedziałam długo przy oknie!
— Przy oknie?... Ale pierwej grałaś po ciemku.
— Dlaczego nie wzięłaś światła... czy już wtedy miałaś oczy zapruszone?
Aniela przycisnęła twarz do ręki ojca. Twarz ta była gorąca. Profesor posmutniał.
— Nie jesteś szczerą — rzekł po chwili — ale ja żadnej spowiedzi w tej chwili nie chcę od ciebie. Są chwile w życiu, które wyłącznie należą do człowieka. Nawet rodzice nie mają praw do tych chwil, gdy jeszcze kwiat przyszły jest w pączku otoczony liściem zielonym. Jest to moment marzenia. Jeżeli zaś marzenie przechodzi w kwiat rzeczywistości, wtedy można wiedzieć że jest ktoś, który z prawa czuwa nad tem, aby ta rzeczywistość była dla ciebie dobrą i trwałą! rozumiesz mię, moje dziecię?
Zamiast odpowiedzi przycisnęła Aniela jeszcze więcej twarz swoją do ręki ojca.
Profesor nie mógł pominąć tak dobrej sposobności, aby coś z swoich teoryj, nad któremi właśnie pracował, do dzisiejszej rozmowy z córką nie domięszać.
— Dzisiaj jeszcze nie chcę od ciebie żadnej spowiedzi — ozwał się z powagą — ale chcę ci w kilku słowach skreślić teoryę wszystkich rzeczy a tem samem i szczęścia ludzkiego. Są dwie wielkie potęgi: duch i materya. Pozornie walczą one z sobą, ale bez jednej nie byłoby drugiej, a rezultatem tej walki jest świat i życie! Rozumiesz mnie moje dziecię?
— Rozumiem ojcze! — posłuszna odrzekła córka.
— Jeżeli w tej walce jest równowaga, to objawy są normalne. Jest to stan dobry życia. Gdy jedno nad drugiem przewagę bierze, wtedy są objawy anormalne, czyli poczyna się rozkład. Szał i obojętność czyli apatya są dwie ostateczności tych objawów, które zawsze jeden i ten sam mają koniec, to jest — śmierć. Śmierć ducha, albo zagłada materyi w tegoczesnym jej ustroju! Szał bowiem przechodzi w obojętność, a obojętność może się skończyć szałem zatraty! Rozumiesz mnie?
Aniela pomyślała chwilę. Filozoficzne aforyzmy ojca były dla niej trochę ciemne. Domyślała się tylko, że ojciec zmierza do ukrytego zręcznie kazania za to, że często patrzy w okna przeciwległej kamienicy. Ojciec nazywa to „szałem“ i szczególny nacisk kładzie na to słowo.
Po krótkim namyśle odpowiedziała:
— Jeżeli ojciec zostawiłbyś mi wybór między szałem a obojętnością, to już prędzej wybrałabym szał!
I z radośnym uśmiechem ucałowała rękę ojca. Profesor z uwagą patrzył w twarz córki.
— Masz ochotę szał wybrać — rzekł po chwili — to pewnie lepiej niżeli apatyę. Apatya to materia iners, to głaz, to bryła gliny, niezdolnej do żadnej wegetacyi! Głaz jest zawsze głazem, a glina gliną, czy to w postaci grobowca, czy słupa, czy nawet kamienicy! Rozumiesz, moje dziecię?
Profesor był teraz pewny, że Anieli całą rzecz należycie wypowiedział, nie naciskając wprost na serce jedynaczki, jak to zastrzegła sobie zacna małżonka. Na nieszczęście Aniela nie zrozumiała aluzyi mieszczącej się w ostatnich słowach. Słyszała o głazach i o bryłach gliny, a to samo wystarczało, aby się wstrząść i zawołać:
— Ach ojcze! Głaz i bryła gliny, toż to grób kompletny!... Ale nie lękaj się ojcze... gdybym nawet do takiego grobu weszła, tobym umiała ogrzać go własnem ciepłem! Ach ja czuję w sercu tyle gorąca!
Posmutniał profesor. Aniela widocznie myślała o panu Malinie.
— Co ty mówisz biedne dziecię? — zawołał z boleścią — czasem i największy ogień nie stopi materyi! Wprawdzie bizmut topnieje przy nizkiej nawet temperaturze, ale ruda, ruda żelazna, krzemień, głupi piasek...
Przerwała mu Aniela.
— Użyję najwyższej temperatury serca mego — zawołała z blaskiem w oczach — a w takim razie nawet mniej szlachetny kruszec może się zamienić w złoto! Wszak wszystko od potęgi serca zależy! A kruszec, który wybiorę...
Twarz profesora wyrażała wielkie zaturbowanie.
— Matka ma słuszność — pomyślał sobie — ona już przepadła! Uwzięła się zostać żoną pana Maliny!
Odchrząknął i powiódł ręką po twarzy.
— Twemu sercu nie wchodzę w drogę — ozwał się smutno — chciałem tylko zwrócić twoją uwagę na to, co daje życie a co zabija. Duch i materya, to dwie różne potęgi... sama materya bez ducha jest martwą...
— I duch bez materyi niewiele znaczy! Czy to chciałeś ojcze powiedzieć?
I smutno spojrzała w okno, gdzie według słów profesora miał przemieszkiwać duch bez materyi...
Profesor potarł ręką po czole.
— Hm, hm — chrząknął — tak... to się rozumie samo przez się. Gdzie jest synteza tam musi być i antiteza!
Aniela rzuciła się na kolana.
— Mój ojcze — zawołała całując jego rękę — pozwól nam zbliżyć się do siebie!
— I owszem... i owszem — odpowiedział profesor — zbliżenie się wasze może być dla was bardzo pożyteczne. Nic niema niebezpieczniejszego jak przedmiot widziany zdaleka. Optyczne złudzenie i nic więcej! Z blizka, z blizka trzeba się obejrzeć. Mam przekonanie, że to dla ciebie będzie skuteczną nauką!
— O mój ojcze!.. Więc pozwolisz się nam zbliżyć?
— Sam pomogę do tego! Materyi trzeba się ręką dotknąć, aby się przekonać, że głaz lub glina...
— Drogi ojcze! Jakiś dobry!
— Spodziewam się, że ty dla siebie będziesz także dobrą i... rozsądną?
— Przyrzekam ci ojcze!
— Jeżeli tak... to mam nadzieję, że pójdziesz drogą ducha a nie materyi!
Rzekłszy to pochylił głowę i ucałował córkę w czoło rozgorączkowane. Był pewny, że Anieli dosyć zrozumiale swoje zdanie co do pana Maliny wypowiedział, nie naciskając na serce jedynaczki, jak tego sobie życzyła zacna małżonka.
A podczas tej całej sceny między ojcem a córką, rysowała się w przezroczu przeciwległego okna czarna postać młodego człowieka. Stał przy samych szybach i z uwagą patrzył w głąb pokoju...
Widział to samo, na co przed chwilą z swojej kryjówki za firankami patrzyła Aniela.
Nazajutrz rano była Aniela w złotym humorze.
Ojciec wyszedł już był do szkoły, a matka zatrudniona była przy gospodarstwie domowem.
Usiadłszy z książką w ręku przy oknie, przypomniała sobie Aniela całą wczorajszą rozmowę z ojcem.
Z rozmowy tej wiele sobie dobrego wróżyła. Ciekawa tylko była jakim sposobem ojciec obietnicy swojej dotrzyma. Obiecał zbliżyć ich do siebie...
I mimowoli zajrzała z poza firanki do okna przeciwległej kamienicy. Okno było otwarte, ale w pokoju nie było nikogo. Wszystkie meble wyglądały tak samo jak wczoraj, tylko przy dziennem świetle wydawały się starsze i uboższe. Tylko na podłużnym stole, owym warsztacie biednego pracownika, leżały jak w magazynie jakim różnego formatu papiery. Jedne były malowane, drugie liniowane. Obok nich porozrzucał pracownik różne narzędzia do pisania i rysunków... Z całego ugrupowania tych przedmiotów widać było, że biedny młody pracownik długo w noc pracował, a niedopita szklanka wody okazywała, że wśród pracy nocnej tylko tym kordyałem zniszczone siły swoje pokrzepiał!... Biedny człowiek!...
— Ojciec obiecał nas zbliżyć do siebie — pomyślała sobie z westchnieniem — Bóg wie kiedy to nastąpi!...
Przy tej myśli wyjrzała przez okno na ulicę. Dziwiło ją, że ojca idącego przez ulicę nie widziała. Cóżby to mogło być? Czy może ojciec wstąpił do niego? Ale nie... przecież w pokoju niema nikogo?... Cóż to jest?
I myśl lotna, podbudzona żywszem biciem serca, przesunęła jej przed oczy mnóstwo prawdopodobnych i nieprawdopodobnych obrazów...
W tem nagle ozwał się dzwonek w przedpokoju. Dziwnem wiedziona przeczuciem przyłożyła rękę do bijącego serca... Wyszła do przedpokoju...
W przedpokoju stał stróż Jan. Trzymał w ręku ogromny bukiet z róż i dwa wazonki jakichś białych kwiatów.
— Gospodarz przysyła pani — rzekł obcierając z pewnem znaczeniem nos rękawem.
— Gospodarz? — powtórzyła ze zdziwieniem Aniela — pan Malina?
— Tak proszę pani... pan Malina kazał dzisiaj kupić na placu Szczepańskim... były lepsze i piękniejsze od tych, ale za drogo kosztowały!
Ponieważ w tej chwili coś koło obuwia biednemu stróżowi się popsuło, zakończył więc swoją misyę.
— Pan sam tu zaraz przyjdzie! — zawołał cofając się prędzej za drzwi, aby jaka katastrofa nie nastąpiła.
Aniela nie miała czasu zastanowić się nad słowami stróża Jana. Trzymała w rękach bukiet i dwa wazoniki i powoli szła z niemi do saloniku.
W saloniku spotkała ją matka.
— Cóż to jest? — zapytała.
— Zgadnij mateczko! — figlarnie odpowiedziała Aniela.
— Czy pan Zygmunt?...
— Tfe!... student!
— Pan Bolesław?
— Biedny aplikant!... To grubszy zwierz... epazer co się zowie... pan kamieniczny!
— Już się domyślam...
— A co mateczko! To tak jak los na loteryi!
— Im los pewniejszy, tem lepszy!
— Naturalnie! nigdy inaczej nie myślałam!
I figlarne oko Anieli zatoczyło się wkoło i mimochodem musnęło po oknie przeciwległej kamienicy.
Ale w oknie tem nie było nikogo.
— Bukiet postawię na stole — mówiła dalej z figlarną minką — a kwiaty ulokuję na oknie i po całych godzinach będę się w nie wpatrywała! Nieprawdaż mateczko?
Pani Filipowa rozśmiała się z zadowoleniem.
— Zaczekaj, pomogę ci — ozwała się z miłością macierzyńską — bo to zdobycz prawie nad twoje siły... a niezawodnie przewyższa... moje marzenia!
— Nieprawdaż? Urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą? Świetne powodzenie!
Podczas gdy pani Filipowa po kubek i wodę poszła, ustawiła tymczasem Aniela wazonki na oknie. Usiadła potem za temi wazonkami jakby za bateryą.
— Jak to będzie doskonale patrzeć z poza tych kwiatów! — rzekła do siebie z figlarnym chichotem — widać, że porękawiczne pana Maliny zdało się na coś. Zrobił wczoraj dobry interes z ojcem i za to dzisiaj mnie wynagrodził. Muszę mu serdecznie za to podziękować.
Pani Filipowa wróciła z kubkiem napełnionym wodą. Aniela pospieszyła, aby do kubka bukiet włożyć.
W tej chwili wybiła dziesiąta godzina, otworzyły się drzwi — do pokoju wszedł pan Malina.
Matka i córka zwróciły się do niego z wdzięcznym uśmiechem, aby mu za tak piękne kwiaty podziękować — gdy nagle z ręki Anieli wypadł bukiet na ziemię...
Za panem Maliną wszedł... wszedł... nie, to przecież nie sen... wszedł młody człowiek z bladą twarzą, lokator z naprzeciwka!
Pan Malina podniósł bukiet i w wyszukanej pozyturze podał Anieli, ale ręka Anieli była bezwładna. Bukiet wysuwał się z ręki, a pan Malina potrzebował dłuższego czasu, aby go lepiej między temi drobnemi paluszkami ulokować. Sprawiało mu to widocznie pewną przyjemność. Twarz bowiem Anieli przy tej pomocy zacnego gospodarza rumieniła się coraz więcej, a oczy mimowoli spuszczały się do ziemi, jakby się zupełnie z nadmiaru szczęścia zamknąć chciały.
Pani Filipowa patrzyła z upodobaniem na to, jak się profesor zwykł wyrażać, bratanie się ducha z materyą... na to urocze porozumiewanie się ośmnastu wiosen z kamienicą o oknach również ośmnastu, nie licząc w to dymników i lufcików suterenowych...
Zacna niewiasta była prawdziwie szczęśliwą...
— Pan sprawiłeś niewypowiedzianą radość mojej córce — rzekła ściskając rękę pana Maliny — ona tak lubi kwiaty!
— Czuję się bardzo szczęśliwy! — mówił pan Malina, robiąc prawą nogą w tył rozmaite susy po dywanie.
— Za żywe osobliwie kwiaty bardzo panu dziękuję! — wyszepnęla Aniela z cicha, bojąc się oczu podnieść.
Tymczasem młody, blady mężczyzna stał przy progu i czekał cierpliwie aż po kwiatach i susach pana Maliny przyjdzie kolej na niego. Stał na pozór z pewną pokorą, jak to zazwyczaj widzimy u ludzi przygniecionych ciężarem losu. W jasnych oczach błyskał jednak ogień dumy wewnętrznej, jaką daje świadomość, że z przeciwnościami losu walczy się podług sił swoich. Od czasu do czasu patrzał w zarumienioną twarz Anieli, a wtedy zdawało się, że jakiś weselszy promień przebiega po tej bladej, cierpiącej twarzy.
Pani Filipowa zwróciła teraz uwagę na młodego człowieka i spojrzała z zapytaniem na pana Malinę. Zrozumiał to spojrzenie pan Malina.
— Pan Michał... Anioł! — rzekł z żartobliwym gestem do młodego człowieka — przepraszam, pan Michał Bujnicki... ale nie mniejszej sławy budowniczy jak Michał-Anioł.
Młody człowiek uśmiechnął się i ukłonił kobietom.
— To pan zapewne chcesz nas uratować od tego niebezpieczeństwa! — ozwała się pani Filipowa, wskazując na róg domu zarysowany.
— Właśnie w tym celu przychodzę z gospodarzem — odparł z lekkiem zarumienieniem się — aby to niebezpieczeństwo obejrzeć na miejscu.
— Czy z tego nie wyniknie co złego dla nas?
Aniela podniosła oczy z ziemi i z jakąś nieokreśloną bojaźnią spojrzała na młodego człowieka.
Na jego twarzy zaigrał łagodny uśmiech. Wyręczył go w odpowiedzi pan Malina.
— Niech się państwo nie obawiają — zawołał z miną protektora — ja znam dobrze ludzi, których biorę do roboty. Pan Michał Bujnicki nie jest wprawdzie głośny firmą, ale jednym z owych nieznanych adjutantów i szefów sztabu, którzy na rachunek generałów bitwy wygrywają! Dla takich firm wyrobił pan Bujnicki niejeden planik!
Smutek przebiegł po twarzy Anieli.
— Każdy początek jest taki — odparł z ironią na ustach młody budowniczy — najprzód trzeba pracować dla innych, dla firm ustalonych, zanim przyjdzie się do własnej firmy!
— To prawda — rzekła pani Filipowa — pierwej trzeba być woźnym, zanim zostanie się radcą!
Aniela trąciła matkę.
— Chciałaś mateczko powiedzieć... aplikantem!
Pani Filipowa w milczeniu przyjęła to sprostowanie poglądu na hierarchię urzędniczą. A milczenie jej było tak mistrzowskie, że młody budowniczy ani nie poznał, czy to tylko błąd językowy, czy też pani profesorowa rzeczywiście wierzyła, że z woźnych robią się radcy! Przyjął więc także milczeniem poprawkę Anieli.
— Może pan zechce obejrzeć istotę czynu na miejscu — ozwał się z słodkiem spojrzeniem na Anielę. — Tam, panie Bujnicki... w drugim pokoju lepiej widać!
Aniela nie zrozumiała tego spojrzenia.
— Trzeba zawołać Marysię, aby szafę z książkami odsunęła — rzekła z pytającem wejrzeniem na matkę.
Matka także tego wejrzenia nie zrozumiała.
— Dobrze, moje dziecko — odpowiedziała — zawołaj Marysię i... idź z nią, aby jaka książka się gdzie niezawieruszyła! Ach, memu mężowi tyle książek ginie!
Młody budowniczy nie gniewał się wcale na te słowa. Był zadowolony z dozoru i z ożywionym uśmiechem wszedł do biblioteki profesora, dokąd poprzedziła go już Aniela. Przez dziwne niezrozumienie sytuacyi w saloniku została sama pani Filipowa z panem Maliną.
Pan Malina przygotował się na rozmowę więcej romantyczną. W zmienionej sytuacyi trzeba było także o czemś mówić. Odchrząknął kilka razy.
— Ten pan Bujnicki — zaczął — to bardzo zdolny młody człowiek. Przyprowadził go dzisiaj do mnie stary Jakób.
— Stary Jakób? — powtórzyła pani Filipowa.
— Ten murarz z czerwonym nosem.
— Aha! Ten pijak obszarpany!... A zkądże oni się znają obaj?
— Na jednym wózku jadą!
— Czyż to być może? Młody człowiek wygląda dosyć przyzwoicie!
— Tak... na pozór, ale w gruncie rzeczy są obaj biedacy! Prawdziwi nędzarze!
— Czyż to być może? Tamten pijak, a ten...
— A ten jest początkującym. W takim razie jeden i drugi musi tanio, prawie za darmo robić. Tamten dla tego, że stracił reputacyę porządnego robotnika, a ten, że jeszcze sobie na nią nie zarobił! Obaj są wyzyskiwani przez tych, którzy ich potrzebują.
— Biedni ludziska!
— Tak się zawsze dzieje, jeżeli kto nie ma majątku! Już ja zawsze Bogu dziękuję, że zaraz przy urodzeniu dał mi majątek. Pracować i dorabiać się dopiero to rzecz bardzo śliska. Rosa wyje oczy zanim słonko zejdzie! Niech co chcą mówią, nie ma jak majątek!
— Święta prawda! Już jabym córki mojej za żadnego urzędnika lub profesora nie wydawała.
— Bardzo słusznie!
— Cóż mamy z tej głupiej profesury? Ta szafka książek z oślemi grzbietami! A jak ta praca ogłupia człowieka! Powiadam panu, że mego męża czasem zrozumieć nie mogę!... Gdybym nie była namówiła go na pensyę, gdybym nie była sama dla chłopców jeść gotowała, cobyśmy mieli? Tak, dzięki Bogu...
— Naturalnie! Majątek jest majątkiem. Przy majątku już nikt nie powie, że człowiek głupi... a niech profesor co napisze, to lada student może mu taki komplement powiedzieć! Po co mi pisać, jeżeli mam majątek?
— Powiedziałeś pan wielką prawdę! Niedawno mieliśmy wielkie zmartwienie. Mój mąż coś wydrukował, a tu wszyscy na niego, że ukradł, że wziął z cudzej książki! Aniela płakała, bo przecież nie miło jest, jeżeli ojca złodziejem lub głupcem nazywają publicznie.
— Tak się dzieje z każdą pracą. Jeden drugiego spycha... szturka... policzkuje... walka o byt! Tylko majątek daje życie spokojne. Mogę spokojnie zjeść śniadanie, mogę o jednej godzinie siąść do objadu... wiem co będzie jutro, pojutrze... czyż to nie rozkoszne życie?
— Zawsze o tem mówię Anieli.
— A cóż panna Aniela?
— Ma główkę rozsądną... nie taka dziewczyna jak inne!
— Do prawdziwego szczęścia potrzeba trochę serca... trochę rozumku... i trochę rachuneczku! Nieprawdaż?
— Masz pan słuszność... sądzę, że Aniela jest także tego zdania!
Pan Malina ucałował koniuszki palców pani Filipowej, a pani Filipowa ścisnęła go za to tak serdecznie, że na pulchnej dłoni szczęśliwego człowieka wycisnęły się jak najwyraźniej cztery okazałe paznogcie.
Podczas tej rozmowy w saloniku szło uprzątanie książek w bibliotece profesora bardzo powoli. Nauczona przez pana Filipa służąca brała każdą książkę osobno do ręki i z niemniejszą ostrożnością przenosiła ją na inne miejsce. Książek było wiele, a nadzorującej Anieli nie chodziło wcale o pośpiech. Zapewne i młody budowniczy zawiele miał wolnego czasu, bo nietylko nikogo do pośpiechu nie zachęcał, ale nawet obecnością swoją odrywał Anielę od możliwej pomocy.
Stali oboje zdala od książek i prowadzili rozmowę przerywaną od czasu do czasu dłuższem milczeniem. Czasem spojrzeli sobie prosto w oczy, czasem patrzyli w ziemię, jakby tam czego szukali.
Po pierwszem dłuższem milczeniu ozwała się pierwsza Aniela:
— Jeżeli się nie mylę, pan jesteś blizkim naszym sąsiadem.
— Mieszkam naprzeciwko — odparł zapytany.
— Widuję pana często.
— Ja zaś nietylko widuję, ale i słyszę często...
Aniela zarumieniła się.
— Słyszysz mnie pan grającą! — dodała szybko.
Młody człowiek uśmiechnął się. Po bladej jego twarzy przemknął uśmiech weselszy.
— Zdaje mi się — odrzekł — że raz pani śpiewałaś!
Aniela przesunęła ręką po zarumienionem czole.
— Ach! — odparła z uśmiechem — jak my się łatwo zdradzić możemy, jeżeli nie jesteśmy artystkami z urzędu!
— Dlaczego?
— Artystka śpiewa cobądź, co od niej wymagają. Umie ona na zawołanie rozpaczać, marzyć, śmiać się i płakać. Umie nienawidzieć i...
— I kochać... chciałaś pani powiedzieć.
— Niech i tak będzie... słowem umie odegrać każdą rolę, jaką się od niej w danej chwili wymaga. Inaczej dzieje się u zwykłej, pospolitej kobiety. Jeżeli siądzie do gry, a gdy do tego jeszcze nikt jej nie słucha, to gra ta jest w pewnym związku z pewnemi tajemnicami jej serca.
A cóż dopiero mówić o śpiewie, który wprost z sercem koresponduje?...
Aniela miała przy tych słowach wyraz lekkiego żartu na ustach. Za to w oczach było więcej ognia niżeli zwykle.
Młody człowiek słuchał ją z uwagą.
— Masz pani słuszność — rzekł po chwili — gra i śpiew kobiety, niewystępującej w pretensyi artystki, wiele mogą nam powiedzieć. Grozi nam jednak z tego powodu wielkie niebezpieczeństwo, daleko większe od tej szpary przez którą wciska się światło z ulicy!
I z uśmiechem wskazał na mur zarysowany.
— Niebezpieczeństwo? — powtórzyła Aniela, i pełnem okiem spojrzała na mówiącego.
Pod tem spojrzeniem zarumienił się młody człowiek.
— Nie cofam tego słowa — odrzekł z uśmiechem — i zaraz się wytłumaczę. Wszystkie siostry sztuki przedstawiają się nam w konturach jaśno określonych, prócz muzyki. Poezya, rzeźbiarstwo, malarstwo, architektura — wszystko to ma linje jasne, ostre i łatwo zrozumiałe. W moim zawodzie pozna każdy od razu pałac, willę i dom czynszowy. Tak samo w malarstwie i w rzeźbie.
Tymczasem muzyka podobna jest do owych rusałek balladowych, które nas często uroczemi tonami swemi prowadzą na dno chłodnej wody!...
— Ach, jakże pan obmawiasz muzykę!
— Są jeszcze pewne warunki, w których ona zdradliwie upaja nas na to tylko, aby nam po przebudzeniu na zawsze spokój odebrać!
— Okropna zdrajczyni!
— Niech sobie pani wyobrazi człowieka samotnego, pognębionego w pracy, walczącego w początkach swego zawodu z obojętnością i złośliwością ludzką, upadającego pod ciężarem obowiązku, któren spełniać musi...
Zdawało się Anieli, że przy tych słowach błysnęło coś jaśniejszego w oczach młodego człowieka jakby łza ukryta... Westchnęła nieznacznie.
— Wyobraź sobie pani takiego człowieka — mówił młody pracownik — który w tak twardych warunkach swego życia zasłyszy nagle jakiś dźwięk sympatyczny, jakąś piosenkę, której słowa w dziwny sposób do niego się stosują!... I pomyśl pani, że ten człowiek jak spragniony Tantal ten dźwięk, te słowa nagie pochwyci i w swojem osamotnionem sercu złoży. O jakże często wydobywają się potem te słowa ztamtąd jak dziwnie brzmią po pustej przestrzeni osamotnionych komnat i jak gorączkowe sprowadzają sny i marzenia!... Dla samotnika są one często jedyną manną życia... karmi się niemi długo... póki się nie rozczaruje, póki się nie przekona, że to co on niewyraźnie przez drugie, trzecie lub czwarte okno zasłyszał, nie było tem za co on je wziął zrazu! Złudzenie foniczne... nic więcej!...
Aniela patrzyła z uśmiechem przed siebie.
— W samej rzeczy — odpowiedziała — są złudzenia, od których trudno się uchronić. Szczęściem dla nas jeżeli nie jesteśmy tak osamotnieni, jak to pan opisujesz! Najczęściej ktoś z nami przebywa... chociażby tylko myśl i pamięć naszych przyjaciół! Wiem że takiej pociechy nie powinno panu brakować, wiem że przy pracach całonocnych jest zawsze ktoś myślą lub okiem przy panu!
Twarz Anieli zarumieniła się nieznacznie. — Młody pracownik zamyślił się.
— Któżby to mógł być? — zapytał smutno, podnosząc zwolna oczy do góry.
Jeszcze większy rumieniec wystąpił na twarz Anieli.
— Pan masz matkę! — rzekła z pewnem wysileniem, bo coś nagle chwyciło ją za gardło.
Młody pracownik smutno patrzył na nią.
— Tak jest — odparł — mam matkę chorą, biedną, sparaliżowaną staruszkę! Wobec niej czuję się tem smutniejszym, bo nie mam sposobu uczynić jej samotność znośniejszą.
Piękne światło zapłonęło w oczach Anieli.
— W takim razie jesteś pan rzeczywiście samotnym! — rzekła i smutno spojrzała przed siebie.
Z nieznacznym na ustach igrającym uśmiechem patrzył na nią młody człowiek.
— Nielitościwą jesteś pani! — zawołał — zostawiasz mnie bez pocieszenia w tej mojej samotności!
— Jakto? ocknęła się Aniela.
— Sądziłem, że na moją skargę inaczej pani odpowiesz!
— Inaczej?
— Że mimo samotności, mimo chorej, sparaliżowanej matki, jeszcze tak bardzo samotnym nie jestem...
Szkarłatny rumieniec wystąpił na twarz Anieli.
— Ach panie — odrzekła — tego już powiedzieć nie mogę, bo inaczej... inaczej... inaczej...
I na tem słowie, „inaczej“ zakończyła się cała ta rozmowa, bo jakoś inaczej nie można się było wysłowić, a co innego nad to, co w tej chwili było w serduszku, powiedzieć się także nie chciało.
Tymczasem pan Malina wraz z panią profesorową okazali się na progu, a służąca już sporą przestrzeń ściany była uprzątnęła.
Od niebezpieczeństw osobistych przeszła teraz rozmowa na niebezpieczeństwo publiczne.
Zaczęto starannie przyglądać się rysom ściany.
Minęło kilka tygodni. Restauracja kamienicy szła swoim porządkiem. Rozebrano chory filar, pogłębiono fundament i dzięki nieustannemu nadzorowi pana Maliny, stanął wreszcie stary Jakób w obdartym chałacie na najwyższym punkcie rusztowania i w trzeźwym jeszcze stanie położył ostatnią cegłę.
Gospodarz i lokatorowie, najbliżej tą sprawą interesowani, byli przez cały czas w humorach bardzo dobrych. Pan Malina cieszył się, że tanim kosztem nowy filar wybuduje. Obdarty murarz robił od świtu do nocy za połowę zwykłej ceny, a młody, bezfirmowy pracownik prawie za bezcen. Nieraz nawet dziwiło to pana Malinę, jakim sposobem można żyć takim zarobkiem. Prawie przez litość nad biednym człowiekiem dawał mu od czasu do czasu szklankę czystej, słomianego koloru herbaty. W skrytości zaś serca błogosławił staremu murarzowi, że mu wynalazł równego sobie białego murzyna, który, przyciśnięty biedą i niepowodzeniem chwilowem, robił mu prawie za darmo. Uśmiechał się do siebie z zadowoleniem, gdy o tem sobie pomyślał.
— Dosyć się już napłaciłem — mówił do siebie, suwając palcami po gładko ogolonej brodzie — dosyć już nadawałem pieniędzy tym niby mądrym proletaryuszom... za to na jednym odbiję za wszystkich!
Rzeczywiście praca młodego budowniczego nie była wcale w stosunku do miernej płacy. Nietylko że cały dzień tej pracy poświęcał, ale nawet z tego powodu inne roboty poodrzucał. Był przy każdej nowej warstwie cegieł, badał spojenia i materyał, a nawet staremu Jakóbowi, który przez sześć dni w tygodniu wcale się nie upijał, przynosił co poniedziałek paczkę tytoniu.
Rozumie się, że podczas tego czasu trzeba było nieraz wstąpić do domu profesora i ztamtąd także postęp roboty nadzorować. A tam nie uważano go wcale za gościa. Otworzono mu drzwi tak samo jak i murarzowi, gdy tego wymagał. Ponieważ zazwyczaj profesor w tym czasie był w szkole, a pani profesorowa nie uważała za stosowne robić dla niego honory domu, wypadało więc z samego położenia rzeczy, że jedyną reprezentantką domu była wtedy Aniela, której co najwięcej dodano Marysię dla nadzoru, aby co z książek nie zginęło.
Nietrudno odgadnąć, że młody budowniczy bardzo często miał potrzebę przekonać się, czy filar schodzi się dobrze wewnątrz ze ścianą i przy tej sposobności rozwijał pojętnej Anieli teoryę trwałego budownictwa, aby potem jedno od drugiego się nie rozłączało. Przedewszystkiem zwracał uwagę na tak zwane dekoracye. Przy tej sposobności razu jednego zawiązała się między niemi bardzo ciekawa rozmowa.
— Pan mówiłeś o budownictwie dekoracyjnem — rzekła do niego z uśmiechem — niech mi to pan bliżej wytłómaczy.
— Budownictwo dekoracyjne — odpowiedział pan Michał (Aniela nazywała go teraz czasem panem Michałem) — budownictwo takie jest obliczone na efekt i na czas bardzo krótki. Robi się to dla ozdoby ładnych widoków, lub aby poprostu oko widza czemś uderzyć. Stawiają się ślepe mury, ślepe malują się okna, a zdaleka wygląda to jak piętro!...
— Dla czego tak świat oszukiwać? — zapytała Aniela z rozkosznem spojrzeniem na nauczyciela.
— Aby wywołać pewne, niewinne złudzenie! Złudzenia sprawiają nam także przyjemność; ale od nich nie trzeba żądać trwałości tak samo jak od dekoracyjnego budownictwa!
Aniela zamyśliła się.
— Pan ukryłeś coś w tych słowach! — rzekła po chwili i zamyśliła się znowu.
Uśmiechnął się młody budowniczy.
— Można w tem wiele rzeczy widzieć — odpowiedział bawiąc się kwiatkiem porzuconym przez Anielę — można nawet przenieść to wszystko do świata moralnego. Jak każde piękno tak samo i kobieta sprawia na nas odpowiednie okolicznościom wrażenie. Jeżeli wrażenie to odnieśliśmy w zwyczajnych, powszednich warunkach życia, to możemy być pewni, że będzie ono trwałe jak dom rodzinny. A wrażenie wyniesione z balu, z teatru lub jakiego innego festynu, gdzie główną rolę odgrywa dekoracya na efekt chwili obliczona i połączone z temi wrażeniami marzenia nasze podobne są do budownictwa dekoracyjnego, które za trwałość nigdy nie ręczy!
Aniela zamyśliła się. Po chwili ozwała się żartobliwie:
— Dobrze żeśmy się nie poznali na balu!
— Pierwszy raz obaczyłem panią przez okno — odparł z roziskrzonem okiem młody budowniczy — gdyś pani rodzicom z jakiejś książki czytała! Był to rodzinny, bardzo piękny obrazek!
— A ja widziałam pana po raz pierwszy, gdyś pan starą matkę w rękę całował i z lampą do pracy odchodził! A obrazek ten powtarzał się potem bardzo często.
Nastąpiło dłuższe milczenie. Oboje patrzeli na siebie. Po chwili ozwał się żartobliwie pan Michał:
— Gdybyśmy na tych wrażeniach naszych coś zbudować chcieli, jak sądzisz pani, czy należałoby to do budownictwa dekoracyjnego?
— Pan stroisz żarty — odpowiedziała zadąsana Aniela — któż pyta w ten sposób?
— Prawda, nie miałem prawa tak pytać, ale...
— Nie pytaj pan już dalej, bo...
— Bo...
— Bo jest pewna granica, po za którą tylko rodzice odpowiadają!
Budowniczy chciał w tej chwili drobną rączkę ucałować, ale stary Jakób wychylił z poza filara swój nos czerwony i wszystko udaremnił.
— Jak tylko uzyskam firmę — rzekł młody człowiek głosem zniżonym i ścisnął Anielę za rękę.
Więcej nie można było powiedzieć, bo w wybitej dziurze muru zajaśniała teraz cała twarz starego Jakóba, uśmiechnięta słodko na widok dwojga gruchających gołąbków.
W domu profesora nikomu ani śniło się o tem, o czem Aniela w wolnych chwilach z młodym budowniczym rozmawiała. Profesor był właśnie zajęty badaniem przemiany materyi na pewne funkcye umysłowe i kontent był, że córka na te medytacye ustąpiła mu swój pokoik, gdzie miał spokój niczem niezamącony. Jeżeli mu co ten spokój zamącało, to gadanie zacnej małżonki o panu Malinie i jego postępach w afektach dla Anieli. Czasem starał się przeczyć temu uczony ojciec, ale podniesiony głos mai żonki wystarczał mu wtedy za wszystkie argumenta. Stulał biedny uszy i tem głębiej wczytywał się w pierwsze rozdziały swego dzieła: „Duch i materya“.
Z Anieli była matka bardzo kontenta. Była ona dla pana Maliny bardzo grzeczną, a czasami nawet przesadzała w komplimentach. Wszystko mu chwaliła, w niczem się nie sprzeciwiała, a niemal nawet z pewną rozkoszą wpatrywała się w jego surdut paskowały.
Aniela poczuwała się do wdzięczności dla zacnego gospodarza, który jej takie szczęście sprawił. Nietylko wprowadził w dom pana Michała, ale darował jej także wazoniki z kwiatami, przy których teraz po całych dniach siedziała. Miała przecież za czem siedzieć przy oknie, a za to starała się, aby zawsze miały dobrą deszczową wodę. Matka brała tę troskę dla kwiatów za afekt dla zacnego dawcy i czasem dosyć zręcznie zwracała na to uwagę pana Maliny. Widział to sam pan Malina i gładził sobie z upodobaniem wzorowo ogoloną brodę. Ostateczny krok swój odkładał aż do zakończenia fabryki i wywiezienia gruzu z przed kamienicy. Wtedy, gdy będzie już wszystko wytynkowane i zamiecione, miał się profesorowi oświadczyć o rękę tak wyjątkowej jedynaczki.
Pani Filipowa nie wątpiła ani na chwilę, że to nastąpić musi. Była pewną, że Aniela także tej chwili swego szczęścia oczekuje. Od niejakiego czasu bowiem widocznie się zmieniła. Grała jakoś inaczej, śpiewała inaczej, a nawet mówiła i patrzała inaczej. Rozsądna matka cieszyła się z tych objawów i o nic więcej nie pytała. Nie chciała być sędzią śledczym, co w takim razie tylko zaszkodzić może. Zostawiła więc wolny bieg uczuciu, będąc pewną, że w końcu o nią musi się wszystko oprzeć.
Profesor był także prawie szczęśliwy. Restauracya domu była przez młodego budowniczego tak oględnie prowadzona, że książek wcale nie naruszała. Do tego ustąpiła mu Aniela swego pokoju a sama zakwaterowała się do saloniku. Czasami tylko, gdy późną nocą przez salonik do swojej biblioteczki po jakiego autora przechodził i jedynaczkę swoją przy oknie czuwającą zastał — krajało mu się serce z boleści, że taki skarb chce wziąć człowiek, którego w duchu materyą nazywał. Wtedy zazwyczaj powiedział temu skarbowi kilka wysoko moralnych sentencyj o duchu i materyi w tem przekonaniu, że słowa te nie będą grochem, a serduszko Anieli nie będzie ścianą. Resztę zostawiał Opatrzności i zacnej swej małżonce.
Widoczne więc było w całem domu nieporozumienie, które wcześniej czy później musiało przejść w nieochybną katastrofę.
Pewnej niedzieli postanowił pan Malina mniemany swój romans zakończyć. Kamienica była otynkowana, gruz i śmiecie wywiezione i cały plac do połowy ulicy czysto zamieciony. Zapłacony murarz pił już na piękne w narożnym szyneczku, a dla młodego budowniczego była przygotowana reszta, która mu się jeszcze należała. Wszystko więc było w porządku.
Przed południem przyszedł krawiec i przyniósł nowy ubiór z materyi jasnokraciastej, używanej pospolicie przez podróżników. Jakkolwiek pan Malina żadnej podróży nie odbywał, uznał jednak taki ubiór za stosowny a nawet bardzo wykwintny.
Przymierzył i spojrzał do lustra. Wyglądał pysznie. Był podobny do antałka z winem. Podłużne klapki i poprzeczne obręcze odznaczały się znakomicie.
Teraz był już zupełnie gotowy. Podkręcił wąsy i uśmiechnął się do siebie. O zwycięstwie nie wątpił. Niegdyś sięgał nawet wyżej marzeniem, dlaczegoby teraz nie był siebie pewnym, gdy o kilka szczeble się zniża?...
Odchrząknął i krokiem bohaterskim przeszedł się po woskowanej podłodze, nad którą cały dzień wczoraj pracował stróż Jan w powiązanej odzieży.
Wreszcie poprawił włosy, wziął kapelusz i już gotował się do wyjścia — gdy na progu spotkał się z gościem niespodziewanym.
Był to młody budowniczy.
— Aha! — zawołał gospodarz — przychodzisz pan po resztę!
Młody człowiek zrobił ręką ruch zaprzeczający.
Był on starannie ubrany i miał na twarzy jakiś wyraz niezwykły.
— Mniejsza o resztę — odrzekł — zdaje mi się, że u pana nic mi nie zginie!
Pan Malina spojrzał na gościa z zadziwieniem.
W tej chwili nie był mu wcale na rękę.
— W innej, ważniejszej sprawie przychodzę do pana — ozwał się po chwili młody budowniczy.
Rad nie rad musiał gospodarz usiąść. Wskazał gestem, aby gość to samo uczynił.
Młody człowiek pomyślał chwilę i zaczął:
— Nie uwierzysz pan jaką przysługę mi uczyniłeś, poruczając mi restauracyę domu!
— Cieszę się, że to słyszę od pana! — odparł protekcjonalnie pan Malina.
— Za pomocą pana zbliżyłem się w części do mego szczęścia, o którem dotąd tylko z pewną bojaźnią marzyłem!
— Bądź pan zawsze pewny mojej protekcji i rekomendacji!
— Chcę abyś pan to moje szczęście uzupełnił!
— Czy masz pan nadzieję...
— Mam wszelką nadzieję z jednej strony...
— Pan wiesz dobrze, że przy każdej budowie trzeba przedewszystkiem pozyskać względy osoby pryncypalnej, jaką jest zawsze...
— Zdaje się, że względy tej osoby posiadam...
— Czy to jest żyd czy chrześcijanin?
— Żyd czy chrześcijanin?...
— Budują teraz domy tacy i tacy!
Budowniczy rozśmiał się.
— Ależ ja nie mówię o żadnym budującym się domie!
— A ja myślałem...
— Mam inną wcale sprawę przed sobą!
— Pewnie przedsiębiorstwo publicznej natury...
— Poniekąd przedsiębiorstwo, ale w idealniejszem tego słowa znaczeniu!
— Pałac albo willa!
— Skromna sielanka!
— Cóż u kata można zarobić przy sielance?
— Według stawu grobla! Zresztą mam nadzieję otrzymać zatrudnienie przy nowobudującym się kościele.
— To już lepszy interes!
— Otóż chciałbym pańskiej rady, a jeżeli tego będzie potrzeba, pośrednictwa!
— Jak najchętniej. Ludzi takich jak pan zawsze proteguję. Wiem co znaczy praca i to jeszcze w początkach!
— Przyznam się panu, że mam pewne zamiary...
— Jeżeli zamiary dobre, to śmiało do celu!
— Nic tak nie trwoży człowieka jak każdy krok stanowczy...
— Śmiało, śmiało, mój panie! Najlepszą zaletą dzisiejszych budowniczych jest śmiałość. Cienkie a wysokie ściany, to mi śmiała robota! Nie sztuka ułożyć mur trzyłokciowej grubości! Ale tak... wysunąć go na dwie małe cegiełki, potem wymuskać, porobić fiksy faksy, przykryć lekkim daszkiem i kamienica gotowa! Trzy takich kamienic byłoby z jednej starej! Jaka oszczędność materyału.
— Ale też potem kaci biorą takie domy!... Spodziewam się, że dom, który zamierzam zbudować...
— Przy której ulicy?
— Tu... bardzo blizko nas!
— Niema żadnego wolnego gruntu!
Twarz budowniczego zmieniła się.
— Jakto? — zapytał z pewną trwogą — grunt zajęty? To być nie może!
— Daję panu słowo honoru!
Budowniczy pobladł.
— O tem nic nie wiem! — wykrztusił.
— Ale ja wiem, mój panie! Sam byłem przy umowie!
— Któż to może być?...
— Osias Fischbein!
— Osias Fischbein?
— Bardzo bogaty człowiek!
— Ależ... to... izraelita!
— Wszak dzisiaj na to się nie zważa. Ustawa zniosła przywileje religijne...
— Jednak różnica religii...
— Co pan chcesz! Według ustaw dzisiejszych można przecież wziąć ślub bezwyznaniowy, a cóż dopiero jeżeli taki bogaty człowiek jak pan Osias Fischbein...
— To nieprawda! — krzyknął młody człowiek aż szyby zabrzęczały — to być nie może, to nikczemna plotka lub żart niewczesny!
Pan Malina spojrzał z zadziwieniem na budowniczego, którego twarz blada była teraz podobną do rozpalonego bronzu.
— Czego się pan unosisz? — zapytał z pewną obawą spokojny człowiek, widząc że na rękach gościa prężą się żyły jak postronki.
Młody człowiek potarł ręką po rozpalonem czole.
— Niech to pana nie dziwi — odparł z ciężkim oddechem — bo teraz byłbym w stanie zgnieść jak śliwkę każdego człowieka, któryby stanął mi w drodze...
— Przecież każdemu wolno kupić...
— Chciałbym, aby taki kupiec stanął mi przed oczy! Z tego okna wyrzuciłbym go jak słomkę na bruk!
Griesta młodego człowieka były coraz groźniejsze. Pan Malina usunął się z fotelem.
— W takim razie — ozwał się z przymuszonym uśmiechem — dziękuję Bogu, ze nie jestem owym Ozyaszem Fiszbeinem, że nie odbieram panu gruntu, dla którego pan taki powziąłeś afekt!
— Pan żartowałeś sobie! Nieprawdaż? i przyznam się, że to udało się panu. Cały jestem w płomieniach!
— Dobrze, że owego Ozyasza tu nie było.
— Nie ręczę za siebie, co mógłbym zrobić! Są pewne uczucia, z któremi żartować nie można!
— Uczucia? O jakich uczuciach pan mówisz?
— Kocham pannę Anielę!
— Pannę Anielę!...
— Tak jest... kocham ją... i przyznam się panu, że taki żart, jakiego pan sobie pozwoliłeś, mógłby mnie do wściekłości doprowadzić!
Przyszła teraz kolej na pana Malinę być wściekłym. Na taki zwrot nie był przygotowany.
Ani nawet nie myślał o czemś podobnem. Człowiek ten niespodzianie stanął mu w drodze. Sam go wprowadził... Ale nie... to rzecz śmieszna! Gdzież podobny człowiek może mu stać w drodze. Biedny! Nędzarz! Zaledwie na strawę zarobi! Nie — to szaleństwo!...
Właśnie to nieszczęście, że szaleństwo. Taki szalony człowiek gotów naprawdę zrobić jaką awanturę. Powiedział, że z okna na bruk może wyrzucić człowieka, któryby mu stanął w drodze!...
A byłby zdolny do tego, bo żyły wyprężyły się mu na rękach jak batogi!... Nie — tu nie można się gniewać, nie można się zdradzić, bo awantura gotowa! Trzeba oburzenie w sobie schować, trzeba gniew pohamować — bo z szalonym inaczej być nie może! Ktoby się był spodziewał, że w tym bladym, nędznym, biednym człowieku tyle złości, tyle energii!... Biedny człowiek! Trzeba z nim mieć litość... nie trzeba go drażnić! Sama rzecz ułoży się... biedny nie wie co go czeka!
Tak myślał sobie pan Malina, odsuwając powoli swój fotel od szalonego człowieka i pilnie bacząc na jego poruszenia. Szczęście, że okna podwójne były zamknięte.
— Widzę, żem pana przestraszył — ozwał się niepewnym trochę głosem pan Malina — ale między nami zaszło nieporozumienie. Ozyasz Fiszbein zakupił grunt pod nową budowlę, a pan widziałeś w nim rywala!
Młody człowiek przesunął ręką po oczach.
— Mój panie — odpowiedział trochę zawstydzony — jeżeli się kogoś kocha, to wtedy każdy szmer, każdy szelest rośnie w naszej wyobraźni w jakieś dziwne widma!
— Tak... ale po cóż zaraz drugiego człowieka z okna na ulicę strącać?
Pan Malina silnie objął rękami poręcz krzesła.
— W chwilach namiętności człowiek nie panuje nad sobą!
— Przecież rozum... rozwaga przedewszystkiem. Proszę pana, cóż byłby winien taki naprzykład Ozyasz Fiszbein, gdyby panna Aniela rzeczywiście go pokochała?
Młody człowiek spuścił głowę na piersi.
— Masz pan słuszność — odparł smutno — człowiek ten byłby, niewinny!
— Widzisz pan — śmielej posunął się pan Malina — on byłby wcale niewinnym człowiekiem, a pan chciałeś go zaraz wyrzucić przez okno na świeżo wybrukowaną ulicę!
— Tego przecież jeszcze nie zrobiłem!
— No, ale już samo takie gadanie jest nieprzyjemne. Wyrzucić człowieka z drugiego piętra! Cóż to pan sobie myślisz, czy człowiek piłka, czy kot, który zawsze na nogi pada?
Uśmiechnął się budowniczy.
— Ponieważ tego niebezpieczeństwa nie ma, abym miał kogoś przez okno wyrzucać, to wracam do rozpoczętej mojej rozmowy i proszę pana w tym celu o radę i jeżeli potrzeba będzie, o pośrednictwo.
— Moja rada... hm, hm, moja rada — ciągnął powoli pan Malina, mierząc przestrzeń dzielącą go od szalonego człowieka — moja rada nie wiem czy panu do smaku przypadnie. Ale przedewszystkiem proszę o zimną krew!
— Jestem zupełnie spokojny!
Pan Malina spojrzał z pod oka.
— Moja rada... hm, hm, moja rada... dalibóg nie wiem... ale cóż panna Aniela?
— Nie mogę, a nawet nie powinienem dawać tutaj bliższych wyjaśnień... ale zdaje mi się, że z tej strony nie byłoby może żadnego niebezpieczeństwa.
— Zdaje się, że jest już coś więcej, jeżeli pan nie chcesz lub nie możesz wyjaśniać...
Twarz młodego człowieka zarumieniła się.
— Uchowaj Boże, abym miał powód do pewnej pozytywnej nadziei ze strony panny Anieli. W rzeczach uczucia mogą zachodzić pewne złudzenia... których, osobliwie przed innymi, za prawdę podawać nie można. W takim razie byłoby to nieuzasadnionem oskarżeniem niewinnej w gruncie kobiety!
Pan Malina poprawił się w krześle.
— Więc powiadasz pan, że mogą zajść pewne złudzenia...
— Nieinaczej. Mam jednak nadzieję...
— Każdy człowiek ma pewne nadzieje...
— Otóż prosiłbym pana, czybyś pan przy sposobności, jako dobry przyjaciel domu, nie zechciał wysondować rodziców, jak oni są dla mnie usposobieni.
— Hh, hm... jak oni są usposobieni...
— Dotąd uważano mnie w tym domu za człowieka mającego tam pewne zarobkowe zatrudnienie...
— Tak... zarobkowe zatrudnienie! To rzecz fatalna!
— Dla czego?
— Widzisz pan... gdy człowiek nie potrzebuje na codzienne życie zarabiać, to jakoś to zawsze inaczej wygląda!
— Jeżeli się nie ma majątku, to trzeba pracować!
— Otóż w tem sęk, jeżeli się nie ma majątku!... Bo jak sądzę i ona... nie ma złamanego szeląga! Profesor gimnazyalny... zkądby wziął!
Pan Malina spojrzał tutaj z uwagą na młodego budowniczego, jakie wrażenie sprawi na nim ten niewinny podstęp.
— I owszem — odpowiedział tenże — będziemy oboje pracowali, a to dodaje mi odwagi!
Pan Malina się skrzywił.
— W położeniu pana byłoby zawsze dobrze, aby ona coś miała...
— Nie jest to dla mnie koniecznym warunkiem!
Z politowaniem spojrzał pan Malina na mówiącego. Nagle jakaś myśl niezwykła zamigotała mu w oczach.
— A gdyby panna Aniela niestosunkowo do pańskiego położenia była bogatą?
Młody człowiek z zadziwieniem patrzał czas niejaki na mówiącego. Potem opuścił głowę i posmutniał.
— W takim razie zmniejszyłaby się znacznie moja nadzieja! — odpowiedział drżącym głosem.
Nastąpiło milczenie.
— I cóż pan żądasz odemnie? — zapytał w końcu pan Malina.
— Chcę, abyś pan łaskawie zbadał usposobienie rodziców...
— O pannie nic pan nie mówisz?
— To już... do nas samych należy!
Znowu nastąpiło milczenie.
— Ha — ozwał się wreszcie pan Malina — jeśli pan tego żądasz... ale za skutek wcale nie ręczę! A nawet dobrze, abyś się pan przygotował na najgorsze!... Kobiety mają czasem kaprysy...
a jak jednych te kaprysy nieszczęśliwymi czynią, to drugim trudno nie przyjąć szczęścia, które ich ściga!... Przedewszystkiem spokój i zimna krew.
— Będę spokojnym, cobądź się wydarzy!
— O drugiem piętrze i wybrukowanej ulicy nie myśl pan wcale!
Na tem skończyła się ta szczególna wizyta.
Gdy się drzwi za młodym człowiekiem zamknęły, przystąpił pan Malina do zwierciadła i spojrzał na siebie.
— Tfu! — zawołał — ktoby się był tego spodziewał! Przed godziną tak mi się wszystko uśmiechało! Djabli nadali tego szaleńca! Przeklęty Jakób sprowadził go. Wprawdzie robił za bezcen a nawet reszty nie wziął sobie... ale za to podkopał się do mojej komory... Ale to głupstwo! Gdzieżby tam Aniela coś podobnego zrobiła! Nędzarz! Wyrobnik! Nie ma firmy!... Ale djabeł nie spi... tfu! Ani myśleć o tem!... A gdyby Aniela rzeczywiście zagapiła się w tym bladym filarze... ależ zkąd znowu! Przecież nie taka głupia dziewczyna! Gdzież jemu do mnie!
I dumnem okiem obszedł w zwierciadle całą swoją kratkowaną figurę.
— Ale na każdy wypadek — mówił po tej niezbyt pocieszającej lustracyi do siebie — na każdy wypadek trzeba coś zrobić... ale co?... Djabeł nie spi!
I przeszedł się kilka razy po pokoju.
— Już wiem — zawołał — niech djabli wezmą! Będzie kosztować, to będzie! Trzeba kupić...
karetę i konie! Gdy będzie kareta, to się nikogo nie boję! Do karety i hrabianka wzdycha, a cóż dopiero córka bakałarza? Niech piorun trzaśnie tych wszystkich gałganów, co to na książkach tylko siedzą! Tyle pieniędzy trzeba wydać... ale za to... victoria!
Rzekłszy to, wziął kapelusz i zeszedł na pierwsze piętro.
Grdyby pan Malina był psychologiem, nie mógłby lepszego dnia do swojej ważnej rozmowy wybrać. Była to niedziela. Wszystko w tym dniu sprzyjało mu.
Niedziela jest nietylko wypoczynkiem dla ludzi ręcznej pracy. I pracownicy ducha, jak zwykł pan Filip siebie i swoich kolegów nazywać, dają w tym dniu zatrudnieniu swemu pewną folgę. Samo życie rodzinne zmusza ich do tego. Trzeba małżonkę i córkę zaprowadzić do kościoła, a przynajmniej zejść się z niemi po nabożeństwie na przechadzce pod zielonemi drzewami. Wprawdzie starożytnym autorom przeniewierzy się człek na parę godzin, ale za to odetchnie świeżem powietrzem, zejdzie się z tym i owym i w codziennej pospolitej pogadance pokrzepi siły swoje do nowych badań. Dla kobiet znowu jest ten dzień prawdziwym festynem. Niebawiące się po wieczorach i nocach uważają ten dzień za festyn, na którym oprócz chwały bożej, można się ludziom pokazać, nową mantylę lub nowy kapelusz zaprezentować, a w najgorszym razie usłyszeć coś lub pomówić o bliźnim swoim, z czego do syta naśmiać się można.
Właśnie na to wyjątkowe nastanie tego dnia byli już w domu profesora wszyscy przygotowani. Pani Filipowa, niegdyś jasna blondynka, miała na sobie suknię szafirową z bladym odcieniem jasnoniebieskich paseczków. Niebieski kapelusz z czarnemi wstążkami leżał na stoliku przygotowany. W takim stroju trudno się ustrzedz pewnego przyjemnego podrażnienia. Twarz pani Filipowej wypełniła się, oczy nabrały niezwykłego blasku. Nawet ruchy i gęsta były jakoś swobodniejsze, jakby u wcale młodej osoby.
Anielę ubrano w coś różowego. Były tam kratki i krateczki, a w tych krateczkach jeszcze jakieś centki i punkciki. Było to istne pismo arabskie, czy też hierioglify egipskie, z których nietylko pan Malina, ale nawet i blady budowniczy nie mógłby nic odczytać. A w takim razie odczytuje się to, czego sobie czytający sam życzy, jak to wydarza się sławnym ludziom przy rozpatrywaniu papyrosów egipskich.
Stosownie do tych kratek, centków i hieroglifów, ułożyła się także i twarzyczka Anieli. Było na niej trochę smutku, nieco uśmiechu, szczypta zadumy i kęs roztargnienia. W oczach migotało jakieś marzenie ukryte, a blade usteczka otwierały się często, jak dziobek łaknącego pisklęcia.
Najwspanialej wyglądał profesor. Na karku sterczał mu nieposzlakowanej białości kołnierzyk na sześć cali i widocznie utrudniał funkcye kręgów. Energicznie zwyciężał te trudności zacny profesor, pomagając sobie od czasu do czasu głośnem chrząkaniem. Łysina była także wzorowo zaczesana a tem samem i marzenia jego, że zostanie kiedyś profesorem filozofii na uniwersytecie, były także śmielsze i zupełnie prawdopodobne. Jednym palcem muskał ciągle po nosie, co było oznaką, że filozoficznie myśli dobrze i logicznie wiążą mu się w głowie, albo że zadowolony jest z żony i córki, jako przykładna głowa domu.
Trudno było o lepsze usposobienie dla wchodzącego gościa. Z całą powagą, w całym blasku przedstawił się teraz całej rodzinie pan Malina.
Wszyscy wyciągnęli naraz ręce do szczęśliwego człowieka.
— Zacnemu gospodarzowi, jeżeli nie przychodzi z podwyższeniem czynszu, serdeczne dzień dobry! — ozwał się najprzód przywódzca rodziny.
— Zacnemu i kochanemu sąsiadowi dzień dobry! wtórowała mężowi pani Filipowa.
— Dobrodziejowi mojemu cześć i pozdrowienie! — figlarnie dodała Aniela.
Przy słowach Anieli trochę zgłupiał pan Malina.
— Zkądże pani wiesz, że jestem jej dobrodziejem? — zapytał z jakiemś niemiłem uczuciem.
Lekki rumieniec pojawił się na twarzy Anieli. Ona często w myślach swoich nazywała go dobrodziejem, wszak on zbliżył do niej pana Michała za porozumieniem się z ojcem. Tak sobie tłómaczyła wszystkie ciemne sentencye ojca „o duchu“ i „materyi“. A dzisiaj widziała, że pan Michał szedł do pana Maliny, odgadła po co, a uroczysta mina zacnego gospodarza domu zbyt wyraźnym była dla niej cyferblatem. Czytała na nim, że coś ważnego się święci. Ale wygadała się za prędko z swoją czcią dla swego dobrodzieja. Ztąd ten rumieniec i to chwilowe zakłopotanie się. Dopomogła jednak przytomność.
— Przecież się pan nie wyprzesz tak szlachetnego tytułu — odpowiedziała — przecież uszczęśliwiłeś mnie pan tak pięknemi kwiatami!
I wskazała ręką na wazoniki stojące na oknie.
Pan Malina uśmiechnął się. Złowroga chmura jakiegoś podejrzenia minęła.
— Już to prawda — ozwała się pani Filipowa — że te wazoniki są dla niej istnem szczęściem. Powiadam panu, po całych dniach siedzi przy oknie i w nie się wpatruje. A co sobie przy tem marzy, to tylko jeden Pan Bóg może wiedzieć.
Przy tych słowach rzuciła spojrzenie pełne znaczenia na pana Malinę.
Pan Malina miał właśnie w tej chwili minę kwaśną. To ustawiczne siedzenie przy oknie, niby przy kwiatach, i to marzenie o czemś, o czem tylko Bóg wiedzieć może, nie wydawało mu się bardzo smacznem.
— Djabeł nie śpi — pomyślał sobie pan Malina — może jeszcze pomogłem budowniczemu temi wazonikami, które teraz pielęgnuje z taką niby starannością. Z po za nich patrzy na niego!
Zrobił ruch ręką jakby odpędzał od siebie jakie widma.
— Wierzę, że panna Aniela lubi kwiaty — zawołał z dobrą miną gładząc sobie brodę — wierzę także, że pani nie ma powodu nienawidzenia dawcy tych kwiatów! A co?
Aniela była pewna, że tu chodzi o przysługę jaką jej rzeczywiście wyświadczył i z jaką prawdopodobnie teraz przybywa. Nie miała jednak odwagi odpowiedzieć na to słowami — odpowiedziała silnym rumieńcem.
Pani Filipowa trąciła lekko nogą zamyślonego małżonka.
— Czy co mówisz moje serce? — zapytał skwapliwie.
— Nic — odpowiedziała niezrozumiana kobieta — coś ci się przysłyszało!
— Zdawało mi się, żeś mnie trąciła nogą!
— Chyba przypadkiem?
— A ja myślałem, że zwracasz na co moją uwagę.
— W takim razie musiałabym co chwila cię trącać. Jesteś zawsze nieprzytomny. Ciągle myślisz o tej głupiej materyi i głupszym jeszcze duchu!
— Za pozwoleniem...
— Przecież gościa nie zechcesz nudzić temi głupstwami.
— Chciałem tylko powiedzieć...
— Co pan dzisiaj dobrego i nowego przynosisz? — przerwała zacnemu profesorowi niecierpliwa małżonka, zwracając się do pana Maliny.
Na to zapytanie uczuła Aniela jakiś niepokój.
Przeczuwała, że tu coś o niej mówić będą. Wstała aby odejść do swego pokoiku.
— Niech się pani na chwilę zatrzyma! — ozwał się pan Malina robiąc ręką giest, który miał oznaczać rogatkę.
Aniela usiadła.
— Pani masz gust wytworny — mówił uśmiechając się pan Malina — chciałbym żebyś mi pani doradziła.
— W czem? — zapytała Aniela.
— Jaki naprzykład byłby najlepszy kolor i fason karety? Kupuję karetę!
Pan Malina wymówił te słowa drżącym prawie głosem. Był cały wzruszony. Nie przypuszczał, aby na nim samym podobne słowa mogły sprawić tak wielkie wrażenie.
Nie mniejsze wrażenie widać było na pani Filipowej. Zarumieniła się jak wisznia i posunęła chustką po czole, bo czuła tam pot kroplisty.
— Czy słyszysz Anielo? — zapytała milczącej córki.
— Rozumie się — dodał pan Malina — należy do tego i maść koni, bo kareta bez koni być nie może!
Aniela rozśmiała się.
— A ja zawsze marzę o karecie bez koni — odpowiedziała żartobliwie.
— O karecie bez koni? — powtórzył pan Malina.
— Tak jest... marzę o tem, czy kiedy wynajdą ludzie taki przyrząd, aby biednych koni nie trudzić. Nieraz serce mi pęka, gdy widzę jak biedne zwierzęta męczą dla naszej częstokroć źle zrozumianej wygody! Nasze miasto tak małe!
Pan Malina z zadziwieniem spojrzał na panią Filipową, do której miał największe zaufanie.
— Jak widzę — rzekła pani Filipowa — Aniela od niejakiego czasu lubi się bardzo z panem sprzeczać! Co to znaczy? Przecież matka powinna o tem wiedzieć!
Profesor, który dotychczas zdawał się być nieprzytomny i po swoich naukowych regionach gdzieś bujał, ocknął się teraz. Coś go w samo serce ukłuło.
— Bynajmniej nie widzę — zawołał — aby Aniela sprzeczała się z panem Maliną. Co o koniach powiedziała, było bardzo dobrze. Człowiek bowiem związany na czasie z materyą, to jest mając w połowie organizm zwierzęcy, korzysta niegodziwie z prawa mocniejszego i biedne zwierzęta uciska!
— Ależ Filipie — przerwała żona — tobie ta nauka w głowie pomięszała. Ludzie należący do najwyższych sfer jeżdżą karetami... rozumie się, kto nie ma za co karety kupić, ten chodzi piechotą!
Aniela spostrzegła na twarzy pana Maliny pewne niezadowolenie. Wyrzucała sobie, że niewinnym żartem dotknęła może człowieka sobie życzliwego. Chciała błąd swój poprawić, zanim do swego pokoiku odejdzie.
— Odchodzę — rzekła z rozkosznym uśmiechem — aby o takim przyrządzie, któryby nas bez koni woził po ulicy, w samotności pomyśleć. Jeżeli zaś do jutra nic nie wymyślę, to niech pan kupi karetę na czarno lakierowaną i parę siwych koni!
— Niezmiernie się cieszę — odpowiedział z ukłonem pan Malina — że gust pani zupełnie z moim się zgadza!
Aniela ukłoniła się z uśmiechem i wypadła do drugiego pokoju. Matka podziękowała jej wejrzeniem za tę wyrozumiałość.
Pan Malina został teraz sam z rodzicami. Nadeszła chwila stanowcza.
Fajerwerk o karecie był już spalony. Wrażenie, osobliwie na pani Filipowej, a nawet po części i na Anieli, było widoczne. Teraz można było bez niebezpieczeństwa wspomnieć o biednym szaleńcu, któremu w głowie się przewróciło.
Pan Malina potarł ręką po czole. Sytuacya jego była świetna. Przy tak niezdarnym konkurencie odbijał jaskrawo.
— Chciałbym coś powiedzieć — zaczął po chwili milczenia — ale dalibóg, sam nie wiem jak zacząć!
— Niech pan początek wypuści, a zacznie od połowy! — z uśmiechem żartobliwym wtrąciła pani Filipowa.
— Jestem w niemałym kłopocie!
— Szczęście, że takie kłopoty tylko raz w życiu człowiekowi się wydarzają!
Pani Filipowa widocznie chciała dopomódz konkurentowi.
— Masz pani słuszność — westchnął konkurent — ale kłopot mój jest mocno skomplikowany! Jest w perspektywie przejażdżka napowietrzna, czy raczej upadek z wysokości drugiego piętra na kamienie!
— Cha, cha, cha! — zaśmiała się szczęśliwa matka — w ten sposób spadają wszyscy ludzie i są przytem bardzo szczęśliwi!
Pani Filipowa miała tu na myśli zapowiedzie i przywiązane do nich wyrażenie: spaść z ambony! Pan Malina nie zrozumiał tych słów.
— Dziękuję pani — odrzekł — wolałbym się zrzec wszystkiego!
— Rzecz nie taka straszna, jeżeli ją często praktykują!
— Już ja zatem nie jestem. Sądzę jednak, że to wszystko zawisło od państwa!
— Słuchamy.
— Wyobraźcie sobie państwo... ten mój budowniczy... ten biedak i nędzarz, którego wziąłem z litości do roboty... poważył się, mówię państwu, poważył się...
— Zapewne chapnął mężowi jaką książkę! — wtrąciła żywo pani Filipowa.
Profesor, który dopiero teraz się ocknął, gdy o jego książki chodziło, zerwał się z krzesła i cwałem pobiegł do swojej biblioteki. Nawoływania żony były daremne.
Podejrzenie prostego złodziejstwa rzucone na biednego człowieka sprawiło na panu Malinie dobre wrażenie.
— Czy jaka książka zginęła, tego nie wiem — odparł z zadowoleniem — ale że zakroił na kradzież innego rodzaju, o tem wiem doskonale i w tym celu tutaj przyszedłem!
— Już to z oczu nic mu dobrego nie patrzy!
— Co mu tam z oczu patrzy — ostrożnie na każdy wypadek odpowiadał pan Malina — tego nie wiem, ale wiem, co mi sam dzisiaj rano powiedział!
— Cóż powiedział?
— Powiedział, że... panna Aniela mu się podobała!
Pani Filipowa ruszyła ramionami!
— Cóż to znaczy? — z macierzyńską odpowiedziała miłością — niejeden to już powiedział!
— Ba... ale on chce to państwu i pannie Anieli powiedzieć.
— Będzie tylko ładny kompliment!
— On na komplimencie nie poprzestaje... on myśli... on myśli... żądać Anieli na żonę!
— Pan żartujesz!
— Jak Boga kocham, nie żartuję! Był u mnie rano!
— I to mówił!
— Tak... mówił to i do tego mnie prosił...
— Czy mu się w głowie przewróciło?
— Ja sam tak myślałem, ale nie powiedziałem mu tego, bo to człowiek impetyczny! Groził, że każdego zrzuci z drugiego piętra na ulicę świeżo wybrukowaną!
Pani Filipowa osłupiała.
— Mężu! mężu! — zawołała donośnym głosem — a to oszalał czy co? to łotr jakiś ze świata!
— Nie powiadam, że łotr... ale człowiek... podobny do złoczyńcy!
W tej chwili wszedł profesor z książką w ręku.
— Najzacniejszy człowiek — zawołał od proga — a wy go posądzacie o kradzież książek! Patrzyłem... żadnej nie brakuje. Przybyła nawet jedna, o czem nie wiedziałem.
I otworzył książkę.
— Piękna mi zacność! — wołała w gniewie pani profesorowa — słuchaj co mówi pan Malina.
To łotr prawdziwy!
— „O budownictwie dekoracyjnem“ — czytał profesor.
— Za pozwoleniem — odparł ostrożny pan Malina — nigdy nie mówiłem, że jest łotrem!
— Kto łotrem? Co łotrem? — wołał profesor — on jest autorem! Czytajcie!... „pannie Anieli w dowód szacunku składa autor!“
Pani Filipowa machnęła ręką, a książka daleko od stóp profesora upadła na ziemię!
— Czyż nie łotr? — wołała pani Filipowa. — Czy nie chciał się wcisnąć tym sposobem do serca Anieli.
— Serca Anieli? — zapytał zdziwiony profesor.
— Tak... chciał ją uwieść, wykraść, shańbić! Czy może być coś podlejszego?
— Uwieść... wykraść?...
— Niech ci pan Malina sam powie!
— Za pozwoleniem... ja tego nigdy nie mówiłem! Jestem spokojnym człowiekiem i awantur nigdy nie szukam! Wypaść z drugiego piętra na bruk, to nie bagatela! Powtarzam, że o panu Michale Bujnickim nic złego nie mówiłem!
Wziął za kapelusz i cofnął się szybko do progu.
— Gdzie pan idziesz? — w rozpaczy prawie zawołała pani Filipowa — siadaj pan, przecież nic się panu złego nie stanie!
Pan Malina usiadł, ale kapelusza nie odłożył.
— Mów pan teraz!
— Mówiłem, że pan Bujnicki chce się starać o pannę Anielę i dodałem do tego tylko, że ze względów matematycznych jest to dla niego wielkim hazardem!
— Powiedziałeś pan, że jest złoczyńcą... że...
— Uchowaj Boże, tego nie mówiłem. Powiedziałem tylko, że człowiek taki podobny jest do złoczyńcy, który bez pieniędzy przychodzi do jubilera po brylanty!
— A cóż to innego znaczy, jeżeli nie... wykraść, uwieść i shańbić pannę?...
— Za pozwoleniem, może to tak wygląda, ale ja tego nigdy nie powiedziałem!
— I cóż ty na to Filipie?
— Nic a nic nie rozumiem! Nie wiem o co chodzi! — z powagą odpowiedział profesor. — Słyszałem tylko słowa, ale ducha tych słów jeszcze nie pojmuję!
— Już ty z tym duchem jeszcze głupstwo jakie zrobisz! Nie słyszałeś, że ten proletaryusz książkowy...
— Pracownik ducha! — poprawił profesor.
— Ten hołysz i wyrobnik ośmielił się pomyśleć o naszej Anielce!
— Myśl nie jest czynem — tak mówi prawo.
— Dajże teraz pokój z prawem, przecież lepiej uprzedzić niżeli czekać.
— Czas będzie, gdy przyjdzie i oświadczy się!
— Za pozwoleniem — przerwał niespokojnie pan Malina — ja także chcę się oświadczyć i to zaraz!
Twarz pani Filipowej rozpromieniła się.
— Czy słyszysz mężu? Pan Malina oświadcza się o Anielę!
— Za pozwoleniem — zawołał z wyrazem trwogi na twarzy pan Malina — za pozwoleniem, ja się wcale nie oświadczam, powiadam tylko, że się oświadczę!
— Nie rozumiemy pana! Może zawołać Anieli?... Anielo!...
Pan Malina prędko przymknął drzwi.
— Nie trzeba panny Anieli! Ja powiedziałem, że się oświadczę, ale pierwej trzeba skończyć z tym waryatem!
— Cóż panu na tem zależy?
— Bardzo mi wiele na tem zależy, abym z drugiego piętra nie wypadł na bruk nowy! Wtedy nie mógłbym nawet być zięciem państwa, czego sobie jednak bardzo życzę!
Nastąpiło dłuższe milczenie. Pani Filipowa miała twarz mocno czerwoną, pan Malina oddychał ciężko i nieregularnie, a profesor bębnił palcami po stole i od czasu do czasu ukradkiem na żonę patrzył.
— Teraz wiem, jak rzecz stoi — ozwała się pierwsza pani Filipowa — pan Malina chce się oświadczyć o Anielę, ale żąda, aby pierwej załatwić się z tym głupim waryatem. Inaczej mógłby pana Malinę posądzić o intrygę i sprawić mu jaką nieprzyjemność. Czy tak, panie Malina?
Pan Malina z zadowoleniem kiwnął głową.
— Mniejsza jeszcze o jakąbądź nieprzyjemność — ozwał się po chwili — ale on zagroził zrzuceniem z drugiego piętra.
— Kogo? — zapytał z uwagą profesor.
— Człowieka! — odparł zapytany.
— Człowieka?... Nie sądzę, aby budowniczy był tak nierozsądnym i nie wiedział, że każda materya na prawie ciężkości...
— Czy wiedział czy nie wiedział, to niniejsza... ale każdemu waryatowi trzeba odebrać wszelką sposobność...
— Przecież ja cudzej woli bez powodu ograniczać nie mogę — zauważył z powagą profesor.
— Otóż chodzi głównie panu Malinie, aby tę wolę uprzedzić...
— Tak... uprzedzić!
— Pójść do niego, zawiązać rozmowę z nim, a gdy coś mówić zacznie, to wręcz odebrać mu wszelką nadzieję!
— Tak! toby było wybornie!
— I nie rzucałoby żadnego podejrzenia na pana Malinę, że intryguje!
— Tak... o to mi głównie chodzi!
Profesor obracał palec koło palca.
— A gdzież jest Aniela? — ozwał się po niejakiern milczeniu — przecież trzeba ją o to zapytać!
— Na co! po co! — przerwała pani Filipowa — czy na to aby biedne dziewczę zmartwić? I tak dosyć mam tego sromu, że taki charłak poważył się oczy podnieść na nią! Taką sprawę trzeba w cichości ubić, bo konkurent taki jak pan Bujnicki wcale nie przynosi pannie zaszczytu. Zresztą ona już wie kogo wybierze!
Profesor westchnął.
— Czy mówiłaś już z nią? — zapytał z pewną trwogą.
— Na to czas będzie! Zresztą jestem matka i widzę. A spowiadać ją nie wypada, bo w takim razie sprawia się natręctwem wielka przykrość. Młode serce nie lubi zimnych rąk, które chcą się go dotykać!
— Sądziłbym jednak...
— Mój drogi mężu, tylko nie nie sądź, nic nie myśl i nic nie rozbieraj, bo pewnie jakie nieszczęście wypadnie z tego dla naszej Anieli. A wiesz, że to jedynaczka nasza. Czyż mielibyśmy serce stawać w poprzek jej szczęściu, połamać i zniszczyć jej marzenia, wydrzeć jej te sny złote, do jakich kobieta ma prawo, a co gorsza przyprawić ją przez to o jaką chorobę i potem rzewnie płakać nad trumną?...
I duże jak groch łzy zaczęły kapać z oczu pani Filipowej. Zerwał się zacny profesor.
— Przebóg, coś powiedziała — zawołał z energią — czy mielibyśmy naszemu dziecku szczęście wydzierać... czy mielibyśmy ją martwić i w końcu zabijać?...
I głos biednego ojca zadrżał tak dziwnem brzmieniem, że aż panu Malinie zrobiło się smutno.
— Ja przecież nie napieram — ozwał się — jest czas.
— Daj pan pokój — przerwała pani Filipowa, ocierając łzy z zarumienionych policzków — już ja wiem co robię. Że Aniela będzie szczęśliwa, o tem nie wątpię. Ale trzeba przed nią zamieść ścieżkę do szczęścia. Wszystko trzeba usunąć, wszystkie kolce odgarnąć!... Zaraz dzisiaj pójdziesz mężu do pana Bujnickiego i zręcznie powiesz mu, aby żadnej sobie nadziei i żadnych kroków nie robił. Znajdziesz do tego stosowny powód. A gdy to się stanie... gdy on już będzie miał naszą odpowiedź, wtedy pan Malina oświadczy się Anieli.
Pan Malina wstał i tytułem antycypacyi pocałował przyszłą matkę swoją w rękę, a przyszłego ojca w ramię.
Profesorowi zaświeciły się łzy w oczach.
— Patrz pan, jak on ją kocha! — rzekła pani Filipowa.
Pan Malina uznał za stosowne pocałować profesora jeszcze raz w drugie ramię.
Przez ten czas siedziała Aniela w swoim pokoiku. Trzymała w ręku jakąś książkę, ale oczy jej były nieruchome. Na twarzy malowało się pewne wzruszenie, w oczach migotał niepokój.
Trwożyły ją głosy dochodzące z ulicy, trwożył ją szelest własnej sukni. Była pewna, że w tej chwili pomiędzy rodzicami i panem Maliną rozgrywa się jej przyszłość. Nie przypuszczała tylko, żeby w tej grze pierwszą rolę miał pan Malina. Przed godziną widziała młodego budowniczego wychodzącego z domu i idącego do pana Maliny. Widziała go potem wracającego i z pewnym niepokojem chodzącego po swojej izdebce. Niezawodnie oczekuje wyroku. Zaraz po jego wizycie wszedł pan Malina i zaczął z rodzicami rozmawiać. Co na to powiedzą rodzice? Czy się zgodzą, czy zaprotestują? Dlaczegóż nie mieliby się zgodzić — osobliwie ojciec, który widocznie jej miłość popierał? Może matka będzie coś miała przeciw temu... ale od czegóż są łzy i pieszczoty dziecinne? Rzuci się jej na szyję, rzuci się do nóg jeżeli tego będzie potrzeba — nie będzie jeść ani spać — martwić się będzie — zblednie i zeszczupleje... a potem przecież postawi na swojem!
Takie myśli rodziły się w tej chwili w rozgorączkowanej głowie Anieli. Wyobraźnia podawała jej najrozmaitsze obrazy. Jedne były piękne, rozkoszne; drugie smutne i łzawe. W końcu wmówiła w siebie że jest bardzo nieszczęśliwą, że świat i ludzie prześladują ją, że wszystkie jej marzenia rozbijają się o zimną rzeczywistość i że z tego powodu najlepiej zrobi, jeżeli pójdzie — do klasztoru.
Gdy na klasztorze stanęła, zrobiło się jej bardzo smutno. Łzy mimowoli cisnęły się do oczu. Trzeba nawet było chusteczkę batystową, przeznaczoną do kościoła, wyjąć z kieszonki i nią oczy otrzeć!...
W tej chwili do pokoju wszedł profesor.
Profesor miał kapelusz w ręku i laskę z gałką kościaną. Na twarzy jego malowało się wielkie rozrzewnienie, które jednak z całą powagą ukrywał.
Widząc jedynaczkę swoją płaczącą, przystanął nagle jak człowiek, któremu coś niespodziewanie w drogę wejdzie. Z wielkim wysiłkiem zatrzymał potrzebną i stosowną do swego stanu powagę.
— Dziecię moje — zawołał mięknącym coraz więcej głosem — cóż znaczą te łzy?
Aniela zaczęła teraz w głos szlochać.
— Ach ojcze! — odrzekła wśród łkania — ja jestem bardzo nieszczęśliwą!
Profesor odłożył kapelusz i laskę postawił w kącie. Na twarzy jego zamigotał odcień radości.
— Powiadasz że jesteś nieszczęśliwa córko moja — rzekł z uroczystem namaszczeniem — racz mi więc wyjaśnić, jaka jest u ciebie definicya szczęścia?
Aniela z płaczem rzuciła mu się na szyję.
— Ojcze! — krzyknęła spazmatycznie — ja pójdę do klasztoru!
Profesor poprawił okulary, które gwałtownym ruchem Anieli straciły równowagę i na końcu nosa zawisły.
— Do klasztoru? — powtórzył z zadziwieniem — cóż cię znowu do klasztoru zapędza?
— Wszystko mnie prześladuje!
Profesor rozkraczył nogi jak człowiek, który silnego czeka zapaśnika.
— Powiedz mi dziecko, kto i co ci zagraża... a ja przeciw całemu piekłu wystąpię do walki.
I zrobił ruch ręką jedną, jakby w niej miał broń sieczną, a drugą jakby chciał strzelać.
— Powiedz mi tylko, a ja nie ulęknę się nikogo!
Bohaterska postawa zacnego profesora jeszcze więcej rozczuliła przepełnione serduszko Anieli. Rzuciła się w objęcia ojca, jakby winnych i występnych własną osobą zastawić chciała.
— Nie, mój ojcze — zawołała — ja ciebie nie narażę na żadną nieprzyjemność... ja poświęcę się!
Trudno odgadnąć, co u tej chwili rozżalona na świat i ludzi rozumiała pod tem słowem: poświęcę się. Przepełnione serce, drgające uczuciem wszystkie jego fibry pragnęły gwałtem w tej chwili jakiej wielkiej, nieokreślonej katastrofy, choćby nawet poświęcenia się na stosie ofiarnym!
Profesor był w nowym kłopocie. W projektowanem dziele swojem: „duch i materya“ były rozdziały o tak zwanem poświęceniu się, czyli o przewadze ducha nad materyą, która nawet w zupełny rozkład w takich razach popada, jak to widzimy w walkach mających obronę kraju na celu. W takiej walce człowiek w imię idei poświęca się, i sam dobrowolnie traci nawet życie doczesne. Były to jedne z najulubieńszych rozdziałów jego dzieła — ale w rozdziałach tych nie było żadnej kategoryi poświęcenia się, któraby stosować się mogła do wyrażenia Anieli.
— Chcesz się poświęcić! — zawołał po niejakim namyśle — któż żąda od ciebie poświęcenia? Któż mówi o klasztorze?
Profesur zaczął tutaj objaśniać córce teoryę swoją o poświęceniach się, aby ją przekonać, że jej poświęcenie się, do żadnej z znanych kategoryi należeć nie może.
Przerwała jednak uczonemu ojcu rozprawę Aniela.
— Niech ojciec nie bierze tak ściśle słów moich — rzekła z uśmiechem przez łzy — bo ja sama nie wiem co mówię, tak mi się w głowie kręci. Wiem tylko, żebym mogła być bardzo nieszczęśliwą, tak nieszczęśliwą, jak tylko kobieta być może!
Profesor odsunął jej z czoła złote loczki.
— Powiadasz, że możesz być nieszczęśliwą! Dlaczego używasz trybu warunkowego!
Aniela drobną rączką otarła łzy.
— Bo teraz nie jestem jeszcze nieszczęśliwą! — odpowiedziała z pogodniejszym uśmiechem.
— A czegóż się obawiasz?
— Aby mi kto mego szczęścia nie popsuł!
Wyraz smutku przebiegł po twarzy profesora. Zamyślił się na chwilę.
— Więc masz już gotowe swoje szczęście? — rzekł z pewnym smutkiem patrząc na córkę.
— Mam, kochany ojcze! — śmiało i z odwagą odpowiedziała Aniela.
Profesor posmutniał jeszcze więcej. Westchnął i niejaki czas patrzył w milczeniu na córkę.
Aniela wytrzymała wzrok ojca jak bohaterka. Ani razu nie drgnęła powieką, ani razu nie skierowała oczu na inny przedmiot. Patrzyła wprost na ojca i pozwoliła z pewną rozkoszą zajrzeć przez swoje oczy do głębi duszy, gdzie spoczywała rozkoszna jej tajemnica.
Przestraszyła profesora ta dziwna odwaga córki. Wyglądała na lwicę, która do ostatniego tchu zamierza bronić swego gniazda. Ojciec uląkł się córki.
— Więc masz już swoje szczęście? — powtórzył z uroczystą powagą — masz szczęście gotowe?
— Mam i żadnego innego nie pragnę! — odpowiedziała z zimną, zastraszającą odwagą córka.
Profesor ciężko odetchnął.
— Jeżeli się nie mylę — ozwał się po chwili milczenia — to szczęście twoje, o którem mówisz, odnosi się do owych najpiękniejszych uczuć serca kobiecego, w którem właśnie duch tak świetny tryumf odnosi nad materyą!
Przy ostatnich słowach z uwagą spojrzał profesor na córkę, śledząc każde poruszenie jej twarzy.
— Tak — odpowiedziała z odwagą Aniela — o innem szczęściu nie myślałam w tej chwili!
— Czy zwróciłaś uwagę co o takiem szczęściu mówiłem?
— Że ono zawiera się w najpiękniejszych uczuciach serca kobiecego!...
— I że właśnie w tej chwili duch ludzki staje na wyżynach swoich i gotów jest nawet niebacznie pogardzie wszelką materyą!
— Rozumiem!
— I że duch tylko w takich wzniosłych chwilach powinien panować w sercu kobiety...
— Tak... rozumiem...
— A jeżeli w takich chwilach kobieta na ducha nie zważa, jeżeli tylko zwykła tego świata materya ją nęci i jak pokusa wzrok duszę zaciemnia...
— Nie lękaj się ojcze!
— Jeżeli materya tego świata, jaką są zazwyczaj dostatki, majątek lub inne realne potęgi społeczeństwa naszego na pierwszym staną planie...
— Dam sobie z niemi radę!
— Jeżeli zaś one jak wszelka siła brutalna okażą się silniejsze od ducha i przygniotą go tak, że głosu jego ani protestacyi nikt nie dosłyszy...
— Mniejsza o to!
— A jeżeli ten duch, przygnieciony na chwilę, ale nigdy niezwyciężony ozwie się potem, gdy już będzie po niewczasie i całe serce napełni żalem i skargami...
— Już się nigdy skarżyć nie będę!
— A jednak tysiące kobiet staje po niewczasie z takiemi skargami i żądają od kościoła i ustaw zdjęcia żelaznej obroży, własnoręcznie niegdyś na szyję włożonej...
— Do takich kobiet nigdy należeć nie będę!
— Każda z nich tak pierwej sądziła!
— Bo żadna z nich nie... kochała!
Wzdrygnął się jakby od zimnej wody profesor.
— A ty... a ty... kochasz Anielo?
Dwoje białych rączek owinęły się wkoło szyi profesora.
— Kocham ojcze! — wyszepnęła Aniela kryjąc gorącą twarz na piersi ojca.
Profesor spojrzał smutno na córkę.
— Powiadasz, że kochasz! — ozwał się po chwili — i że będziesz nieszczęśliwą, jeżeli ci kto w drodze stanie!
— Bardzo nieszczęśliwą! Na samą myśl muszę płakać!
— A po płaczu?
— Po płaczu... zachoruję!
— A po chorobie?
— Umrę!
W tem ostatnim słowie było tyle zimnej, przeszywającej odwagi, tak dziwnie brzmiał przy nim głos Anieli, że zacnemu profesorowi formalnie w głowie się zakręciło.
— Ona go kocha! — myślał sobie podczas gdy cały pokój wkoło niego się kręcił — kocha go i trudno jej wyperswadować! Robiłem co mogłem... jasno przedstawiłem jej niebezpieczeństwo takiego związku... zrozumiała mnie dobrze... więcej uczynić nie mogę! Zabijać zaś dziecka nie chcę! Niech się dzieje wola Boga!
— Jeżeli go kochasz — rzekł smutno, biorąc kapelusz do ręki — jeżeli powiadasz, że bez niego byłabyś nieszczęśliwą, to mnie jako ojcu nic innego nie pozostaje...
Z prawdziwym szałem szczęścia rzuciła się Aniela na poczciwego ojca, który w tej chwili miał łzy w oczach.
— O drogi ojcze! — zawołała w ekstazie — jakże wdzięczną ci jestem... jakże cię kocham!
Ostatnia myśl — ostatni ratunek dziecka przyszedł jeszcze do głowy zacnego profesora.
— Jeżeli mnie kochasz — odrzekł — jeżeli ojca swego kochasz, to namyśl się jeszcze...
W tej chwili rozwarły się drzwi, a na progu okazała się zarumieniona twarz pani Filipowej.
Zaiskrzyły się jej oczy.
— Jakto? — zawołała ostrym głosem — ty Filipie jeszcze tutaj? Ja myślałam, że ty już dawno poszedłeś do niego.
Żałosny dźwięk głosu zacnej małżonki oprzytomnił poczciwego profesora. Widział teraz jasno, że żadnego innego wyjścia niema dla niego. Z córką i matką naraz walczyć nie można.
Spojrzał jeszcze raz na córkę.
— Już się namyśliłam! — rzekła córka do niego z figlarnym uśmiechem podając mu laskę do ręki.
Machinalnie wziął profesor laskę do ręki a kapelusz na głowę i w milczeniu wysunął się za drzwi.
Ulica dzieląca dwa przeciwległe domy była teraz obserwowana przez kilka par oczów. Po jednej stronie widać było w oknie poza firankami zaciekawioną twarz pana Maliny, a po drugiej stronie od czasu do czasu pojawiała się blada twarz młodego budowniczego. Obaj wiedzieli, że to dla nich chwila stanowcza. Pan Malina wiedział, że stosownie do umowy miał profesor przejść przez tę ulicę i do drzwi pana Michała zapukać, aby mu wszelką odebrać nadzieję, a pan Michał wiedział, że w jego interesie był pan Malina u profesora i niecierpliwie wyczekiwał skutku tej wizyty. Nie trzeba dodawać, że jeden i drugi niecierpliwie liczył chwile i że obaj z niemałą ciekawością patrzyli na swoje stanowiska.
Młody budowniczy był widocznie niecierpliwym. Chodził szerokiemi krokami po pokoju i często zapuszczał palce w długie swoje włosy. Coś go tam piekło pod temi włosami, coś go paliło jak rozżarzone węgle. Wzdychał głęboko i często przystawał przy oknie, patrząc pilnie to na pierwsze, to na drugie piętro.
Wreszcie wszedł do drugiego pokoju, w którym na dużym krześle siedziała staruszka. Przysunął mały stołek do krzesła i usiadł na nim. Wziął rękę staruszki i położył na niej gorące czoło.
— Głowa cię boli, Michale — ozwała się staruszka — zawiele wczoraj pracowałeś!
— Praca nie szkodzi mi! — odrzekł młody budowniczy — wszak wiesz matko, że jestem do niej przyzwyczajony.
Staruszka westchnęła.
— Prawda, od lat prawie dziecięcych musiałeś na chleb zarabiać! I to nietylko dla siebie, ale i dla mnie! Nieraz prosiłam Pana Boga, abym już raz umarła. Byłoby lżej dla ciebie.
Wzdrygnął się młody człowiek.
— Nie mów tego matko! Wyrzekłaś straszne słowo w chwili, w której ja o szczęściu marzę!
— Ubodzy zawsze marzą... bo cóżby z swojem smutnem jutrem zrobili?
— A ja właśnie widzę to jutro w świetle tak różowem, tak pięknem!
— Zasłużyłeś na nie... Bóg jest dobry i sprawiedliwy.
— Dziękuję ci matko za tę pociechę! Im piękniejsze są nasze marzenia, tem większa czasem trwoga ogarnia nasze serca!
— Człowiek szlachetny nigdy zbyt wiele sobie nie ufa. Za to mniej ma od innych rozczarowania!
Młody budowniczy westchnął tutaj, ale westchnienie jego nie było jakoś bolesne. Pochodziło ono z przepełnionego serca i lżej mu się zrobiło po niem. Pochylił głowę i gorąco ucałował rękę matki.
W tej chwili dało się słyszeć lekkie chrząkanie. Obejrzał się i ciemny rumieniec okrył mu twarz.
Za jego plecyma stał profesor.
Profesor miał surową powagę na twarzy, jakiej wymagała trudna jego missya dyplomatyczna.
Mimo to, po za tą urzędową powagą przebijało się pewne rozrzewnienie. On widział i słyszał rozgrywającą się scenę między synem a matką.
Widok ojca Anieli sprawiał na młodym człowieku nadzwyczajne wrażenie. Tysiące domysłów przemknęło nagle przez jego głowę, a jedne były rozkoszniejsze od drugich. Jakże inaczej być mogło? Przecież w tym celu był u pana Maliny, widział że pan Malina był u rodziców Anieli — naturalnie oznajmił lub dał im do poznania zamiary jego... i zaraz potem zjawia się ojciec u niego.
Było to rzeczą bardzo naturalną. Młody budowniczy bywał podczas restauracyi domu bardzo często u państwa Filipów, ale państwo nie widzieli w nim gościa, tylko po prostu człowieka prowadzącego fabrykę. Pani Filipowa zaledwie kilka słów do niego przemówiła — a poczciwy profesor nie poczuwał się nawet do obowiązku odwiedzić go w własnym jego domu, jak to z towarzyskich stosunków wynika, gdyby takie stosunki tutaj miejsce miały.
Wizyta profesora zmieniła teraz nagle sytuacyę. On nie był już teraz tylko budowniczym, który z potrzeby zawodu swego do cudzego domu zagląda, ale dobrym znajomym, którego się z pewnego afektu odwiedza.
Łatwo do zrozumienia jaki afekt przyprowadził tutaj ojca Anieli. Pan Malina oznajmił mu niezawodnie zamiary młodego człowieka, a zacny profesor z wyroku całej rodziny pospieszył prędko do niego, aby to naprawić co dotąd przez nieuwagę lub nieświadomość zaniedbał.
Tak sobie tę wizytę wytłómaczył młody budowniczy. Radość jego była nie do opisania. Chwycił profesora za obie ręce i tak mocno uściskał, że wyraźnie było słychać chrzęst chudych palców.
Profesor zniósł z powagą tę drobną niedogodność swojej misyi dyplomatycznej i uznał za stosowne przemówić kilka słów do staruszki. Ale naprędce zabrakło mu tematu do tego. Biorąc więc asumpt z tego, co przed chwilą widział, ozwał się do niej:
— Pani dobrodziejka masz zacnego i poczciwego syna! Nie każde dziecko kocha tak dzisiaj swoją matkę!
Staruszce stanęły łzy w oczach.
— To prawda, mości dobrodzieju — odrzekła wzruszonym głosem — takiego drugiego Michała na świecie nie ma! Bo gdybyś pan dobrodziej wiedział...
Twarz pana Michała zarumieniła się jeszcze więcej.
— Niechże matka da pokój tym pochwałom syna swego — przerwał z uśmiechem szczęśliwy człowiek — któraż bowiem matka nie widzi w dzieciach swoich skończonych ideałów! Czyż ta bajka o dzieciach sowy i jastrzębia nie maluje jakiem okiem patrzy każda matka na dzieci swoje?
— Za pozwoleniem — zauważył profesor — w bajce o sowie i jastrzębiu jest mowa o powierzchownem tylko wyglądaniu, a zacna matka pana miała zapewne inne przymioty na względzie, które tak się mają do siebie jak duch do materyi! Nieprawdaż pani dobrodziejko!
Oblicze profesora wypogodziło się nieco, gdy w rozmowie mimochodem potrącił temat długoletniej pracy swojej.
— Jakże to pięknie pan dobrodziej powiedziałeś — zawołała staruszka — nieraz o tem myślałam. Wiele jest takich matek, które na dzieci swoje patrzą tylko okiem cielesnem. Jeżeli to dziewczyna, to stroją ją i muskają, fiokują i krygują jakby jaką maryonetkę. Starannie patrzą czy nosek dobrze się układa, czy figurka wcięta, czy włosy w warkoczach lub puklach lepiej ubierają... i potem staje się z tego lalka porcelanowa! A jeżeli jest chłopiec, to myślą tylko o tem aby miał ruchy śmiałe i swobodne, umiał kilkadziesiąt frazesów francuzkich i znał wszystkie modne tańce. To też z takiego chłopca robi się człowiek jakby żywcem z żurnalu wycięjy — a co najsmutniejsze, ma szczęście do... lalek porcelanowych! Czyż nie tak panie dobrodzieju?
Profesor poprawił łysinkę. Już nie był w kłopocie o temat do rozmowy z nieznajomą staruszką. Wprawdzie wolałby z samym panem Michałem pomówić, bo do niego właściwie miał interes — ale już dla samego wieku nie można było zacnej staruszki nie uszanować dłuższą rozmową. Zajął więc miejsce na krzesełku, które mu pan Michał przysunął.
— Zdania pani dobrodziejki są bardzo trafne — rzekł z pewnem zadowoleniem — ale takie zdania już tylko u starszych ludzi można spotkać. Świat dzisiejszy goni tylko za chwilą obecną, co dziś dobre to chwyta, a o jutro nie dba wcale. Nie wie nawet albo raczej nie chce wiedzieć, że to co dzisiaj ma w ręku, jutro na nic się nie przyda! Zrywa kwiatek, o którym przecież powinien wiedzieć, że w jego ręku zwiędnie... goni za złotą muszką — efemerydą... chociaż wie, że to jednodniówka, która wraz z zachodem słońca skonać musi!... A zkąd to wszystko pochodzi? Oto materya bierze górę nad duchem!
Staruszka wyciągnęła drżącą rękę do pana Filipa.
— Stokrotne dzięki za te złote słowa panu dobrodziejowi — zawołała z wzruszeniem — bo one są dla mnie pociechą, że jeszcze są zacni ludzie na świecie!
Profesor widocznie kontent był, że jego teorya tak świetnie wygląda w zastosowaniu do życia. Pogładził łysinkę z dobrodusznym uśmiechem.
— A gdzieżby się podzieli tacy ludzie? — zapytał z ukośnem wejrzeniem na pana Michała — są oni, są jak gwiazdy rozsiane po niebie, tylko naturalnie więcej jest ciemnych przestrzeni!
Staruszka zrozumiała to spojrzenie. Wdzięczność malowała się na jej twarzy. Spojrzała na syna z macierzyńską miłością. Syn był w tej chwili rozpromieniony. Zrozumiał i on wejrzenie profesora i wytłómaczył je sobie jak najlepiej.
Staruszka dłuższy czas wpatrywała się w syna.
— Są dobrzy ludzie — rzekła po chwili — ale ludzie tacy wychowują się tylko w szkole nieszczęścia!
— Niechże matka nie mówi tylko o rzeczach domowych! — przerwał pan Michał — dla gości nie jest to materyą ciekawą.
— I owszem, i owszem — zawołał profesor — nietylko w morzu znajduje się woda, ale jest nią każda kropelka. Jeżeli tę kropelkę pod mikroskop weźmiemy lub w tyglu ją wyparujemy, to znajdziemy w niej to wszystko, co się w morzu zawiera!
— A dla mnie — mówiła zwolna staruszka — od lat piętnastu ten tylko światek mały istnieje, który ot w tych ścianach mnie otacza! O, tyle lat nie chodzę na nogach!
— Mówiłaś pani dobrodziejka o nieszczęściach.
— O, tego było aż zawiele! Gdy Michał był małem dzieckiem odumarł go ojciec i oboje tylko zostaliśmy. Pracą rąk trzeba było dziecko wychowywać... i Bogu jeszcze dziękować należy, że w domu jako tako było. Ale nastąpiła moja choroba. Co pan dobrodziej na to powiesz... Michał, który miał wtedy zaledwie lat dwmnaście, już musiał na chleb zarabiać!
— Na chleb zarabiać — zawołał profesor i sympatycznie spojrzał na młodego człowieka, któremu nie na rękę było takie opowiadanie matki.
— I to nietylko na chleb dla siebie, ale i dla mnie! — dodała staruszka, a łzy obfite potoczyły się jej po twarzy.
Nie mógł zacny profesor zapanować nad swojem uczuciem. Wyciągnął do pana Michała rękę.
— Pozwól zacny panie uścisnąć rękę swoją — zawołał z nastrojem poważnym — świadczy to pochlebnie o sercu twojem, ale także i o matce, która takiego syna wychowała! Dobre drzewo dobre rodzi owoce!
Pan Michał był rozrzewniony. Uścisnął serdecznie rękę profesora i byłby ją okrył gorącemi pocałunkami jako rękę ojca Anieli, gdyby temu pewna konieczna konwencyonalność nie stała na przeszkodzie.
Staruszka mówiła dalej:
— Michał chodząc do szkół, uczył młodszych swoich towarzyszy i za to mogliśmy żyć ubogo.
A to ubóstwo było szkołą jego życia i kto wie czy nie należy Opatrzności boskiej podziękować za to, że go taką a nie inną drogą prowadziła! Być może, że zrodzony w dostatkach byłby innym człowiekiem!
— W dostatkach nie wyrabiają się siły człowieka potrzebne do walk życiowych! — zauważył profesor.
— Teraz dzięki Bogu jest nam lepiej. Michał ukończył kurs budownictwa i od kilku lat jest czynnym w tym zawodzie. Trudno wprawdzie z początku... trzeba dla innych pracować, którzy już firmy mają... ale z czasem przyjdzie się przecież i do własnej firmy!
— Tak... tak... niezawodnie.
— Wprawdzie są ludzie nielitościwi, co wyzyskują młodego pracownika dla tego, że wiedzą iż żyć potrzebuje... ot nie idąc daleko... pan Malina...
— Pan Malina obszedł się bardzo poczciwie ze mną — przerwał pan Michał matce, bo nie chciał o swoim pośredniku źle mówić w tej chwili.
— A znam ja, znam takich wyzyskiwaczy! — wtrącił profesor — pamiętam gdy byłem aplikantem...
— Nie uwierzysz pan dobrodziej, jak Michał po całych nocach pracuje, a ludzie firmowi, którzy się w jego piórka stroją, dają mu za to zaledwie tyle, ile na dzienną strawę potrzeba!
— Tak... to prawda... ale jakaż na to rada? Trzeba panie Michale myśleć o własnej firmie!
Pan Michał podziękował zacnemu profesorowi spojrzeniem pełnem wdzięczności. W słowach jego objawiała się wyraźnie życzliwość, która zamiarom jego widocznie sprzyjała. Słodko, bardzo słodko zamarzył sobie.
— Własna firma — mówiła staruszka — to słowo bardzo ponętne, ale dzisiaj tak trudno słowo to w ciało zamienić! Dziś przedewszystkiem potrzeba na każdem stanowisku pewnego kapitaliku, któryby bronił niezależność człowieka!
Przykry wyraz przebiegł po twarzy młodego budowniczego. Słowa matki mógłby profesor uważać za przymówkę do posagu Anieli. Wyprostował się jakby był już bogaczem.
— Nie zgadzam się w tem z matką — ozwał się — a nawet nigdy nie było w planie mego żywota, aby marzyć o kapitale, który miałby mi zgotować grunt pod nogami. Sądzę, że do tego gruntu własna praca wystarczy. Chodzi tylko o to, aby człowiek gmach swego szczęścia stawiał z dołu do góry, a nie chciał budować go z góry na dół. Kto odrazu sięga po dekoracye życia, a o fundamentach nie myśli, tego spotyka bardzo przykre rozczarowanie!
— Pięknie, panie łaskawy, bardzo pięknie!
— A cóż może być lepszym fundamentem od własnej pracy? Szczęście człowieka własną pracą dokonane jest to długa, mozolna ale trwała krystalizacya granitu... wszystko inne jest luźnem nasypiskiem, które się kupy nie trzyma i za lada podmuchem, na cztery części świata się rozwieje!
Profesora rozgrzały te słowa.
— Doskonale pan powiedziałeś — zawołał podniesionym głosem — tylko ja sformułowałbym to inaczej.
Pan Michał słuchał z uwagą.
— Wszystko co jest — zaczął uczony profesor — dzielę na ducha i materyę. Są to dwie główne potęgi, które razem wytwarzają życie! Zgadzasz się pan na to?
— Zupełnie.
— Otóż te dwie potęgi walczą z sobą... jedna dąży do rozkładu, druga organizuje...
— Zgadzam się z tem.
Profesorowi zwiększyły się oczy jak staremu pijakowi na widok wódki. Miał przed sobą człowieka, który go rozumiał i mógł należycie ocenić jego teoryę filozoficzną. W obec takiego uczucia wszystko zmalało i znikło. Zapomniał nawet w jakim właściwie celu przyszedł do młodego człowieka.
— Otóż te dwa czynniki: duch i materya — mówił dalej z świecącemi oczyma profesor — przewijają się wszędzie we wszystkich nawet stosunkach życia jak dwie nici, z których jedna jest złota, a druga szara! Pod tą formułę wszystko da się podciągnąć.
Pan Michał nie zaprzeczał, tylko z uwagą słuchał dalej.
— W codziennem naprzykład życiu — prawił dalej profesor — snuje się to pasmo nici. Koleją przewijają się duch i materya. Praca jest duchem, który tworzy; kapitał bezprodukcyjny jest materyą, która się rozkłada! Nieprawdaż?
— Za pozwoleniem — zawołał młody budowniczy — widzę, że pan dobrodziej jesteś bezwzględnym antagonistą, a ja jako inżynier...
— Wiem, wiem co chcesz powiedzieć — przerwał mu w zapale profesor — ale wszystko jest w mojej teoryi uwzględnione, tylko zaczekaj. Wiem, że jako budowniczy stoisz już tem samem na gruncie więcej pozytywnym, ale ja bynajmniej materyi nie lekceważę! U mnie cegła, wapno, piasek i woda jest cenną materyą, bez której żadnej świątyni postawić nie można... ale trzeba aby do tej materyi przyłączył się duch... to jest architekta, któryby te materye razem zorganizował i pewnem, że tak powiem nowem natchnął ją życiem! A co nieprawda?
— Z tem się zgadzam!
— A widzisz bracie! A weź naprzykład teraz inną materyę, tak zwaną materyę społeczną, jaką jest majątek. Jeżeli ta materya skrystalizowała się za pomocą pracy człowieka, który już nie żyje... i drugiemu w spadku się dostała, to krystalizacya ta tylko wtedy trwać może dalej, jeżeli wejdzie w nią duch nowego posiadacza, czyli praca jego. Jeżeli zaś to nie nastąpi, to w materyi rozpoczyna się rozkład i wszystko wraca napowrót do atomów!
— W takim razie nieboszczyk nazywał się producentem, a dzisiejszy jego posiadacz będzie konsumentem!
— Ślicznie, cudownie powiedziałeś! Otóż we wszystkich naszych stosunkach trzeba obok materyi szukać i ducha. Bez ducha materya nic nie warta. Duch czynny może sam z atomów stworzyć materyę, a materya bez ducha to tylko ziarnka piasku, z których granitu nie zrobisz!
— Duch jednak organizujący powinien umiejętnie dobierać cząstki z sobą się łączące.
— Ba... a nauka od czego! Otóż tak... nauka. Nauki trzeba i umiejętności, a w całem społeczeństwie będzie ład i organizacja. Do materyi trzeba ducha! „Światła, więcej światła!“ wołał wielki Göthe przy ostatniem tchu życia! A ja powiadam: ducha, ducha więcej do materyi!
Oczy profesora zaiskrzyły się teraz jak dwie świeczki. Czoło jego szlachetnie pokryło się rozumnemi zmarszczkami a całą twarz okrył rumieniec młodości. Po raz pierwszy może w życiu znalazł człowieka, któremu mógłby swoje teorye wyłuszczyć należycie.
Już przekładał jedną nogę na drugą, aby z większą wygodą ciała dalszą duchową biesiadę prowadzić — gdy w kościele św. Jana nagle na południe zadzwoniono.
Twarz profesora pokrył smutek głęboki. Była to kanoniczna godzina, która wołała go do stołu rodzinnego. Zacna małżonka nalewała w tej chwili już rosół na talerze.
Ta myśl sprowadziła mu jeszcze gorszą. Przypomniał sobie w jakim właściwie celu przybył do młodego człowieka. Celu tego dotąd nietylko nie osiągnął, ale nawet nie próbował zbliżyć się do niego. Ale któż temu winien? Zaraz z początku nieprzewidziana scena chwyciła go jakoś za serce. Z staruszką trzeba było porozmawiać. Rozmowa mimowoli zeszła na ulubioną jego teoryę — a do tego pan Michał tak pojętnie słuchał tej teoryi...
I jakże tu nagle od takich specjałów zawrócić do misji dyplomatycznej, na którą spragniona czeka w domu małżonka! Nie — to w żaden sposób być nie może. A zresztą nie ma już na to czasu. Trzeci raz przedzwaniają na wieży kościoła św. Jana. Już nie ma czasu! Trzeba tę rzecz odłożyć. Ale jakże? Czy przyjść tutaj jeszcze raz? Nie wypada. Trzeba go do siebie zaprosić.
— Przepraszam — zawołał wstając profesor — wszak to już południe. Żona moja głowę mi zmyje. Ale... jeżeli łaska, to może odwiedzisz mnie pan po obiedzie, a wtedy... będziemy dalej rozprawiać o duchu i materyi! A co, dobrze?
Uszczęśliwiony takim zwrotem pan Michał przyrzekł zaraz po obiedzie stawić się... do dalszej dysputy, a tymczasem serdecznie ojca Anieli uściskał. Staruszka uściskała także poczciwego profesora, który more antiquo nawet ją w rękę pocałował.
Gdy profesor na ulicy stanął, uczuł nagie w całem ciele jakiś dreszcz niemiły. Nie była to wcale bojaźń — jak to wyraźnie do siebie powiedział — nie była obawa przed zacną małżonką, bo przecież on... jest mężczyzną, jest głową domu. Zresztą odwaga od czego — jeżeliby nawet trzeba jakąś niemiłą dysputę przebyć!
Tak sobie myślał profesor wybierając z bruku co większe kamienie, po których do sieni swojej coraz więcej się zbliżał. Zbliżenie to jednak szło bardzo powoli, jakby mu się wcale nie spieszyło. Za każdym krokiem oglądał się na prawo i na lewo, patrzył na dół i do góry. Na dole nic szczególnego nie widział, ale za to na górze w jednem oknie widział różową twarzyczkę córki, a nad nią na drugiem piętrze wydymało się z wielką ciekawością pyzate oblicze pana Maliny.
To co widział nie dawało mu wcale odwagi. Do tego jeszcze poza tem co widział, był jeszcze ktoś ukryty, kogo najbardziej się obawiał. Jakże to teraz temu wszystkiemu podołać? Cóż powiedzieć o skutku swojej misyi? A wszyscy czekają na to, a wszystkich pożera ciekawość!
— Tfu! — mówił do siebie zakłopotany profesor — czy dyabeł mnie opętał, żem tak złą porę wybrał! Ale jakże było co gadać, jeżeli człowiek nie miał sposobności do tego! Najprzód stara całuje syna, syn całuje matkę; potem stara opowiada całą historyę nieszczęść, wychwala zacnego syna, syn człowiek jak przystoi, pojmuje doskonale moją teoryę o duchu i materyi.. i jakże tu śród takich okoliczności i do takiego człowieka powiedzieć: Oto słuchaj! Przyszedłem, aby ci sztylet wepchnąć pod same serce i powiedzieć ci, że z twoich głupich rojeń nic nie będzie!... Tfu! Na to okrutnika trzeba i rzeźnika! Żeby coś zaczął mówić, coś o anieli napomykał. Żeby można jakoś nawiasem coś wtrącić, delikatnie, przyzwoicie, po przyjacielsku, ale tak prosto z mostu... tfu! To morderstwo!
Przekroczył już rynsztok.
— Tam do kata — pomyślał sobie — ale jak to kobietom powiedzieć? Kobiety mają odmienną logikę! Z niemi się człowiek nie dogada!... Co tu robić?
Już jest w sieni — już zdaje mu się, że słyszy głos zacnej małżonki, która woła na kucharkę aby do wazy rosół wlała...
— Dalibóg, konceptu nie staje! — myślał sobie zacny profesor, wchodząc na pierwszy schód — co kobietom powiedzieć. Jak mnie przycisną pytaniami, to człowiek nie będzie w końcu wiedział, co zrobił, a czego nie zrobił! Hm, hm, co tu robić! Do tego jeszcze kazałem mu przyjść po południu! To jeszcze gorzej!
Na przestanku schodów zatrzymał się. Była to ostatnia chwila. Jeżeli w tej chwili nie wpadnie mu jaka lepsza myśl do głowy, to sytuacya jego bez ratunku! Gniew, krzyk, hałas, zmartwienie — oto najbliższe skutki tej głupiej misyi tak niefortunnie odbytej!...
I w ostatniej chwili coś zaświtało w głowie profesora. Uśmiechnął się do siebie z zadowoleniem...
— Tak — rzekł do siebie — to będzie najlepiej. Udam zagniewanego... o powód łatwo... i będę się fukał jak huragan. Tysiące mężów hałasują i krzyczą, gdy do domu przychodzą; szewc w oficynie co poniedziałek robi awanturę przy obiedzie, dlaczego ja choć raz w życiu nie mogę spróbować tego domowego środka? A to będzie najlepiej. Zakrzyczę, zahuczę wszystkich zaraz na wstępie, nie będą śmieć potem długi czas słówka do mnie przemówić. A potem? Potem jakoś to będzie.
Po wziąwszy taki plan kampanii domowej, przygotował się do tego należycie. Zjeżył wąsy i resztki włosów do góry, kapelusz włożył na bakier i z miną marsową wkroczył do pokoju.
Była to ważna chwila w życiu profesora. Mocarstwa, aby się ochronić od grożącej wojny, przygotowują się z pewną ostentacyą do kroków zaczepnych. Grożą same, aby innych powstrzymać.
Si vis pacem para bellum!
Profesor po raz pierwszy w życiu chciał spróbować tej maksymy. Długi czas znosił różne upokorzenia, a teraz chciał choć raz zęby pokazać.
Na tę szczególną i tak wyjątkową determinacyę złożyły się różne okoliczności. Był niemniej rozdrażniony dziwnym wyborem córki, którego wcale w duchu nie pochwalał. Nie mogąc jednak przebojem w takim razie nic uczynić, chciał przynajmniej okazaniem gniewu swoje zdanie w tym względzie objawić.
Otworzywszy drzwi przedpokoju odchrząknął zaraz z całą siłą. Na to niezwykłe chrząknięcie wypadła pierwsza Aniela. Chciała ona się ojcu rzucić w objęcia, chciała z twarzy jego wyczytać to wszystko co się przed chwilą działo w pokoju młodego budowniczego... Profesor odchrząknął po raz wtóry i ręką odepchnął córkę.
— Proszę cię, nie wchodź mi w drogę — zawołał niskim głosem — bo dzisiaj nie jestem w humorze!
Aniela stanęła jak posąg. Załamała ręce i w milczeniu patrzyła na ojca, którego twarz przybierała w tej chwili dziwne grymasy.
Profesor pchnął ręką drzwi do pokoju jadalnego.
— Co to jest! — krzyknął — wazy niema jeszcze na stole! Do kroćset tysięcy piorunów!
I kościstą ręką uderzył w drzwi.
Na ten stuk z jednej strony wybiegła z kuchni kucharka a z drugiej wyszła pani Filipowa.
Na twarzach kobiet malowało się najwyższe zdziwienie.
— Cóż takiego, Filipie? — zawołała żona nie mogąc z zadziwienia przyjść do siebie.
— Co takiego? — odburknął profesor. — I ty jeszcze pytasz? Od czego jesteś gospodynią, jeżeli obiadu niema na stole! Do kroć sto tysięcy!
Pani Filipowa spojrzała na kucharkę, kucharka na panią Filipową, a biedna Aniela stała za plecami ojca jak widmo blada i przestraszona.
— Ależ, Filipie! Co ci jest? — pytała słodkim głosem zacna małżonka.
Profesor dostrzegł uchem zniżenie głosu swojej małżonki. Uśmiechnął się w duchu, widząc na pierwszym już kroku niejakie zwycięztwo. Żałował nawet, że takiej taktyki domowej dawniej nie próbował.
— Co mi jest? — krzyczał dalej z miną marsową — pytasz co mi jest? Czy nie widzisz co mi jest... co jest człowiekowi, który cały boży dzień pracuje, a gdy przyjdzie do domu, to na stole obiadu nie zastanie?
— Ależ uspokój się, mój drogi.
— Tak... mój drogi... gdy człowiek głodny, to mówią do niego: mój drogi! Wolałbym być mniej drogim, a za to widzieć obiad na stole!
— Ależ dopiero co przyszedłeś!
— Jak to dopiero przyszedłem! Czy nie macie oczu? Przecież mogłyście zdaleka widzieć że idę!
— Co tobie się stało?
— To się stało, co się wszystkim mężom dzieje, jeżeli ich żony zamiast w domu gospodarować, marzą o niebieskich migdałach, o karetach i koniach!...
— O karetach i koniach! — powtórzyła w głębi Aniela i załamała ręce.
— Czy idziesz z naprzeciwka?
— Ciekawy jestem, co wam do tego, gdzie ja byłem! Przecież żadnego rachunku nie składam nikomu!
Pani Filipowa przeżegnała się.
— Ja ciebie dzisiaj nie pojmuję, nie rozumię...
— Szkoda żem wcześniej nie nauczył cię mnie pojmować i rozumieć!
Pani Filipowa zbliżyła się do męża i z słodkim uśmiechem wzięła go za rękę.
— Drogi mężu! — rzekła — prawda, że ty tak żartujesz, że ty chcesz nas tylko nastraszyć!
Profesor ujrzał niebezpieczeństwo. Cieszył go w duszy skutek gniewu, bo małżonka coraz miększą, coraz słodszą się stawała, coraz więcej uległości i posłuszeństwa było w jej głosie. Ale w tej chwili postawiła pytanie: Może to wszystko nieprawda? Może to tylko udawanie?
Gdyby nieprzyjaciel poznał, że atak na jego reduty jest tylko ruchem maskowanym, bitwa byłaby przegrana.
Zmarszczył się więc srodze profesor i odfuknął żonie:
— Czyś widziała kiedy, abym ja coś udawał? Czyż byłbym zdolny do takiej symulacyi? Czyś mnie choć raz kiedy złapała na gorącym uczynku?... Otóż ci powiadam pod słowem honoru i głową za to ręczę, że mój gniew dzisiejszy jest najprawdziwszym gniewem pod słońcem!
Małżonka uśmiechała się ciągle, patrząc mu w oczy.
— Filipie — rzekła, muskając go po zjeżonych wąsach — przyznaj się... ty udajesz zagniewanego!
— Jak cię kocham serce... gniewam się prawdziwie!
— Już twoja mowa zdradza...
— Co tam mowa! Verba volant... a gniew gniewem... dla tego radzę wam dla miłego spokoju nie zbliżać się dzisiaj do mnie, ani mnie o, nic nie pytać!
— Ależ mężu, dosyć tej komedyi!
— Komedyi? Ja komedyantem? Do kroćset tysięcy!
— Widzisz, nawet ci dobrze nie idzie!
— Jakto, nie idzie mi! — krzyknął profesor i dla większego nacisku uderzył laską w podłogę — widzisz, że jestem do wszystkiego zdolny! Miejcie się na baczności i zdaleka odemnie!
W tej chwili wniosła służąca rosół. Pani Filipowa sama nie wiedziała co ma o tem wszystkiem myśleć. Machinalnie wzięła łyżkę do ręki i zaczęła nalewać. Z ściśniętem sercem siadła Aniela do obiadu.
— Pfu, co za rosół! — zawołał profesor zaraz przy pierwszej łyżce, chcąc nastrój gniewu jak najdłużej utrzymywać — rosół przydymiony!
— Nie... ojcze! Wcale dymu nie słychać! — cicho zaprotestowała Aniela.
— Cicho bądź i nie odzywaj się — odfuknął ojciec — jeżeli nie przydymiony, to przesolony... ale coś mu jest!
— Dobry rosół... sama zbierałam go!
— Lepszy psy jedzą!
I tak dalej szła takim trybem rozmowa przy obiedzie.
Wreszcie po mięsie podano jakąś dziwną zagadkową potrawę. Miała pozór kluseczków, które jednak bardzo niewyraźnie rysowały się w gęstej żółtej masie.
— Co to jest? — zapytał profesor, kolnąwszy masę widelcem.
Na widelcu nic nie zostało.
— Zgadnij mężu! — słodko ozwała się pani Filipowa.
— To jakaś arcygłupia mięszanina!
— To nowalijka, mężu!
— Nowalijka? Jaka nowalijka?
— Trzeba cię za ucho pociągnąć!
I dwa pulchne paluszki pani Filipowej zbliżyły się pieszczotliwie do ucha profesora.
Profesor z gniewem odsunął głowę.
— Czy ja dziecko czy co? — odfuknął — ale co to za głupia potrawa! Bardzo głupio wygląda!
— To... harbuz!
— Harbuz! harbuz! Któż znowu wymyślił tak głupią rzecz?
— Duch, który tworzy wszelką materyę!
Twarz profesora zaczęła się rozjaśniać. Słowa małżonki trącały o ulubiony temat. Było wielkie niebezpieczeństwo przegranej. Z wielkiem wysileniem zmarszczył napowrót brwi.
— I duch niemądry i materya niemądra! — odrzekł z całą indygnacyą zagniewanego człowieka.
— To wcale dobre, ojcze! — nieśmiało napomknęła Aniela, nie mogąc wcale zdać sobie sprawy, co właściwie stało się ojcu.
Biedna dziewica lękała się złowrogich domysłów, któreby jej marzeniom zagrażały. Ciemna przed godziną rozmowa ojca przybierała jakieś dziwne, niedobre znaczenie! Ona tłómaczyła to sobie zupełnie inaczej!
— Jak może być harbuz dobry! — odrzekł z najeżonemi wąsami profesor — jakie myśli może w głowie stworzyć tak podła materya!
— Zaczynam się naprawdę o mój albo o twój rozum obawiać! — ozwała się pani Filipowa.
Profesor rzucił widelec i wziął łyżkę. Przełknąwszy kilka łyżek harbuzu, aby bez doświadczenia o niczem nie wyrokować, splunął z akcentem i zawołał:
— Najlepszy duch z takiej materyi nic nie wyciśnie! Ponieważ obawiasz się o mój i swój rozum, to salwując własny, odchodzę!
Rzekłszy to, wstał od stołu i z miną uczciwie zagniewanego człowieka, odszedł do swojej pracowni. Matka i córka smutno patrzyły za nim. Żadna nie umiała sobie tego dziwnego zjawiska wytłómaczyć.
Gdy profesor drzwi za sobą zatrzasnął, nie mógł sobie odmówić pewnego uśmiechu, który świadczył o jego wewnętrznem zadowoleniu.
A był zadowolony z różnych względów. Najprzód wygrał bitwę, bo nieprzyjaciel musiał się przed jego przewagą cofnąć — powtóre przekonał się, że posiada siłę, za pomocą której bitwę wygrać można.
Żałował tylko, że pierwej o tem nie wiedział. Tyle razy przegrał, tyle razy musiał się cofać, a to wszystko było niepotrzebne. Ileż to razy dla miłego spokoju poszedł za zdaniem żony, chociaż był przekonany, że to zdanie nie było dobre! A gdyby tylko był okazał taką odwagę, z jaką się dzisiaj tak świetnie sprodukował, byłby niezawodnie na swojem postawił. Już dzisiaj widoczne były skutki nowego regulaminu. Jejmość nietylko nie atakowała, ale nawet coraz słodziej mówić zaczęła w miarę, jak on swój gniew i swoją silną wolę okazywał. Próbowała nawet pieszczot, czego dawniej przy żywszych dysputach małżeńskich nigdy nie bywało! Jaka szkoda, że tak późno tak dzielnego środka spróbował! Nie ma to jak brzęknąć szablą, gdy się pragnie pokoju!
Tak i podobnie myślał sobie poczciwy profesor, ciesząc się, że choć na schyłku życia znalazł ów kamień filozoficzny domowego pożycia, jakiego mu dotąd brakowało.
Dzisiaj mu ten środek bardzo pomógł. Niefortunna misya do sąsiada w przeciwległej kamienicy groziła mu burzą domową. Uprzedzając tę burzę, zaczął sam dmuchać i gromy rzucać — i burza ucichła. Nikt go nie śmiał zapytać o rezultat nieudałej misyi, a tymczasem może sprawę naprawić. Po południu przyjdzie młody budowniczy, można mu będzie to i owo napomknąć, i rzecz będzie skończona.
I zadowolony był z siebie poczciwy profesor. A w miarę tego, jak zadowolenie jego rosło, rosła i energia, a nawet pewne myśli zaczęły mu snuć się po głowie, na które dawniej nie byłby się odważył.
Położył się na fotelu i wyciągnął nogi jak człowiek, który ma o sobie niepospolite wyobrażenie.
— Jak to — pomyślał sobie — jeżeli silna wola i energia, jaką przy obiedzie okazałem, tak dobrze skutkowała, że ot teraz wolny jestem od wszelkich nagabywań, czyżby ta sama wola i energia okazana w ważniejszych celach nie miała tegoż samego skutku? Gdyby naprzykład wmięszać się w ten głupi układ małżeństwa, który w końcu do niczego nie prowadzi? Czyż Aniela nie mogłaby inaczej pójść za mąż?... Gdybym naprzykład mojej jejmości w tej materyi tak samo zęby pokazał, jak to dzisiaj po części uczyniłem, czyżby to nie skutkowało?
I uśmiechnął się do siebie.
— Mogłoby skutkować — myślał dalej — ale trudniejsza sprawa z Anielą. Gdyby stanęła wpoprzek, gdyby chciała co wydysputować, wykrzyczeć... to mniejsza sprawa. Wziąłbym zawsze górę nad nią. Przekonałem się, że mogę... Ale jeżeli ona tylko płaczem bronić się będzie? Na płacz nie ma sposobu — na łzy gniewać się nie mogę!
Zamyślił się głęboko.
— Dla czego nie mógłbym się gniewać? — prawił dalej w duchu — dla czegóż nie miałbym tupnąć nogą i powiedzieć: sic volo, sic jubeo! Dla czegóż nie? Święci nie lepią garnków... przecież i to potrafiłbym!
Zamknął oczy, oparł głowę o poręcz krzesła i czekał silniejszej fali energii, która się już rodziła.
Fala nie nadchodziła. Nie tylko nie przybywało energii, nie tylko dawał się czuć ubytek tejże, ale nawet jakąś senność, jakiś błogi pokój zaczął opanowywać całą jego istotę!... Ruszył się kilka razy na krześle, przesunął ręką po twarzy, aby się zelektryzować — ale senność i pragnienie pokoju przemagało nad wszelką lepszą intencyą!...
Zaczęło mu się mroczyć przed oczyma.
— Tam do kata — mruknął do siebie — tak mi jest, jakby nakręcona w mojej głowie sprężyna już wychodziła!... Urywa się zasób gniewu i energii!... Gdyby broń Boże teraz jejmość nadeszła, przegrałbym bitwę!
I wstrząsł się cały z widoczną trwogą. Senność i apatya wzmagały się coraz więcej.
— Otóż masz! — pomyślał sobie — porwałeś się Filipie z motyką na słońce! Bryknąłeś trochę i łeb spuściłeś! Wstydź się! Kobiety będą się śmiać!
I ruszył dwa razy głową, jak człowiek który zasypia.
Otworzył prędko oczy i wyprostował się.
— Cóż tam znowu! Tfu, jakaś zmora napada mnie! A temu wszystkiemu winien... ten harbuz!
I myśl jakaś niepoślednia, jak iskra elektryczna, przebiegła mu przez głowę.
— Tak rzekł do siebie — to ten przeklęty harbuz temu winien! Kto daje na obiad harbuz! Podła, głupia materya!... Kto wie, czy ci, którzy mówią, że wpływ potraw na funkcye umysłowe tak wielką rolę odgrywa, nie mają słuszności?... Warto się nad tem bliżej zastanowić!... A jeżeli tak jest w istocie, czyżby to nie był podstęp kobiet, aby w tak ważnym dniu złamać moją energię... potrawą z harbuza?...
Zmarszczył brwi i usiłował nawet pięść zacisnąć. Palce jednak odmówiły posłuszeństwa. Były sztywne i zimne jak u nieboszczyka. Takiego uczucia nigdy jeszcze nie zaznał. A powieki ciężyły mu na oczach, jakby były z ołowiu!...
— Być może — myślał dalej — że wodnista materya harbuza tak dziwnie działa na nerwy mózgowe; być może, że przemiana potrawy na czynniki ducha wpływa bardzo wiele na objawy tegoż... być może, że... że... objawy... duch... materya... pan Malina... Aniela... ten tego... tego ten...
I skłopotana głowa profesora upadła na piersi — a z nosowych otworów tejże głowy zaczął teraz wydobywać się jakiś oddech chrapliwy, podobny zupełnie do oddechu śpiącego człowieka.
Za chwilę skrzypnęły drzwi, a w wązkiej szparce okazało się miłościwie patrzące oko pani Filipowej.
Chrapanie profesora było jeszcze zbyt energiczne — pani Filipowa cofnęła się.
Gtdyby to przez sen profesor był widział, rzekłby do siebie z zadowoleniem:
— Gdy się jest lwem, to i śpiącego ludzie się boją!
Od drzwi męża cofnęła się pani Filipowa do saloniku, gdzie właśnie przy oknie siedziała w smutku pogrążona Aniela.
Aniela miała bardzo niedobre przeczucie. Nie mogła w żaden sposób odgadnąć, co się stało. Przypuszczała rzeczy coraz gorsze w miarę jak coraz więcej rozżalało się jej biedne serduszko.
— Może to tylko było złudzenie — myślała sobie — może on mnie nie kocha, może on nigdy nawet o mnie nie myślał!... Ależ słowa jego i spojrzenia... ot zwykle jak każdy mężczyzna! Oj ci mężczyźni! Mój Boże! Cóż ja mu zawiniłam, że tak srodze zażartował ze mnie?... Ale nie, to być nie może! Musi w tem być coś innego!... Ale co?... Zawsze coś niedobrego, jeżeli ojciec taki zły od niego powrócił!...
Coby jednak to było, na to rozum Anieli nie mógł odpowiedzieć!
Uderzyło ją to, że ojca w frontowym pokoju nie widziała. Siedziała przez cały czas przy oknie — patrzyła z po za firanek na przeciwległą kamienicę — ale znany jej dobrze pokój był przez cały czas pusty!
Gdzież był ojciec? Może tylko z matką rozmawiał i z jej rozmowy poznał, że Michał... że pan Michał może już z inną zaręczony!...
Prawdziwy chaos przeczuć i przewidzeń niedobrych panował w sercu Anieli, gdy się matka do niej zbliżyła.
W nielepszem była położeniu pani Filipowa. Nawa macierzyńskich jej marzeń była już przy brzegu, gdy nagle pojawiło się jakieś tajemnicze do tych niebezpieczeństwo. Mąż wrócił z misyi dyplomatycznej gniewny i opryskliwy, jakim nigdy nie był i trudno się nawet czegoś od niego dowiedzieć.
Spojrzała na córkę z westchnieniem.
— Czy ty nie wiesz co się stało? — zapytała.
Aniela ruszyła ramionami.
— Nic nie wiem — odpowiedziała smutno.
— Czy idąc tam, mówił co z tobą ojciec?
— Mówił.
— Co mówił?
— Mówił... mówił... że chętnie zgodzi się na to, abym nie była nieszczęśliwą!
— Dla czegóż masz być nieszczęśliwą? Nieszczęście chodzi tylko przy biedzie. Gdy człowiek musi harować, gdy potrzebuje każdy grosz dobrze obejrzyć zanim go wyda, gdy tego i owego trzeba sobie odmówić... to wtedy jest nieszczęście! Ale przy dobrym bycie, przy dostatkach... Przyznam ci się, że w pierwszym dziesiątku lat nie byliśmy wcale szczęśliwi. Żyj z tej nędznej pensyi, ubieraj się i płać za mieszkanie! Dopiero gdy się jakiś grosz uciułał, zawitała lepsza pogoda!... Przez to wszystko ty nie potrzebujesz przechodzić. Przyjdziesz do gotowego, wszystkiego mieć będziesz po uszy!
Aniela westchnęła.
— Może to wszystko było tylko złudzeniem! — więcej do myśli swych niżeli do matki powiedziała po chwili.
— Ależ żadnych złudzeń nie ma moje dziecko!
— Dla czegóż ojciec w tak dziwnym humorze powrócił?
Pani Filipowa z uwagą spojrzała na córkę. Badała, czy co wie o niecnych zamysłach sąsiada z naprzeciwka. Przekonała się, że nic nie wie, a nie chciała ją daremnie niepokoić. Takie rzeczy są niebezpieczne dla młodych serc — myślała sobie — gotowa zwrócić uwagę na to, co ją dotąd wcale nie obchodziło.
— Kto wie, gdzie był ojciec! — rzekła z miną dyplomatyczną.
— Widziałam dobrze, mateczko... był tam!
I różowym paluszkiem wskazała na okno przeciwległej kamienicy.
— Może chodził do szewca!
— Nie, mateczko; szewc mieszka na lewo, a ojciec szedł na prawo!
— Może pan Malina prosił ojca...
— Ależ ojciec sam mi mówił...
— Ojciec zamiast do ludzi, często mówi do siebie.
Aniela zasmuciła się. Załamała drobne rączki i smutno spojrzała przed siebie.
W tej chwili otworzyły się drzwi z bocznego pokoju a na progu ukazał się profesor w całej swojej lwiej okazałości. Nie wyglądał on teraz wprawdzie jako lew śpiący, ale miał wszelki pozór — lwa zaspanego. Ustał chrapliwy oddech, który taką grozą panią Filipowę przed chwilą był przejął — za to z jeżył się włos na głowie i był podobny do lwiej grzywy.
Zdaje się, że mimo wszelkiego groźnego wyglądania, zacny profesor nie był przygotowany na takie spotkanie. Nieprzyjaciel stanął przed nim w sile zdwojonej.
Chwilę zawahał się. Chciał już z gałązką oliwną zbliżyć się do żony, chciał przyznać się, że w braku innego konceptu wybrał przygotowania wojenne, ale o wojnie nigdy na seryo nie myślał — ale w sam czas przypomniał sobie odniesione na forpocztach zwycięztwo a dawna bitność i energia zaczęła powracać. Najeżył wąsy, a ręce jak Napoleon w tył założył.
— Cóż to za sejm znowu! — zawołał od progu i spojrzał w tył jak wódz oględny na każdy wypadek — cóż tam znowu za narada!
— Radzimy właśnie o tem — odpowiedziała łagodnie pani Filipowa — jaka może być przyczyna dzisiejszego twego humoru! Przecież dzisiaj jest dzień święty... mógłbyś był inny dzień do tego wybrać.
Pani Filipowa uderzyła w słabą stronę męża. Mimo katedry fizyki i mimo filozoficznych swoich zaciekań, był profesor człowiekiem religijnym. Dotknął go wyrzut, że w niedzielę wojnę domową rozpoczyna. Chciał już łagodnie z tego wyrzutu się tłómaczyć, gdy sobie przypomniał, że salus patriae summum jus, co znaczyło po polsku, że w wojnie z kobietami najniebezpieczniejszem jest zawieszenie broni z jakichbądź powodów.
— Dzień święty — odpowiedział z miną marsową — dzień święty ma swoje przywileje, ale nie zawsze. Przy wielkich fabrykach, gdzie idzie o doniosłe rezultaty, jak n. p. w gorzelni, browarze, w młynie i innych olbrzymich przedsiębiorstwach, gdzie woda lub para...
— Ciekawa jestem, jakie sobie dzisiaj wymyśliłeś przedsiębiorstwo!
— Przedsiębiorstwo jak świat stare: aby być panem w domu!
Pani Filipowa mało nie omdlała z zadziwienia.
Nie poznawała swego męża. Był on wprawdzie zaciekły na polu swoich teoryj naukowych a nawet groźne walki o wibracye atomów czyli niedziałków w pismach staczał — ale w sprawach domowych był zawsze nader uległym. Cóż mu się dzisiaj stało? Cóż go tak nagle zmieniło?
— Chcesz być panem w domu? — odpowiedziała pani Filipowa, aby jeszcze raz te zagadkowe słowa od męża usłyszeć.
— Tak jest... chcę być panem! — odparł z odwagą buntownik.
— Jaką teoryą doszedłeś do tego?
— Otóż teraz jesteś na dobrej drodze porozumienia. Każda dobra teorya jest lub powinna być normą życia. Długi czas badałem różne teorye o duchu i materyi. Przyszedłem do rezultatu, że duch jest wszechwładnym, że duch tworzy i organizuje, a materya jest mu posłuszną, i że wszelki pozorny ruch materyi jest tylko objawem tworzącego ducha! Rozumiesz mnie?
— Co to ma do rzeczy?
— Ma to wiele do rzeczy. Kto jest w domu tworzącym i organizującym duchem? Czy mąż i ojciec, czy żona i córka? Czy producent, czy konsumenci?...
Zaśmiała się przez łzy Aniela. Wzięła ojca czule za rękę.
— Ojcze kochany! Zapomniałeś jeszcze o najważniejszym nieprzyjacielu wszelkich organizacyj... o destruktorach!
— Destruktor... destruktor.
— Jeżeli naprzykład ktoś budowę cudzego szczęścia nagle niszczy...
— Budowę szczęścia niszczy?...
— Tak... budowę mego szczęścia!
Profesor spojrzał na załzawione oczy jedynaczki. Miękko zrobiło mu się koło serca. Wkrótce jednak opamiętał się. Przypomniał sobie, że walkę tak szczęśliwie rozpoczętą ma dalej prowadzić. Zebrał więc całą energie, najeżył wąsy jak bagnety do ataku i zawołał:
— Budowa szczęścia twego!... Czy ty wiesz co jest szczęście, czy ty umiesz budować? Czyś ty przy tej budowie radziła się serca, które jest wykwalifikowanym architektem?... Co, he?
— Ojcze! — odpowiedziała z powagą Aniela — idę za głosem serca! Mówiąc to, położyła drobną rączkę na sercu.
Smutno zrobiło się profesorowi.
— Jak można być tak okrutnym ojcem! — ozwała się w samą porę pani Filipowa.
— Ja... okrutnym ojcem? — powtórzył profesor już głosem bardzo miękkim.
— Jak można niszczyć szczęście własnej córki!
Profesor chciał się wyprostować, chciał z dawną energią rozpocząć kroki zaczepne — ale sił mu zabrakło. Chrząkał i ruszał się, ale sił nie przybywało. Ostatnią broń wytrąciły mu łzy Anieli.
— Ja niszczę szczęście córki! — zawołał smutnym głosem — toż jabym chciał jej nieba przychylić — jabym chciał...
I poczuł łzy w własnych oczach.
— Inaczej być nie mogło — pomyślał sobie — ten przeklęty harbuz! Zkąd im do głowy przyszło harbuzem mnie dzisiaj nakarmić! Taka podła materya harbuz! Jakież to siły może duch wyciągnąć z takiej materyi! Zkądże wziąć energii i silnej woli?...
I chwilę jeszcze myślał profesor nad tem, jaki to wpływ na siły umysłowe mogą wywierać różne potrawy... w jakim stopniu duch od materyi może być zawisły... nie wiedząc, że już samą myślą zbliża się do materyalistów...
Przerwał mu głośny płacz córki. W jakichś kurczach spazmatycznych upadła na krzesło i zaczęła płakać.
— Ty córkę zabijasz! — zawołała energicznie pani Filipowa, widząc, że profesor już topnieje.
— Córkę zabijam! — drżącym głosem odrzekł profesor, a łzy już na dobre zaczęły mu ciec po twarzy.
— Jesteś nieczuły i okrutny!
— Cóżem zrobił? Jeszcze nic nie zrobiłem.
— Przecież widzisz, że ona kocha.
— Widzę... widzę! Ktoby się był spodziewał! Nigdybym nawet nie przypuszczał! Ona go kocha!
— Mój ojcze! — słabo ozwała się Aniela — zaklinam cię na wszystko w świecie...
— Czy słyszysz?
— Słyszę, słyszę!
— Czego biegasz po pokoju?
— Szukam czapki!
— W pokoju jadalnym pod krzesłem!
— Idę, idę... ja zabijam! Mój Boże, ja dziecko własne zabijam! Jeżeli go tak kocha...
Z temi słowy wypadł za drzwi.
Pan Malina, do którego w tej chwili dążył po schodach profesor, był także w niemniej burzliwem usposobieniu.
Zaraz po ucałowaniu rączek pani Filipowej wszedł do swego frontowego pokoju i usiadł przy oknie, aby obserwować cały przebieg kampanii profesora.
A na tym przebiegu zależało mu wiele. Nie zapomniał wcale słów szalonego budowniczego, który wyraźnie powiedział, że rywala swego lub w jakikolwiekbądź sposób nieżyczliwego człowieka zrzuci z drugiego piętra na ziemię. Mówiący to jako budowniczy wiedział, że przestrzeń z drugiego piętra na ziemię wynosi tyle łokci ile potrzeba do złamania karku lub rozmiażdżenia mózgu. Groził więc śmiercią swemu przeciwnikowi. A śmierć to przecież nie bagatela!
O tem wszystkiem pamiętał pan Malina. Pamięć jego jakby na nieszczęście zeszła się z jego wyobraźnią. Nastąpiły teraz rzeczy, o jakich pan Malina nie miał wyobrażenia. Przed jego oczyma przesuwały się dziwne obrazy. Zdawało mu się, że widzi człowieka napadającego na siebie, że ten człowiek chwyta go za gardło, że ciągnie go do okna... następuje śmiertelna walka... czuje szum powietrza... świst wiatru... widzi przed sobą ostry bruk ulicy... zbliża się do tego bruku, do tych kamieni tak zimnych i strasznych... brrr!
Pan Malina wstrząs! się.
— Głupstwo! — pomyślał sobie — zkąd się takie myśli biorą człowiekowi?... Ba, ale dyabeł nie śpi! Każdy waryat mówi sobie, że ja jestem jego nieprzyjacielem.
I zadumał się.
— Jakto — myślał znowu — jeżeli się komu w drogę wchodzi, jest się już tem samem nieprzyjacielem!... Ale ja przecież nic złego nie powiedziałem o nim! Przeciwnie, wyraźnie mówiłem że nie jest ani łotrem ani...
Takie myśli i monologi trwały dosyć długo. Podczas tego patrzył ciągle pan Malina w okno niebezpiecznego człowieka i dziwnym sposobem nic w tych oknach nie widział. Nie było tam ani pana Filipa, którego przecież widział wchodzącego do kamienicy, ani wichrowatego gospodarza. Cóżby to mogło być? Czy w tajemnej tylnej izdebce konspirują przeciw niemu?...
Myśli takie nie były przyjemne i podrażniały tylko i tak zaniepokojoną wyobraźnię.
Trwało to długo, dość długo. Wyobraźnia nie próżnowała i coraz czarniejsze nasyłała obrazy...
Wreszcie wyszedł profesor na ulicę. Wyglądał jak zmyty. Miał włos rozczochrany i twarz zarumienioną jakby z bójki wracał. Być może, że szaleniec w przystępie szału poturbował profesora... a jeżeli pośrednikowi tak się dostało — cóż dopiero stanie się z autorem tego wszystkiego.
Pan Malina zamknął oczy, aby tych strasznych rzeczy nie widzieć, które teraz przed nim przesuwały się. Widział jakieś ciało leżące bez ruchu na bruku ulicy...
— Coś musi być niedobrego — pomyślał — jeżeli takie złe przeczucia mnie dręczą! Dyabeł nie śpi...
Teraz stanęły mu już włosy na głowie.
Z pierwszego piętra zaleciał jakiś brzęk i hałas, a nawet zdawało się, że ktoś jakiś przedmiot silnie kijem uderzył!
Były to odgłosy przygotowań wojennych pana Filipa w przedpokoju i izdebce jadalnej.
Pan Malina zerwał się na nogi. Poczuł pot zimny na czole.
— Cóż to jest? Miałżeby już zwaryować? Miałby już iść do mnie? Tam do kata! Oto trzeba mi było żeniaczki!
I silnie pociągnął za sznur od dzwonka.
Stanął przed nim stróż Jan.
— Janie, kogoś tam spotkał na schodach?
— Nikogo, panie!
— Jakto nikogo? Ten pan budowniczy...
— Wcale go nie było.
— A zkądże ten krzyk i hałas?
Jan zaczął nadsłuchiwać lewem uchem.
— Idź na dół i posłuchaj! A gdy wrócisz, przynieś z sobą to żelazo do wyrębywania lodu! Rozumiesz?
— Rozumiem! — odparł posłuszny sługa.
W śmiertelnej trwodze przebył pan Malina ten czas nieobecności służącego. Najdziwniejsze potwory otaczały go zewsząd. Ocierał pot z czoła co chwila.
— Czy ja zwaryował — myślał sobie — po co mi się żenić? Czy mi tak źle, czy co. Co ja zyskam na tem? Żonka młoda będzie gachów za sobą wodziła... do tego wydatki na dom, na choroby różne, na zabawy!... Na co mi tego? A karetę jeszcze i konie obiecałem kupić!... Kareta co najmniej będzie kosztowała... a konie drugie tyle... a furman... a owies... a owies, siano, sieczka... tfu! Na co mi tego!
I szybko zaczął chodzić po pokoju.
— Dwa... trzy... cztery razy większe wydatki! Czy mi tak źle czy co? Mam obiad u Aleksandrowej za... farfurkę kwaśnego mleka... a gdy ten tego... Czy mi tak źle? Po co mi się żenić! Do którego kata kłaść zdrową głowę pod ewangelię?
Wszedł stróż Jan. Pan Malina umknął za szafę.
— Kto tam? — krzyknął jak mógł najgłośniej.
— Ja proszę pana!
— A to ty!... No powiedz mi, co tam jest?
Jan zrobił minę bardzo tajemniczą.
— Proszę pana, ja nie wiem co się stało! Profesor wrócił do domu z naprzeciwka... i tak krzyczy i hałasuje, jak tego jeszcze nie było!
— Kto?... Profesor?...
— Tak, profesor... Chciał bić wszystkich — żona schowała się do spiżarni, a panna wlazła pod łóżko! — Cóż się stało? Zkądciś także przyszedł! Powiada, że tu wkrótce straszne staną rzeczy!
— Straszne rzeczy?
— Że czyjaś śmierć będzie!
— Śmierć?... Śmierć?... Janie zamknij dobrze drzwi od sieni.
Jan zatarasował drzwi.
— Słuchaj Janie!... Czyś ty był żonaty?
— Byłem proszę pana.
— Powiedz mi... czy warto żenić się?
Jan spojrzał z uwagą na pana.
— Prawdę powiedziawszy, nie warto! odpowiedział.
— I ja tak myślę. Swoboda lepsza!
— To prawda. Bywało, jak kiedy człowiek trochę napiły przyszedł do domu, to zaraz była obraza boska. A tak teraz codziennie golnę sobie na wieczór kwaterkę, przyjdę do izdebki, wyśpię się i basta!
— I wydatek większy z żoną!
— Ba! — Ja dzisiaj od miesiąca ciepłej strawy nie miałem w gębie... a żyła nieboszczka, to dawaj pieniędzy na targ, na mięso, mleko, jarzynę...
— Nie opłaci się żenić!
— Jeszcze komu! Co innego człek biedny potrzebuje aby ktoś wyprał i połatał... a pan...
— Proszę cię... czy ta Anusia... wiesz, ta szwaczka z czarnemi oczyma... czy wróciła do magazynu?
— Wróciła... wczoraj ją widziałem. Pytała się o pana.
Pan Malina podkręcił wąs i przeszedł się po pokoju.
— Na co mi się żenić — pomyślał sobie — tylko wydatki trzy razy większe... A do tego ten szalony człowiek gotów na prawdę zrzucić człowieka z drugiego piętra.
I rzucił okiem na ulicę. Prędko odskoczył od okna jakby żmiję tam ujrzał. Na ulicy stał właśnie młody budowniczy i patrzył wprost do góry.
— Grotów przyjść!... Janie, czy drzwi zamknięte?
— Zamknięte, panie.
W tej chwili zapukał ktoś do drzwi.
— Kto tam? — zapytał Jan.
— Ja jestem! — ozwał się głos profesora.
Malina się zawahał.
— Czy puścić? — zapytał Jan.
Co tu robić? Może go wcale nie puścić? To gorzej. Przecież sam jeden, a nas dwóch. Tamten jeszcze stoi na ulicy pod kamienicą. Trzeba go puścić i wyraźnie mu powiedzieć. Jestem spokojnym człowiekiem i żadnych awantur nie szukam!
Tak myślał sobie pan Malina i kazał prosić profesora.
Profesor miał jakąś minę tajemniczą. Spojrzał z pod oka na gospodarza.
Profesor nie dał jeszcze za wygranę. Jeszcze miał nadzieję, że nie zabijając córki, jak się wyrażała pani Filipowa, naprowadzi bieg rzeczy na inne tory.
Postanowił otwarcie rozmówić się z panem Maliną. Usiadł na krześle i potarł ręką po głowie. Trudno mu było o początek.
— Pan darujesz — zaczął — ale otwarta rozmowa najprędzej prowadzi ludzi do celu.
— Nie wiem do jakiego celu pan dążysz — odpowiedział wymijająco pan Malina.
— Mówię o wiadomym mnie i panu celu... ale zwracam uwagę pana, że najlepiej będzie prosto do rzeczy przystąpić.
— Prosto, prosto, panie dobrodzieju!
Pan Malina siedział na żarzących węglach. Nieprzyjaciel stał na ulicy i patrzył w jego okna.
— Otóż nazywając rzecz po nazwisku — mówił dalej profesor z widocznym wysiłkiem.
— Rzecz po nazwisku...
Zabrakło profesorowi odwagi. Wspomniał sobie łzy Anieli. Na taki widok potrzeba było silnej woli i znakomitej energii — a tych nie było!
— Przeklęty harbuz! — pomyślał profesor — gdzież tak podła potrawa może natchnąć energią! Przecież duch posiłkuje się materyą...
— Prosto do rzeczy, panie łaskawy! — napominał niecierpliwy pan Malina.
— Zmierzając do rzeczy — jąkał profesor — a mówiąc prosto i bez ogródki...
I urwał bo mu zabrakło odwagi.
— Czy lubisz pan... harbuz? — zaczął po chwili przypomniawszy sobie niegodną potrawę.
Pan Milina przybladł.
— Co?... harbuz? — zapytał drżący z gniewu.
— Tak... harbuz, panie! Zwykły harbuz... przygotowany z kluseczkami!
— Harbuz?
— Jeżeli pan tego nigdy nie jadłeś, to pofatyguj się na dół, a tam poczęstują pana tą potrawą!
— Harbuz! Harbuzem mnie traktujecie?
Profesor dobrodusznie skinął głową.
— Utrzymują, że każda potrawa jako materya wpływa na bieg myśli i uczuć, a więc w bezpośredniej jest styczności z duchem...
Nie dokończył poczciwy kandydat do katedry filozofii, bo pan Malina trzymał żylastą ręką klapę nowego jego surduta...
— Harbuza mnie dajecie — krzyczał nad uchem zdumiałego profesora — harbuzem odpowiadacie na moje tyle dla was zaszczytne propozycye... Otóż mam zamiar wzajem odpowiedzieć wam, a stróż Jan jest świadkiem, że przed waszym harbuzem postanowiłem cofnąć się z memi zamiarami i waszą córkę komu innemu odstąpić.
Pan Malina mówił to cały siny ze złości. Ręce drżały mu, krwią oczy nabiegły. Umierał prawie ze wstydu, że mu dano... harbuza!
— Pan odstępujesz od swoich zamiarów? — z zadziwieniem zapytał profesor, usiłując uwolnić klapę surduta z żylastej ręki.
— Na seryo nigdy o tem nie myślałem! — krzyczał z szyderczym uśmiechem pan Malina.
— Nie myślałeś na seryo? A poco było bałamucić nas?
— Bo tak mi się podobało!
— Toż pan jesteś skończonym łotrem!
— A pan... głupim bakałarzem!
Ostatnie słowa wypowiedziane były z całą namiętnością i głosem donośnym. Profesor chciał jeszcze coś replikować, ale silna ręka pana Maliny obróciła go twarzą do progu i w tym kierunku dalej go popchnęła. Profesor chcąc nie chcąc musiał iść dalej w tym kierunku i wkrótce ujrzał się na schodach prowadzących na pierwsze piętro.
............
............
Podczas tej katastrofy siedziała pani Filipowa w salonie przy oknie, które niby dla świeżego powietrza przed chwilą była otworzyła. W istocie zaś chciała ona podsłuchać rozmowę męża z panem Maliną, który mieszkał tuż nad salonem. Aniela siedziała w kącie z załamanemi rękami.
Wkrótce usłyszały obie kobiety głośną rozmowę na górze. Usłyszały groźne słowa pana Maliny; głośniejszą jeszcze replikę profesora. Wkrótce usłyszały nieprawidłowe stąpanie po schodach...
Zdziwione pobiegły do drzwi. W drzwiach w tej chwili pojawił się profesor.
Profesor miał zmięty kołnierz i klapę naddartą, a twarz jego była czerwona jak rozpalone żelazo.
— Niech was... kaci wezmą z takim konkurentem! — zawołał ocierając pot z czoła.
— Co takiego? Co takiego? — zapytały obie naraz.
— To cham... to człowiek bez wychowania... powiedział, że o Anieli nawet nie myślał, że sobie tak z nas wszystkich zażartował!
— On tak mówił!
— Tak mówił... stróż Jan był światkiem!... Gbur jakiś... niedelikatnie się ze mną obszedł... ale cóż żądać od człowieka, który nie umie nawet rozróżnić teoryi od hypotezy?... Głupiec! Bałwan co się zowie! Aniela byłaby z nim najnieszczęśliwszą kobietą!...
— Kto?... z kim?... — zapytała Aniela.
— Z kim?... Z Maliną!
— Z Maliną?
— Przecież się w nim zakochałaś!
— Ja?... Któż to znowu powiedział?
— A o kimże myślałaś?
— Ja... ja... ja przecież myślałam o panu Michale.
Profesor rozkraczył nogi i wytrzeszczył oczy.
— O panu Michale? — zapytał a nagła radość okrasiła mu twarz poczciwą.
Aniela rzuciła mu się w objęcia.
— Przecież ja pana Michała kocham!
Profesor spojrzał na żonę.
— Cóżeście mnie w pole wyprowadziły? Powiedziałyście, że pan Malina... Cóż to jest?...
W tej chwili rozległ się brzęk szyb na drugiem piętrze. Pan Malina otworzył okna.
— Głupcy! — krzyknął z okna w intencyi, aby go lokatorowie pierwszego piętra słyszeli — głupcy, oni myśleli że ja na seryo o ich córce myślał!... Żartowałem sobie i kwita! Głupi bakałarz! On myślał że ja z jego córką się ożenię!... Albo ta głupia bakałarzowa z wytynkowaną twarzą i podmalowanemi oczyma... Czy mi potrzeba żony, czy co? Czy mi tak niedobrze? Głupia baba! Kamienica wlazła im do głowy! O nie dla psa kiełbasa!...
Wszystko to słyszano w salonie profesora. Miał także to słyszeć szalony budowniczy, który ciągle stał na ulicy i patrzał do góry...
Pani Filipowa o mało co nie zemdlała. Słysząc o tynkowanej twarzy i podmalowanych oczach, była już bliska apopleksyi z gniewu.
— A to gbur! — zawołała — masz słuszność mężu, że gbur co się zowie. Aniela nie dla niego!...
— Więc pana Michała kochasz? — pytał z pieszczotą szczęśliwy ojciec.
— Pan Michał — nieśmiało zauważyła pani Filipowa — pan Michał jest... biednym!
— Co biednym! — zawołał z energią profesor — bogactwo, dostatki to materya! Gdzie jest duch silny, tam i materya gromadzi się według jego woli! Rozumiesz?... Pan Michał za dziesięć lat wybuduje sobie lepszą kamienicę niżeli ten gbur posiada!... Powiedział że masz twarz...
— Gbur to prawda... zdaje się, że nawet ciebie poturbował trochę.
— Coś mi tam macał po kołnierzu...
— I ty nic na to?
— Niech to już ojciec zostawi panu Michałowi! — wpadła nagle Aniela.
A w tej właśnie chwili wszedł do pokoju pan Michał.
Młody budowniczy miał twarz ożywioną i ubiór staranny. Widać było, że jakieś przyjemne uczucie zmięszane z pewną bojaźnią opromienia całą jego postać.
Twarz Anieli oblał szkarłatny rumieniec. Tak nagle wszedł — tak jakby go kto wołał!... W zakłopotaniu uroczem splotła rączki i okiem rozpłomienionem spojrzała na rodziców.
Pani Filipowa jeszcze nie była przyszła do siebie. Jeszcze brzmiało jej w uszach: twarz wytynkowana — głupia baba!...
Zamknęła szybko okno, aby coś więcej jeszcze ztamtąd nie wleciało do pokoju...
Spojrzała teraz spokojniej na młodego człowieka. Wydawał się jej wcale przyzwoitym. Miał twarz inteligentną, w oczach malował się widoczny dla niej szacunek. Uczuła wyraźną sympatyę dla niego.
Jeden profesor nie przyszedł jeszcze do równowagi. W jego ruchach malowała się niezwykła energia. Poprawił kołnierz i chwycił z gorączką gościa za rękę.
— A co — zawołał z roziskrzonemi oczyma — czy moja teorya niedobra? Nie powiedziałem, że duch góruje nad materyą... że duch po za materyą organizuje wcale co innego od tych rzeczy, które my materyalnem okiem widzimy... czy nie mam słuszności, że duch silny, duch czysty i według praw bożych działający w końcu zwyciężyć musi... że tym sposobem wszelkie na pozór ustalające się bezprawie, wszelka krzywda czy jednostek czy ogółu musi w końcu runąć i rozpłynąć się, jak rozpływają się mgły nocne gdy światło jutrzenki zawita... że nawet...
Chwyciła go małżonka za ramię.
— Filipie! — przerwała uczonemu człowiekowi — co też ty wygadujesz! Jesteś jeszcze w rozdrażnieniu po scenie na górze...
Profesor poprawił znowu kołnierz.
— Cicho bądź serce — odrzekł — my się rozumiemy z panem Michałem. Mulier taceut in ecclesia! Co ty wiesz o teoryi i hypotezie!... Cha, cha, cha! A to nas, panie Michale, duch w pole wyprowadził, podczas gdy materya wodziła nas za nos! Powiadam ci, że nietylko nas, ale wielu nawet bardzo zacnych uczonych wodzi za nos ta materya zwodnicza! Myślą, że w niej skupia się całe życie świata! A tymczasem... czy wiesz panie Michale, że Aniela...
Pani Filipowa pociągnęła męża za połę.
— Filipie — zawołała — popraw lepiej kołnierz!
Profesor pociągnął za klapę.
— Czy wiesz — mówił dalej w zapale — że Aniela nas oboje także w pole wywiodła?
— Ojcze — przerwała zapłoniona Aniela — pan Michał nie wie jeszcze nic o obeldze, jaką wyrządził ojcu pan Malina.
Pan Michał stał dotąd nieruchomy. Nie mógł dobrze zrozumieć co do niego mówiono. Widział tylko około siebie twarze rozgorączkowane, wejrzenia bardzo przyjazne. Nawet pani Filipowa nie miała na ustach owego szyderczego uśmiechu, który zawsze tam gościł, gdy z niższymi od siebie rozmawiała.
Dopiero słowo „obelga“ wróciło mu przytomność.
— Kto panu śmiał obelgę wyrządzić?! — krzyknął aż na drugie piętro echo słów jego pobiegło.
— Nie uwierzysz pan jaki to gbur ten pan Malina! — ozwała się pani Filipowa.
— Powiedział, że moja żona ma twarz...
— Co tam powiedział to powiedział — przerwała pani Filipowa — pies szczeka a wiatr niesie... ale co tobie mój mężu zrobił?
— Za pozwoleniem, moja droga! Co mi zrobił to moja sprawa, ale obowiązkiem każdego męża jest ująć się za honor i dobrą reputacyę swojej małżonki. Przecież tylko pewnego rodzaju kobiety mają twarze...
— Czy wiesz pan — przerwała profesorowi małżonka, zwracając się do pana Michała — czy wiesz pan, że ten gbur mego męża ze schodów zrzucił?
— Pan Malina! — krzyknął młody człowiek.
— Przepraszam, o zrzuceniu z schodów mowy nie było! Sam zszedłem według normalnych funkcyi nóg moich!
— Pan Malina poważył się tak zacnego i poważnego człowieka! — wołał w gniewie pan Michał.
— Który za pana to wszystko wycierpieć musiał! — uzupełniła pani Filipowa.
— Za mnie?
— Mówiłeś mu pan, że... nasza Aniela panu się podobała!
Pan Michał poczerwieniał cały jak burak. Twarz Anieli wyglądała jak alkiermes.
Szybko postąpił naprzód młody człowiek.
— Jeżeli tak — zawołał drżącym od wzruszenia głosem — to niech mi wolno będzie wobec rodziców wyznać, że byłbym najszczęśliwszym... byłbym nad miarę szczęśliwym... byłbym...
— Panie Michale — przerwała Aniela z rozkosznym uśmiechem — przedewszystkiem chodzi tu o obelgę, jaką ojcu wyrządził ten niegodziwy człowiek...
— Człowiek bez wychowania!
— Za pozwoleniem — zawołał profesor — to do mnie należy... czuję w sobie dosyć energii!
Profesor wziął laskę do ręki i wyszedł.
— Idź pan za ojcem, panie Michale — zawołała szybko Aniela.
— Idź pan, idź pan! — dodała pani Filipowa.
Młody budowniczy wypadł za profesorem.
............
............
Po niejakim czasie wrócili obaj z wyprawy. Byli czerwoni jak dwa raki, ale na twarzach mieli uśmiech zadowolenia.
Z uśmiechu pana Michała można było poznać, że profesor przy samej akcyi jak też i w drodze z drugiego piętra wyjaśnił mu całą sprawę. Również i pani Filipowa dowiedziała się coś od córki o młodym budowniczym. Była trochę zamyślona — po jej twarzy błąkał się jeszcze jakiś cień smutku za utraconym rajem, ale w oczach zaczęło się już wypogadzać.
Obaj bohaterowie opowiedzieli dzieje swoje na drugiem piętrze. W opowiadaniu ich jednak była wielka niezgodność. Podczas gdy profesor siebie na drugi plan stawiał, a o Michale jak o prawdziwym bohaterze mówił, pan Michał znowu podnosił odwagę i energię profesora, a sobie tylko podrzędną przypisując rolę. Utrzymywał, że tylko stróża zmusił do neutralności, którego pan Malina w żelazną halabardę uzbroił.
Z tego wszystkiego jednak dowiedziały się kobiety, że pan Malina bardzo się upokorzył, że profesora stokrotnie za swoją popędliwość przepraszał, że o twarzy i oczach pani Filipowej w złej intencyi nie mówił, i że wreszcie pana Michała wysoko ceni i szanuje.
Profesor uznał za stosowne przyjąć to wszystko za zupełną satysfakcyę, położywszy nacisk na nieomylność swojej teoryi, według której każda chwilowa brutalna przewaga materyi musi ustąpić panowaniu ducha, poczem następuje zwycięztwo dobrego!
Pani Filipowa była tym wyrokiem sprawiedliwości dziejowej tak zadowoloną, że wyciągnęła białą rączkę do pana Michała:
— Niech pan u nas bywa — rzekła z macierzyńską słodyczą — niech pan częściej bywa!...
∗
∗ ∗ |
Czytelnicy domyślą się już końca, bo nawet zacny profesor domyślił się zaraz, jaki skutek mieć będą owe donośne słowa małżonki.
Nie mógł się jednak powstrzymać, aby do owych słów nie dodać:
— Tak, panie Michale — rzekł do gościa z powagą przyszłego teścia — wszystko zależy od ostatecznego wyniku walki materyi z duchem... nie tylko to co widzimy jest materyą. Fakta codzienne i fakta dziejowe są także materyą, z którą walczy duch sprawiedliwości. A chociaż często te fakta cały horyzont zaciemniają, chociaż często wieczną grożą nam nocą, to jednak duch czasów i przestrzeni rozgromi te chmury i jasne na ziemi zaświeci słonko! Tak, panie Michale... walka dobrego ducha odbywa się nieustannie, chociaż my jej nie widzimy; tak samo jak nie widzieliśmy po za dwupiętrową kamienicą pana Maliny waszej zacnej i przyrodzonej sympatyi!
Szczęść wam Boże!