<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Trędowata
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Dziennika Poznańskiego
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Była niedziela. Po śniadaniu pani Elzonowska zamknęła się u siebie. Lucię zabrał pan Maciej, który lubił czasami pogwarzyć z wnuczką, lub coś jej przeczytać ze starych ksiąg.
Stefcia usiadła do fortepianu. W odosobnionym salonie grała swobodnie. Różnorodność wrażeń przebijała w muzyce wyraźnie.
W tem drzwi szarpnięto gwałtownie. Wpadł do salonu Prątnicki. Stanął i, rozglądając się dokoła, zapytał zdziwiony:
— Gdzie jest panna Lucyna?
— U dziadka — odparła chłodno zapytana.
Prątnicki strzepnął palcami w sposób, przypominający karczmę i zawołał:
— A to dopiero mamy pecha, no!
Stefcię zastanowiły jego słowa, spojrzała na niego zdziwiona:
On to spostrzegł, włożył ręce w kieszenie i dodał jakby od niechcenia:
— Mieliśmy się tu spotkać z Lucią... hm... z panną Lucyną. No i trzebaż tego dziadka... fatalizm!
Panna Rudecka wstała gwałtownie i rzekła surowym głosem:
— Proszę nie mieszać Luci do swych... pomysłów i zaniechać wyrazu „my“. Bardzo proszę.
Prątnicki zatrzymał się na miejscu.
— Cóż to za ton oratorski? — zawołał szyderczo. — Pani chce odgrywać wobec mnie rolę mentora?
— Powtarzam, że nie pozwolę, aby się pan o Luci tak odzywał, nie pozwolę ze stanowiska jej nauczycielki.
— Proszę!... a cóż to złego mówiłem? że się tu mamy spotkać? Przed pół rokiem pani była względniejsza, gdy chodziło o siebie.
Pod Stefcią nogi zadrżały. Omal nie upadła. Ale przemogła się, podniosła dumnie głowę i rzekła dobitnie:
— Pan mi to śmie mówić? pan?
Tyle w niej było powagi, taka siła pewności brzmiała w jej słowach, że Prątnicki zmieszał się. Korzystając z tego, mówiła dalej:
— Po panu mogłam się tego spodziewać, ale to jeden dowód więcej, że mam prawo zabraniać panu mówienia w ten sposób o Luci.
— Nie ma pani prawa zabronić mi! — zawołał gwałtownie.
— Owszem, na podstawie własnego doświadczenia — mówiła ze spokojem, choć w niej wrzało.
— Tu nie może być żadnych podstaw i porównań, bo tamto co innego, a to co innego.
— Panie Prątnicki — rzekła poważnie — bądźmy szczerzy. Pan zajmuje się Lucią — ale czy pan obliczył następstwa?
— A cóż to może panią obchodzić?
— Powinno obchodzić. Lucia jest oddana pod moją opiekę, za jej spokój odpowiedzialna jestem. Zresztą nietylko traktuję to jako obowiązek, dbam o nią z własnego przywiązania.
— Nie zjem jej przecież — bąknął Prątnicki.
— Wyraża się pan dość trywialnie... Ale mniejsza o to. Nie chcę, aby pan zakłócał spokój Luci i mącił pogodę jej myśli.
— Za to pani wyraża się kwieciście! — wybuchnął śmiechem.
Zagryzła wargi i poczerwieniała mocniej.
— Proszę, niech mi pan odpowie jeszcze słowo. Czy pan mówił Luci?...
— O czem?
— O swych uczuciach względem niej.
Edmund parsknął krótkim, rubasznym śmiechem, w którym jego cynizm ujawnił się w całej pełni. Ale ten śmiech otrzeźwił go natychmiast; odwrócił się zmieszany i zbity z tropu. Czuł, że się zdradził, złość go porwała na Stefcię, klął w duszy ją i siebie.
Stefcia zbladła. W śmiechu jego odezwała się taka ironja, taki bezwstyd, że nie można było łudzić się. Jego nagłe zamilknienie dowodziło, że i jemu wybuch ten wydał się zbyt przeźroczystym.
— Och! jakiż niski człowiek! — myślała.
Prątnicki podszedł do niej tak blisko, że musiała się cofnąć, i rzekł zdławionym głosem:
— Przed panią zwierzać się nie będę. Proszę mnie nie męczyć pytaniami.
— Ja już nic więcej wiedzieć nie chcę. Niech się pan usunie.
— A jeśli pani chce bróździć między mną a panną Lucyną — mówił rozgorączkowany, zastępując jej drogę — to ja potrafię się zdobyć na odwet...
— Doprawdy?!... Nie wiedziałam...
— To się pani dowie! — wybuchnął.
Krew jej uderzyła do głowy. Mierząc go sztywnym wzrokiem, rzekła chłodno:
— O! proszę! niech się pan nie zapomina!
— Czy ja kocham pannę Lucynę, czy nie, nikomu nic do tego. Ostrzegam!
— Mnie o pana nie chodzi, tylko o Lucię.
— Żeby się nie zakochała we mnie? Cóż pani ma przeciwko temu?
— Pan pyta?
Prątnicki spojrzał uważnie na Stefcię. Wydała mu się śliczną w gniewie. Przysunął się i usiłował wziąść ją za rękę.
— Zazdrość przez ciebie przemawia — szepnął — ty mnie jeszcze kochasz.
Panna Rudecka odskoczyła gwałtownie. Uczuła lód we krwi. Gniew i pogarda rozsadzały jej piersi. Wyrzuciła z siebie ze wstrętem.
— O głupoto! — bezczelna głupoto!
— Jak pani śmie!... jak pani śmie! — krzyknął czerwony z gniewu.
— Niech pan wychodzi natychmiast!... Proszę! — wołała Stefcia, wskazując drzwi.
Za oknami rozległ się suchy trzask motoru. Prątnicki spojrzał w okno.
Przed gankiem stał ponsowy samochód z Głębowicz, błyszczący lakierami. Wysiadał z niego Waldemar, oddając korbę palaczowi.
— Niech pan wyjdzie natychmiast! — powtórzyła rozgorączkowana Stefcia, nic nie słysząc.
Ale Edmund już sam ruszył do drzwi, gotowy do prędkiego wyjścia. Na progu stanął, zaśmiał się szyderczo i syknął zjadliwie:
— Odchodzę, odchodzę! przyjechał obrońca... Jego radzę przyjąć łaskawiej.. Życzę powodzenia!...
Wyszedł trzasnąwszy drzwiami.
Stefcia upadła na krzesło wyczerpana, oddychając mocno. Ściskała dłońmi skronie, wybuchnęła płaczem. Niepowstrzymane łzy gradem płynęły z jej oczu.
W tem zerwała się, wybiegła z salonu, dążąc do siebie.
Usłyszała w korytarzu głos ordynata.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.