<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trędowata |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Dziennika Poznańskiego |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Znikły ostatnie ochłapy śniegu.
Natura gotowała się do przyjęcia wiosny.
Słońce uśmiechnięte, rozparzone, spuściło się niżej, cisnęło na, Ziemię zdroje gorących zarzewi, namiętnych uścisków. Grzało ją piekło lubieżnym płomieniem.
Rozdyszał się cały świat.
Suche wiatry przelatywały pola, tłukły po miedzach i drogach, zgarniając niby grabiami błoto na swe barki. Szumy poszły potężnie i dzikie gwary przyrody. Łomot pękających lodów, trzask łamanej kry huczał, jak podziemny grom. Walka gigantów — wzburzonych wód — ze skorupą lodową.
Zwyciężyły nabrzmiałe fale.
Jak wrzątek wewnętrzny rozrywa wulkan, tak spienione wody przedarły twardy pancerz, rozlały się na nim i, biorąc pod siebie miażdżyły ciężarem swych mas. Huk niedobitków lodowych zagłuszały potężne ryki rozpasanej wody. Z głośnym chlupotem waliły zwichrzone strumienie, rwąc potokami z pól, warcząc jak bestje wściekłe na słońce, że je wywłaszcza z rowów i kałuż. Stargane, brudne, wpadały niby żmije, do rzek i jezior. Wody rzeczne wznosiły się nad poziom. Zajadłe strumienie parły je z boków, wżerały się w nie, niosąc na swych falach muł, odłamki gałęzi i suche trawy.
Słońce pędziło wody, wichry smagały je z żywiołową siłą, rozpędzając, dusząc, aż przerażone ukryły się na dno rzek, wsiąkły w rolę.
Nie zamarły. Zaczęły rozmiękczać skostniałe grudy, wirować w żyłach ziemi. Pokorne już, poddane, pomagały słońcu w robocie.
Wieczory nastały ciepłe. Spadły obfite rosy.
I namiętność buchnęła z ziemi, dreszcze ją przeniknęły. Z potężnych płuc ziały rozkoszne białe opary.
Skłębione słupy mgieł tłoczyły się z piersi rozgrzanej gleby. Wieczorem, w nocy, aż do wschodu słońca kurzyło na polach. Opary przewalały się na łąkach, omotując lasy bałwanami sinawej piany. Delikatne włókna pełzały nisko na bagienkach, przy księżycu lśniły, jak sproszkowane srebro.
— Ziemia dymi! — woła przyroda.
— Ziemia dymi! — krzyczą ptaki.
— Ziemia poczęła wiosnę!
— Chwała jej i cześć!
Wrzask radości zabrzmiał w przestworzach świata.
Wichry, jak dzikie ptaszyska, przycichły, zmęczone hulanką.
Zapanowało wszechwładnie słońce, haftując drogocenne tkaniny z blasków na powijaki dla nowopoczętej.
I nadeszła!
Z łona matki wyjrzała na świat młodziutka, piękna, omotana opalowemi mgłami, spowita we wstęgi słoneczne.
Chucha na nią matka-ziemia, kołyszą ciche prądy powietrzne i rośnie w cudną boginkę i potężnieje.
Aż wyzbyła się powijaków.
Wielki szum pochwalny świat rzuca do jej stóp, przyroda składa hołd, błagania biegną do niej i uśmiechy poddanych.
Unosi się wysoko, poprzedzana przez pazia-skowronka. Pierwszy baletnik ptaków rozsypuje na świat delikatne treliki, dźwięczące niby perły wśród różanej konchy.
I białe sztandary bocianów powiewają bogince; rozgłośne chóry żabich wieców niosą jej swą pieśń.
Klucze żórawi zawodzą dla niej nieszpory.
A za nią idzie czar.
Wiosna płynie w górę. Całą garścią czerpie ze skarbnicy słońca kolorowe pyły i sieje na ziemię. Złoto ciska na jaskry, błękit na niezapominajki, białe obłoczki rozdrabia na przylaszczki. Gwiazdy ma w dłoni, kruszy je i sypie, bez miary. Tworzy kobierce, tka złotogłów, splata wianki.
Namiętna potęga pochłania świat. Miłość bucha z pękających drzew, wre, kipi, wrzątkiem oblewa wszystko, co żyje. Idą szepty zmysłowe, duszne uściski.
I całusy i dreszcze rozkoszne.
Wielki spazm rozprężonej natury pali ogniem, kołaczą podniecone tętna w ziemi, żarne pulsa.
Rozszalały się pożądania! pożoga pragnień!
A przyroda poczyna i poczyna wciąż.
Wiosna rozkwitła, rozśpiewała się.
Sama zaczęła kochać.
Coraz nowe zakłada szaty. Włosy stroi w ametystowe, aksamitne sasanki, ubiera się w biel kwitnących drzew, w rubiny smółek. W sandałkach z bursztynowych kaczeńców brodzi po lustrach źródełek, spogląda w nie tęskna, marząca.
Wpada do lasów, przywołując kochanka.
Słychać moc jej głosów.
Roztęskniona wiosna szarpie naprzód ukwiecone ramiona; z gorących ust śle żałosne skargi.
— Miłości! miłości!
I strojna, rozrosła bogini czarów, z szałem w kipiącej krwi, o wieczornych zmrokach woła do księżyca:
— Pójdź!...
Spływa wielki, bladolicy, w tajemniczych cieniach baldachimów nocnych i tuli rozkochaną. Lśniące metalowe źrenice wpija w jej postać, przesuwa po jej cennych sukniach.
Bierze ją w ramiona i poi miłością.
I wargi jej spieczone gorączką żądzy ochładza pocałunkiem swych zimnych ust.
Szepcą razem porwani ogromną mocą kochania.
— Wiosna pragnie! — woła przyroda.
— Wiosna pragnie! — krzyczą ptaki.
— W niej się pocznie — lato.
— Chwała jej i cześć
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wśród pól głębowickich, pokrytych puszystą runią, wśród rozkwitłych lasów jeździł konno ordynat, szczęśliwy, pierwszy raz w życiu odczuwając tak potężnie piękność swej ziemi w krasie wiosennej. Płomiennym wzrokiem przebijał dal, nurzał oczy w zieleni, nozdrzami wchłaniał zapachy. Radosny był, upojony, duszę miał pełną rozkosznych marzeń. Pozostało parę tygodni do ślubu. Ordynat żył gorączkowo. Nigdy rodzina nie widywała go takim. Tryumf, szczęście błyszczało mu w stalowych oczach. Dawny pesymizm i ironja zginęły bez śladu. Tylko pełne usta, palące, jak krew, zachowały nieco wyrazu satyrycznego. Lecz to nie raziło, przeciwnie — z energicznem zagięciem brwi i, jak zwykle, trochę niedbałym układem całej postaci tworzyło nadzwyczajny a pyszny kontrast. Jeżdżąc na czarnym, ognistym Apollu, marzył o Stefci. Kochał ją tak bezmiernie, że prawie spoiła się z jego nerwami, wzrosła w duszę. Miał ją w oczach, w myśli, w sercu. Prócz fotografji w medaljonie i gabinetowej, które nosił przy sobie, miał jej portret nad biurkiem, w białej zaręczynowej sukni i w perłach od niego. Patrząc na podobizny Stefci, podniecał się jej pięknością, doznawał wstrząsających wrażeń na wspomnienie prędkiego połączenia się z tak ukochaną dziewczyną. Na Apollu pędził po polach, gnany nieprzepartym warem temperamentu, z którym nie mógł sobie jakoś dać rady. Puszczał wierzchowca w cwał, podniecając go ostrogami, przesadzał rowy, wspinał się na góry, przeskakiwał płoty, szalał trochę. Ogarniała go zawadjacka, pełna życia fantazja. Młoda krew polską w której kipiały i krople węgierskiej, odziedziczone po prababce, rozhulała się w nim. Żarem sypały szare jego oczy, płomień ogarniał twarz, brwi ściągała wielka energja. Jego nozdrza i usta poruszane były gwałtowną siłą namiętności, zdającą się go rozsadzać.
Apollo, jakby rozumiejąc usposobienie swego pana, rwał naprzód, nie zważając na przeszkody, również pełen fantazji. W lansadach przesadza! rowy, kopyta jego zawisły często w powietrzu, chrapy ziały ogniem. Gibkie, suche nogi araba zdawały się w biegu ziemi nie dotykać. Pan pobudzał wierzchowca, wierzchowiec pana, w jednym i w drugim szlachetna krew rozigrała się, unosząc ich burzą zapału.
Pewnego dnia, w czasie takiej jazdy, spotkał ordynat pannę Ritę także na koniu. Powitał ją wesoło. Ona patrzała na niego chwilkę, wreszcie rzekła:
— Szaleje pan, prawda?
Z pod wąsów i ponsowych warg błysnęły jego białe zęby w uśmiechu.
Szaleję, to za mało: wściekam się!
— Jaki pan szczęśliwy! — szepnęła z westchnieniem. — Kiedyż pan jedzie do niej znowu?
— Do Stefci? Już przed samym ślubem, czyli za dwa tygodnie. Zabiorę ją z Ruczajewa.
— Więc ślub stanowczo w Warszawie?
— Tak, ósmego czerwca. Jutro jadę do stolicy.
— Pan? po co?
— Kupić brylanty dla Stefci. Chcę, aby miała odemnie, prócz rodowych klejnotów. A kiedy ślub pani?
— Och mój... w lipcu. Ale nasz będzie cichy, w kaplicy w Obronnem. Za to pański pewno błyśnie w Warszawie niepowszednio.
— Stefcia chciała cichego ślubu, ale przekonałem ją. Urządzę najuroczyściej, to jest najwspanialej, bo uroczystość będzie dla nas sama przez się wielka.
— Zapewne! powinien być przepych, aby odpowiadał szczęściu i podrażnił arystokrację.
— To jest mi najobojętniejsze.
— Zabierze pan swoje konie i ekwipaże?
— Tak, biorę cztery czwórki i karety.
— A ślub o której porze?
— Wieczorem u Wizytek, potem wieczerza w pałacu babki Podhoreckiej, a rano wyjazd nasz do Głębowicz. Na waszym ślubie będziemy obecni już oboje. Cóż porabia pani narzeczony?
Pana Rita zaśmiała się.
— Ach! Edward paradny! Urządza Ożarów. Muszę go mitygować, takie zaprowadza awantury — przedewszystkiem osobną stajnię dla mnie, bo zabieram swoje konie. Trestka bardzo dobry człowiek. To mnie rozczula, że on mnie bajecznie kocha.
— To prawda, — potwierdził Waldemar — przytem człowiek istotnie dobry i pani już go trochę utemperowała.
— Dziękuję za komplement! Nie marzyłam nigdy o mężu, którego musiałabym temperować.
— Ale potrafiłaby pani każdego.
Panna Rita trochę wyzywająco spojrzała na ordynata.
— No, pana chyba nie?
Uśmiechnął się.
— Och! ja się nikomu nie dam utemperować.
— A Stefci?
— Ona mnie łagodzi w inny sposób, uspokaja — to co innego.
Rita wskazała ręką na odległy las.
— Niech pan patrzy, jaka ładna tęcza. Wyjechałam z domu po deszczu i zaledwo teraz ją widzą. Pan chyba nie z Głębowicz jedzie?
— Byłem na folwarku Orlin, wracam, ale tęczę już widzę dawno.
— Taka nad wami świeci prawda?
— I nad wami także.
— Głupstwo! w znaczeniu uczuć ludzkich nie ma żadnego zastosowania.
— Owszem, ma! to jakby załamywanie się blasków tych właśnie uczuć na miniaturowych kropelkach wzajemności, w atmosferze zgodnych i świetlanych warunków. Im ona jest szerszą, więcej barwistą, gdy się nie widzi końca, wówczas daje szczęście ogromne. Zawsze jednak lepiej nie analizować jej zbytnio, nie rozbierać na atomy — niech pani o tem pamięta. Tęcza w całości jest niezaprzeczenie tęczą, lecz podana zbyt ścisłej sublimacji — może spłynąć jedną kropelką zimnej wody i zamarznąć w kryształek, raniący serce. Jaką bowiem ona jest, to kwestja siły poprzedzających ją burz, ale już jest sobą; gdy się chce ją rozdrabiać, wyjdzie parodja.
— Dobrze pan to objaśnił — zawołała Rita — ale u nas taka tęcza ogarnia Edwarda, lecz nie mnie.
— On ją do pani dociągnie — uśmiechnął się Waldemar.
— Zresztą i pan ją analizował, a jednak pozostała sobą.
— Nie, ja tylko analizowałem burzę swych uczuć poprzednich. Szczęście rozciągnąłem sam nad naszemi głowami i już wierzę w nie. To samo i pani radzę.
— Ha! może! ale u nas będzie zawsze mniej świetna.
Pożegnali się. Waldemar popędził cwałem. Panna Rita kłusowała w przeciwną stronę. Pochyliła głowę prawie na szyję Buckinghama, szepcąc namiętnie:
— Zawsze pyszny! zawsze ten nieuchwytny czar w nim! Leżałabym u jego nóg, chciałabym zostać jego sługą, niewolnicą, byle jego — byle do niego należeć.
Biedny Trestka malał w jej oczach, kurczył się, karłowaciał.
Waldemar powrócił do Głębowicz. Krzątano się tam nadzwyczajnie. Z polecenia ordynata w parku, w ogrodach kwiatowych, na tarasach miało być jeszcze piękniej, niż każdego roku. Główny ogrodnik botanik, znakomity dekorator, z pomocą zastępu ogrodników, chłopców ogrodowych i mnóstwa ludzi pracował od świtu do nocy. Służba cieszyła się, oczekując młodej pani z upragnieniem; znali ją już wszyscy i kochali, jak kto umiał.
W Słodkowcach było również weselej. Pani Idalja powróciła z Lucią z Francji w lepszem usposobieniu. Nie mogła już okazywać niezadowolenia, patrząc na zupełny spokój ojca i księżnej. Lucia pisała do Stefci gorące egzaltowane listy. Czekała ślubu niecierpliwie, ciesząc się, że młodzi Michorowscy nie wyjadą w lecie za granicę. Riwiera nie wpłynęła na dziewczynkę dodatnio, nie pozostawiając nawet zbyt miłych wrażeń — głównie dlatego, że Lucia w niewesołych była warunkach, bo w ciągłej rozterce z matką. Powróciła prawie chora na nerwy. Uspokoiły ją Słodkowce i Waldemar. On stał się dla niej jakiemś bożyszczem. Okazywał jej więcej serdeczności niż dawniej, bronił ją przed matką i otaczał swą opieką. Lucią miała przed kim zwierzać się, ufała Waldemarowi bezwzględnie. W jednym z listów do Stefci chwaliła się łaskami ordynata. Stefcię to ogromnie ucieszyło. Myślała o Luci zawsze, jak o siostrze. Niepokoiła ją jeszcze pani Idalja.
Ale baronowa miała swe zasady wyłączne.