<<< Dane tekstu >>>
Autor Arkadij Awierczenko
Tytuł Tragedja duszy
Pochodzenie Pamiętnik Adama w raju
Wydawca L. Wolnicki
Data wyd. 1925
Druk L. Wolnicki
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz J. M.
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
A. AWERCZENKO
Tragedja duszy


Początek tej żałosnej a tragicznej zarazem historji był taki:
Na szóstem piętrze olbrzymiej kamienicy stały w rozmaitych pozach trzy osoby, prowadząc ze sobą niezwykle ożywioną rozmowę...
Kobieta przyciskała, zda się, wyrzeźbionemi rączkami do piersi prześcieradło, zapominając, że prześcieradło to nie może spełniać dwóch ról i przykrywać jednocześnie jej kształtnych, białośnieżnych kolan. Płakała, a w międzyczasie, między jednem a drugiem szlochaniem, mówiła:
— O, Janie! Zapewniam cię, że nie ja jestem winna... To on wszystko! Zawrócił mi głowę, zbałamucił mnie, a to wszystko było... wbrew mojej woli! Opierałam się ile mogłam...
Jeden z mężczyzn, nie zdejmując palta i kapelusza mocno gestykulował, zwracając się z wyrzutami do trzeciej w tym samym pokoju osoby:
— Nędzniku! Poczekaj, a pokażę ci, że zdechniesz, jak pies pod parkanem i prawo będzie po mojej stronie! Poczekajże, odpokutujesz ty teraz za tę cichą męczennicę, podły wężu kusicielu!
Trzecią osobą w tym pokoju był młody jegomość, ubrany — jak na tę ważną chwilę — powiedzmy, nie zupełnie starannie, ale w każdym razie zachowujący się z wielką godnością.
— Cóż ja... Hm... Ja przecież nic... — oponował, patrząc smętnie w pusty kąt pokoju.
— Ty nic?! W takim razie, czekajże, łotrze... A masz!
Krzepki mężczyzna w kapeluszu otworzył naoścież okno, wychodzące na ulicę, porwał za bary niezupełnie starannie ubranego młodego jegomościa i wyrzucił go za okno...

Znalazłszy się w powietrzu, młody człowiek nieśmiało zapiął marynarkę a, szepnąwszy sobie na uspokojenie:
— Nic to! Niepowodzenia hartują ludzi! — poleciał w dół...
Nie zdążył jeszcze w swym locie dosięgnąć najbliższego piątego piętra, gdy z piersi wyrwało mu się naraz ciężkie westchnienie...
Wspomnienie kobiety, którą przed chwilą ledwie opuścił — zatruło mu goryczą całą rozkosz odczucia tej jazdy powietrznej...
— Mój Boże! — z goryczą pomyślał młody jegomość. — Przecież ja ją kochałem! A ona... A ona nie znalazła w sobie nawet tyle męstwa, by wyznać całą prawdę mężowi! Pal ją djabli! Teraz czuję, że jest mi ona naprawdę daleką i obojętną...
Przy ostatniej myśli dosięgnął piątego piętra, a przelatując koło okna, z ciekawością zajrzał do środka:
Za pochyłym stołem, podparłszy głowę rękoma, siedział młody student i czytał książkę.
Przelatujący jegomość, ujrzawszy go, wspomniał swe życie, wspomniał i to także, że spędził całe swe życie na zabawach światowych, zapomniawszy zupełnie o nauce, o książkach, i podczas rozpamiętywania tych rzeczy zbudziło się w nim pragnienie wiedzy, jakaś chęć zbadania umysłem głębokich tajemnic przyrody, ogarnął go naraz zachwyt wobec genjusza wielkich mistrzów słowa...
— Luby mój, kochany studencie! — wyrwał mu się szept z gardła. — Tyś obudził drzemiące we mnie pragnienia, ty uleczyłeś mnie z tego pustackiego interesowania się bezmyślnem życiem próżniaków, które doprowadziło mnie do tak smutnego rozczarowania tam, na szóstem piętrze...
Ale nie chcąc odrywać studenta od lekcji, nie zawołał tego na głos, tylko poleciał na czwarte piętro tu zaś myśli jego przybrały zupełnie inny kierunek.
Serce ścisnęło mu się słodkim i palącym bólem, a w głowie zawirowało z zachwytu i błogości.
Koło okna czwartego piętra siedziała dziewczyna, mając przed sobą krawiecką maszynę, i coś szyła.
Ale jej piękne białe ręce zapomniały w tej chwili o pracy, a niebieskie jak bławatki oczęta patrzały kędyś smętnie, marzycielsko...
Młody jegomość nie mógł wprost oczu oderwać od tego widziadła, a w sercu mu rosło i rozrastało się jakieś nowe, wielkie, przemożne uczucie...
I zrozumiał naraz, że wszystkie jego dawne stosunki z kobietami były niczem więcej, jak tylko próżnymi porywami, i że teraz dopiero po raz pierwszy poznał to straszne, tajemnicze słowo: miłość...
I pociągnęło go coś do cichego, rodzinnego życia, do pieszczot, do szaleństwa ukochanej istoty, do radosnego uśmiechu statecznego żywota...
Następne piętro, koło którego w chwili obecnej przelatywał, jeszcze bardziej umocniło go w tem pragnieniu.
W oknie trzeciego piętra ujrzał uradowaną matkę, która podrzucając na kolanach tłuściutkie, śmiejące się dziecię, nuciła mu półgłosem kołysankę, a w jej oczach błyszczała miłość i łagodna duma macierzyńska.
„Najlepiej będzie ożenić się z dziewczyną z czwartego piętra i mieć z nią takie różowe, tłuściutkie dzieci, jak to z trzeciego piętra — pomyślał jegomość. — Oddam się niepodzielnie swej rodzinie i w tem zaparciu się siebie znajdę swe szczęście“...
Ale już zbliżało się drugie piętro. I obraz, jaki w oknie tego piętra ujrzał ów młody jegomość, kurczowo ścisnął mu serce.
Za biurkiem siedział jakiś pan o błędnem spojrzeniu i rozwichrzonych włosach. Pan ten bez przerwy spoglądał na fotografię, leżącą przed nim. Przytem prawą ręką pisał jakąś notatkę, w lewej zaś trzymał rewolwer, przyciskając lufę do skroni.
— Co robisz, nieopatrzny! Zatrzymaj się! — chciał zawołać przelatujący koło okna jegomość. — Życie jest tak piękne!
Ale jakiś instynkt powstrzymał go od tego.
Przepych i komfort apartamentu, jego bogactwo i ustronność naprowadziły naszego bohatera na myśl, że jednak w życiu jest coś takiego, co może rozwiać i tę ustronność, i dobrobyt, i rodzinę — coś bardzo wielkiego, przemożnego i okrutnego zarazem.
— Cóż więc to być może? — pomyślał z ciężarem w sercu młody jegomość, i jakgdyby umyślnie, — życie dało mu surową i bezceremonjalną odpowiedź w oknie pierwszego piętra, którego teraz dosięgnął.
Koło okna, prawie zupełnie ukryty za draperją, siedział jakiś młody pan bez surduta i marynarki a na kolanach jego siedziała niezbyt starannie ubrana dama, miłośnie objąwszy owego pana okrągłemi, różowemi rączkami, namiętnie cisnąc się ku niemu swemi bujnemi piersiami...
Młody jegomość wspomniał, że widział już kiedyś tę strojną damę na spacerze z mężem, ale ten pan nie był jej mężem... Tamten był znacznie starszy, o siwiejących już włosach, ten zaś miał bujną, jasnowłosą czuprynę...
I wspominał sobie młody jegomość swe poprzednie plany: — uczenia się wzorem studenta z piątego piętra, ożenienia się z dziewczyną z czwartego piętra, stworzenia sobie cichego rodzinnego życia na wzór trzeciego piętra i — ciężko ścisnęło mu się serce.
Ujrzał naraz całą nicość, całą nietrwałość szczęścia, o jakiem marzył: ujrzał w przyszłości koło siebie i żony cały szereg młodych ludzi o pięknych jasnowłosych czuprynach, i przypomniał sobie męki z drugiego piętra i te środki, jakie ten pan przedsięwziął dla wybawienia się od tych mąk — i zrozumiał go dobrze!
— Po tem wszystkiem, com widział, nie warto żyć dłużej; jest to i głupio i bezcelowo — z bolesnym, sarkastycznym uśmiechem pomyślał młody jegomość i, zsunąwszy brwi, padł z całej siły na trotuar ulicy.
I nawet mu serce nie drgnęło, gdy dotknął płyty trotuaru i, gdy zdruzgotawszy swe bezużyteczne już teraz ręce — rozmiażdżył czaszkę o twardy, bezlitosny głaz.

A gdy nad jego ciałem zebrał się niezliczony tłum gapiów, to nikomu ani do głowy nie przyszło, jak głęboką i skomplikowaną tragedję duszy przeżył ten młody jegomość przed chwilą!..




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arkadij Awierczenko i tłumacza: anonimowy.