Feniks (Strindberg, 1925)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Feniks |
Pochodzenie | Pamiętnik Adama w raju |
Wydawca | L. Wolnicki |
Data wyd. | 1925 |
Druk | L. Wolnicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | J. M. |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Po raz pierwszy poznał ją w maju, gdy na dziedzińcu kościelnym zakwitły truskawki. Niejedną już dziewczynę widział w swem życiu, ale ujrzawszy tę, — poczuł, że to właśnie „ona“... Nie odważył się jednak przemówić do niej, a ona uśmiechnęła się ironicznie, ponieważ był tylko gimnazyalistą... Ale oto zdarzyło się, że wrócił do domu już jako student. I wtedy porwał ją oburącz za talję i pocałował, a całując miał ognie w oczach, słyszał w uszach dźwięk dzwonów, granie rogów myśliwskich i czuł tętno ziemi pod swemi nogami.
Miała zaledwie czternaście łat, co nie przeszkadzało jej jednak mieć krągłych piersi, zda się, oczekujących maleńkich, chciwie ssących usteczek; chodziła zaś, chwiejąc miarowo biodrami z taką pewnością siebie, jak gdyby nosiła już parę bliźniąt pod swem sercem. Włosy jej, jasno-złocistego koloru, błyszczące jako miód lipcowy, okalały jej czoło, niby aureola świętego. On był jej narzeczonym, a ona mu narzeczoną, skutkiem czego niby ptaszęta ćwierkali pod lipami w lesie, a życie leżało przed nimi, jako łąka, skąpana w słońcu... Ale on musiał jeszcze zdać egzamin, egzamin z mineralogji, to zaś wraz z podróżą zagranicę zajęło lat dziesięć... Dziesięć lat!
I oto wyjechał do Upsali. W lecie znowu powrócił na dziedziniec kościelny i zastał ją jeszcze bardziej ładną. Trzy razy była dlań taką ładną. Dopiero czwarty raz, niestety, stała się bledszą. Brzeżki nozdrzy jakby nieco poczerwieniały, piersi zaś jak gdyby stały się mniejsze...
Kiedy nadeszło szóste lato, poczęła przyjmować żelazo, a siódmego pojechała do wód, do kąpieli. Ósmego — zaczęły ją boleć zęby i stała się bardzo nerwową. Włosy straciły swój blask, głos stał się szorstkim, ochrypłym, piersi zapadły, na nosie ukazały się czarne plamki. Chód ociężał, lica pożółkły. W zimie dostała gorączki nerwowej, tak że trzeba jej było ostrzyc włosy. A kiedy włosy wyrosły, to miały już zupełnie inny kolor — popielaty. I oto, zakochał się był w złotowłosej czternastoletniej dziewczynce (jak twierdził, nie znosi brunetek!), a ożenił się z dwudziestoczteroletnią kobietą z popielatemi włosami...
Jednakże kochał ją bardzo. Miłość jego nie była już tak burzliwą jak przedtem, była więcej spokojną i łagodną, i nic nie mąciło ich szczęścia w małej, górskiej mieścinie. Przyszli na świat jedno za drugiem dwaj chłopcy, acz małżonek pragnął mieć dziewczynkę. Wtedy przyszła na świat mała jasnowłosa dziewczynka.
Była ona źrenicą w oku ojca...
Podrósłszy, zaczęła być podobną do swej matki. Mając lat ośm, stała się zupełnie taką samą, jaką matka była kiedyś. W wolnych od zajęć chwilach, ojciec niczem innem prócz niej, nie zajmował się.
Matka całkowicie ugrzęzła w gospodarstwie; ręce jej zgrubiały, nos stracił swój dawny kształt a skronie mocno zapadły. Cała postać zgięła się wskutek przyzwyczajenia schylania się nad patelnią. Ojciec z matką widywali się z sobą jedynie w czasie obiadu i w nocy. Nie kłócili się z sobą, ale między nimi nie było nic a nic z tego, co było kiedyś... Córka stała się jedyną radością ojca. Można było powiedzieć, że był on w niej wprost zakochany; rzekłbyś, widział on w niej odrodzoną matkę i rzekłbyś, jego pierwsze uczucia, które tak prędko rozwiały się, znowu zbudziły się w nim. W stosunku do niej był prawie nieśmiały i nigdy nie wchodził do jej pokoju, gdy rozbierała się na noc...
Ubóstwiał ją.
Razu pewnego, nad ranem, córka leżała w łóżku, nie mając jakoś chęci wstać. Matka sądziła, że dziewczynka udaje, aby nie pójść do szkoły, ale ojciec posłał po lekarza. Przyszedł lekarz. Stwierdził dyfteryt. Ojciec z matką zmuszeni byli wynieść się stąd wraz z resztą dzieci. Ale ojciec nie chciał wyjechać. Matka odjechała, on zaś pozostał przy chorem dziecku.
Chora leżała w swym pokoju. W mieszkaniu nakadzono siarką do tego stopnia, że aż pozłota na ramach i wszystkie srebrne przedmioty na toaletce zczerniały. Ojciec odchodził od zmysłów; przechodząc przez puste pokoje i kładąc się w nocy sam jeden do łóżka, czuł się jakby owdowiałym. Nazakupywał by dla córeczki zabawek aby ta śmiała się kiedy pajac skakał na brzegu łóżka. Niekiedy zapytywała go o mamę i braci. Wtedy ojciec odchodził do kąta pokoju i kłaniał się z okna matce, a dzieciom posyłał całusy w powietrzu... A mama odpowiadała mu również całusami...
Ale oto razu pewnego chore dziecko nie chciało więcej patrzeć na pajaca, ani nie śmiało się już więcej. I mówić już więcej nie mogło. Przyszła śmierć i swemi okrutnemi koszlawemi paluchy zadusiła dziecię! Walka z życiem była zażartą.
Wtedy matka wróciła do domu. Poczęły ją dręczyć wyrzuty sumienia, że rzuciła swe dziecko na łaskę losu. I stało się to jej wielkim smutkiem i niewypowiedzianym żalem.
Kiedy lekarz chciał dokonać sekcyi na ciele dziecka, ojciec kategorycznie oparł się temu. Nie pozwolił, by sprawiano jej ból ostrymi nożami, gdyż dla niego dziecko to nigdy nie mogło być martwem. Ale lekarz uparł się przy swojem. Wtedy ojciec chciał bić i kąsać lekarza...
Kiedy ją pochowano, ojciec postawił na cmentarzu pomniczek i codziennie w ciągu roku chodził na grób. Następnego roku chodził już rzadziej. Pracę miał uciążliwszą, a i wolnego czasu coraz mniej...
Lata poczęły mu ciążyć, chód również stracił swą elastyczność, a kłopotów przybywało coraz więcej. Niekiedy czynił sobie wyrzuty, że smutek jego nie jest już tak wielkim, jak przedtem, a następnie przestał jakoś robić sobie wyrzuty. Przyszły na świat nowe dwie dziewczynki, ale te nie były już takie, jak tamta; nie, tamtej nic mu nie było w stanie zastąpić!...
Życie stawało się wprost okrutnem. Pozłota stopniowo schodziła z młodej kobiety, niepodobnej, zda się ongi do żadnej kobiety na ziemi. Pozłota schodziła również i z mieszkania, dawniej tak czystego i okazałego; dzieci porozrzucały srebrne przedmioty w toaletce i ślubne prezenta matki, podrapały łóżka, połamały nóżki krzeseł. Przez dziury w sofie powyłaziły włosy na wierzch, fortepianu przez wiele lat nikt nie otwierał. Nie słychać było śpiewu, zagłuszał go krzyk dzieci kaszlących. Łagodne słowa pochowano dokądś, niby ubranka dziecięce, a pieszczoty zastąpiono masażem... Wraz ze zbliżaniem się starości, dało się odczuć znużenie. Ojciec już nie stawał na klęczki przed matką, ale usadawiał się w swym fotelu wytłoczonym i kazał matce przynieść sobie zapałki, gdy chciał fajkę palić, jednem słowem: starość...
Matka zmarła, gdy ojciec miał pięćdziesiątkę. Kiedy jej wynędzniałe, skażone śmiercią ciało, pochowano w ziemi — to wspomnienie czternastoletniej dziewczynki wypłynęło naraz w duszy ojca... Począł opłakiwać tę, którą tak dawno utracił i wraz z poczuciem jej utraty — zbudziła się w nim skrucha wobec zmarłej. Nie dlatego, ażeby był kiedy niedobry dla „starej mamy“, ale dlatego, że nie przed nią, z którą się ożenił, gdy miała lat dwadzieścia cztery, ale przed tamtą, czternastoletnią stawał na kolana, tamtej był wierny, tamtą ubóstwiał...
I prawdę powiedziawszy, to właśnie tamtej mu było brak — dziewczyny podlotka, jakkolwiek również dawał się we znaki brak dobrego wiktu, o który dbała dlań zmarła... Brakło mu także jej pieczołowitości bezustannej. Tak, to również dawało mu się odczuć, chociaż zupełnie inaczej!
Po tej stracie stosunek jego do dzieci stał się jeszcze bardziej serdeczny, jedne z nich odleciały już z gniazda, inne były jeszcze w domu. Wreszcie po roku, w ciągu którego nadokuczał nieźle swym przyjaciołom opowieściami o swojej zmarłej żonie, zaszło naraz „coś niezwykłego“...
Poznał się z pewną młodą dziewczyną, podobną do jego żony, gdy ta miała lat czternaście! Ujrzał w tem widomą łaskę miłosiernych Niebios, które snadź pragnęły przywrócić mu jego pierwszą miłość. Zakochał się w niej i — znowu ożenił...
Oto należała do niego. Ale dzieci — a zwłaszcza dziewczynki — zdradzały jawny wstręt do młodej macochy; wstydziły się nawet patrzeć na nią; wydawała się im wprost czemś potwornem ta zdrada ojca pamięci matki, przeto wszystkie opuściły dom rodzicielski...
On jednak był szczęśliwy! Najbardziej zaś był z tego dumny, że wyszła za niego młoda dziewczyna...
— Babie lato! — mówili przyjaciele...
Po roku przyniosła mu w darze dziecko. Odzwyczaił się już prawie od krzyku dziecięcego, to też narzekać począł, że spać nie może. Przeniósł się tedy do swego pokoju, skutkiem czego żona poczęła zalewać się łzami. Wtedy on począł dowodzić, że — „kobiety są bardzo dokuczliwe“...
Nowa żona zaczęła mu wyrzucać, że „jej nie kocha, a tylko pamięć swej pierwszej żony”. Był bowiem rzeczywiście na tyle głupim, że — będąc narzeczonym — oświadczył jej, iż jest podobną do jego pierwszej żony! Wskutek tego życie w domu stawało się nieznośnem...
Siły jego wyczerpały się. Dwakroć spodziewał się ujrzeć ptaka-feniksa, odradzającego się z popiołów czternastoletniej dziewczynki. Najpierw w córce, następnie w drugiej żonie, ale we wspomnieniach jego żyła tylko ta pierwsza: mała dziewczynka z kościelnego dziedzińca, którą widział w ogrodzie pod lipami, kiedy kwitły truskawki i którą nigdy nie nazwał „swoją”...
Ale teraz, gdy słońce jego życia poczęło się chylić ku zachodowi, a dni stawały się coraz krótsze, teraz w godzinę zmierzchu nieodłącznie przed nim stawał wizerunek „starej mamy“, która tak kochała jego dzieci i która nigdy nie złościła się, była nieładna, stała w kuchni i sama prasowała spodenki malców i sukienki dziewcząt. A gdy jego oczy poczęły widzieć wyraźniej, to nawiedzała go myśl: czy nie była ta „stara mama“ w istocie ptakiem-feniksem, ptakiem, który pięknie i spokojnie wyleciał z popiołów czternastoletniej złotej ptaszy ny, co przyniosła mu tyle dzieci, dla których wydzierała puch ze swych piersi i żywiła je krwią swoją, zanim odeszła ku wieczności?...
Długo rozmyślał nad tem, a kiedy wreszcie schylił na poduszki znużoną głowę, by nie podnieść jej więcej — to co do tego nie miał już żadnych wątpliwości...