Pamiętnik Adama w raju (zbiór)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Pamiętnik Adama w raju | |
Wydawca | L. Wolnicki | |
Data wyd. | 1925 | |
Druk | L. Wolnicki | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | J. M. | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
WARSZAWA, POZNAŃSKA 29
Poniedziałek. — „To nowe stworzenie o długich włosach daje mi się nieźle we znaki. Kręci się ciągle koło mnie, łazi wciąż za mną. Nie podoba mi się to wcale, bo nie przyzwyczaiłem się do towarzystwa. Lepiejby zostało sobie z innemi stworzeniami. Dzień dziś pochmurny, wiatr wieje ze wschodu. Pewno będziemy mieli deszcz.
„Będziemy mieli”. Skąd mi się wzięło to wyrażenie?.. Ach, prawda, to nowe stworzenie używa go bezustanku!
Wtorek, — Oglądałem okolicę. Nowe stworzenie nazywa ją Edenem — dlaczego? — nie wiem. Powiada, że jest ona podobna do raju Edenu. Nie jest to żadne wyjaśnienie, a poprostu kaprys i głupota. Ja jednak w żaden sposób niczego nie mogę sam nazwać.
Nowe stworzenie daje nazwy wszystkiemu, co mu tylko wpadnie w oczy, zanim ja zdołam założyć protest, przyczem stale używa jednego i tego samego pretekstu, że wszystko jest podobne do tego czy do owego... Ot, naprzykład, ptak dront. Powiada, że „jest on podobny do dronta”. I natychmiast uprze się przytem, żeby ta nazwa została mu nadaną. Koniecznie!
Znudziło mi się to ciągłe spieranie się, niech więc i tak będzie.
Dront! Chociaż, prawdę powiedziawszy, to jest on nie więcej podobny do dronta, niż ja!
Środa. — Urządziłem sobie szałas od deszczu, ale i tam nie mogłem znaleść spokoju. To nowe stworzenie i tam wlazło. A kiedy usiłowałem je wypędzić z szałasu, to poczęło wypuszczać wodę z dołów w górnej części głowy, któremi patrzy na świat, i wycierać je wewnętrzną stroną swej łapy. Wydawało przy tem takie żałosne jęki, jakie wydają niektóre zwierzęta, gdy je co boli. Pragnąłem bardzo, aby nie umiało mówić. Tymczasem wcale tak nie jest. Ja poprostu nigdy dotąd nie słyszałem głosu ludzkiego, to też każde nowe niezwykłe brzmienie, zakłócające uroczystą ciszę mojej sennej samotności, jest dla mnie fałszywą nutą i obrazą dla mego słuchu! A tu ten nowy głos rozlega się tak blizko koło mnie, to koło mego ramienia, to koło samego ucha, to z jednej strony, to z drugiej... Ja zaś przyzwyczaiłem się tylko do mniej czy bardziej odległych głosów — głosów dolatujących zdaleka, z tych rozległych, przesiąkniętych milczeniem przestworów — do głosów Przyrody, do wycia w lasach, do spokojnego szmeru niewidzialnych strumyków, do miłej, słabo dźwięczącej muzyki, rodzącej się w ciszy nocy i, być może, pochodzącej od tych jaskrawych przedmiotów, które święcą się i lśnią na niebie.
Życie moje nie jest teraz tak szczęśliwe, jak przedtem...
Czwartek. — Nowe stworzenie je zbyt wiele owoców. Wskutek tego wkrótce, być może, zbraknie nam zapasów. „Nam“ — jest to jego słowo, ale stało się ono już mojem, tak często je słyszę! Dziś rano mamy niezłą mgłę. Nie wychodzę na dwór na taką pogodę, ale nowe stworzenie wychodzi. Wychodzi ono w każdą pogodę, poczem włazi mi z brudnemi nogami prosto do szałasu i gada bez końca! O, przedtem było mi o wiele lepiej i spokojniej.
Niedziela. — No, nareszcie minęło! Dzień ten staje się coraz bardziej i bardziej przykrym. Przeszłego października dzień ten wyłączono, wybierając go na odpoczynek. I bez tego miałem przedtem aż sześć takich dni w tygodniu. Teraz znów jakieś nowe niezrozumiałe rozporządzenie... Wydaje mi się, że mamy tu za wiele przepisów, za wiele dekretów, ograniczeń, a zbyt mało wolności do przejawiania swej indywidualności. (Uwaga: tego rodzaju myśli najlepiej zachować przy sobie).
Dziś rano zastałem nowe stworzenie koło drzewa zakazanego: usiłowało ono obijać z niego jabłka, Ale nie udało mu się obić ani jednego — nie umie ono, jak należy, rzucać kijem. Sądzę, że jabłka zostaną na drzewie.
Poniedziałek: — Nowe stworzenie powiada, że ma na imię Ewa. Niech tam, — nie sprzeciwiam się. Powiada, że tak powinienem je wołać, jeśli chcę, by przyszło. Odparłem, że to pouczanie mnie jest zbyteczne. To ostatnie słowo, jak się zdaje, podniosło mnie w jego opinji, — istotnie, jest to pięknie brzmiące słowo, będę je często powtarzać. Stworzenie powiada, że nie jest ono wcale ono, ale ona. Sądzę, że jest to rzecz niepewna, ale w gruncie rzeczy, jest mi wszystko jedno. Jest mi obojętne, czem jest to stworzenie, byleby tylko było zdala ode mnie i milczało.
Sobota, — W zeszły wtorek uciekłem od niej w nocy, wałęsałem się przez dwa dni i urządziłem sobie inny szałas, w nieznanem jej miejscu. Starałem się jak można najbardziej zatrzeć swe ślady, ale ona mimo wszystko wytropiła mnie przy pomocy pewnego zwierzęcia, które oswoiła i nazwała wilkiem. Przyszła do mnie i znowu poczęła wydawać swe żałosne kwęki i wypuszczać wodę z dołów, któremi patrzy na świat. Zmuszony byłem wobec tego wrócić z nią na dawne miejsce, ale wyniosę się stamtąd natychmiast, gdy tylko zdarzy się okazja. Ewa stale jest zajętą teraz różnemi głupstwami: między innemi usiłuje wyjaśnić kwestję, dlaczego zwierzęta, które nazywa lwami i tygrysami, żywią się trawą i kwiatami, podczas gdy budowa ich zębów, według jej słów, wskazuje jakoby na to, że powinny się one pożerać nawzajem. Jest to bardzo niemądrze, gdyż wtedy musiałyby one mordować się nawzajem, co — o ile mogę wyrozumieć — znaczyłoby, że w świecie powstało coś, co zwie się: „śmierć“. Tymczasem, jak mi mówiono, śmierć jeszcze nie nastała. Pod pewnym względem żałuję, że tak jest.
Niedziela — Minęła jakoś.
Poniedziałek — Jak się zdaje, zaczynam rozumieć, po co istnieje tydzień: jest on ustanowiony po to, by dać ludziom możność odpoczynku po nudzie dnia niedzielnego. Jest to bajeczna myśl, zwłaszcza w tutejszej miejscowości, gdzie bajeczne myśli tak rzadko powstają w głowie (Uwaga: Tę myśl najlepiej przy sobie zachować!)
Ewa znowu właziła na zakazane drzewo. Ściągnąłem ją stamtąd. Powiedziała, że nikt jej nie widział. Jak się zdaje, to uważała ona to za dostateczne usprawiedliwienie tak ryzykownego przedsięwzięcia... Powiedziałem jej to. Słowo „usprawiedliwienie“ wywołało w niej entuzjazm i — jak się zdaje — zazdrość. W istocie, bajeczne słowo!
Czwartek. — Powiada, że jest zrobiona z żebra, wyjętego z mojego boku. Jest to, bądź co bądź, wątpliwe, jeśli nie więcej. Nigdy nie zauważyłem braku jednego żebra... Ogromnie nie daje jej spokoju raróg. Ewa twierdzi, że powinien on się żywić nie trawą, a padliną. Ha, trudno, będzie jednak musiał raróg zadowolnić się tem, co ma. Nie możemy przecież dla jakiegoś raroga przewrócić do góry nogami całego systemu wszechświata!
Sobota. — Wczoraj wpadła do stawu, zapatrzywszy się na siebie, jak zwykle. Napiła się przy tem wody, ale powiada, że nie jest to wcale rzecz nieprzyjemna. Wypadek powyższy wtrącił ją w ubolewanie nad stworzeniami, żyjącemi w wodzie, które Ewa nazywa rybami. Przylepia ona w dalszym ciągu różne nazwy na wszystkie przedmioty, które bynajmniej tego nie potrzebują i nie zjawiają się wcale, gdy woła na nie temi nazwami. Ale ona nie gniewa się o to, bo jest zupełnie głupia. Wyciągnęła całe mnóstwo ryb, przyniosła je do szałasu i położyła mi na łóżku, „by się ogrzały...“ Ja jednak, spoglądając na nie od czasu do czasu, nie zauważyłem, aby się czuły tu lepiej niż u siebie, w wodzie. Skoro tylko zmierzchnie, wyrzucę je stąd. Bynajmniej nie życzę sobie spać z niemi, bo są śliskie, i człekowi, jeśli nic na sobie niema, musi być bardzo nieprzyjemnie leżeć pomiędzy niemi.
Niedziela. — Minęła jakoś.
Wtorek. — Bawi się teraz z wężem. Zadowolone są z tego inne zwierzęta, ponieważ wyprawiała z niemi wciąż różne eksperymenty i dokuczała im. Ja również jestem zadowolony, ponieważ wąż umie gadać, co daje mi możność odpoczynku.
Piątek, — Powiada, ze wąż radzi jej spróbować owocu z „tego“ drzewa i że następstwem tego będzie głębokie, całkowite, wielkie zrozumienie wszystkiego. Oświadczyłem na to, że będzie również i inne następstwo: nastanie śmierci na ziemi. Było to błędem z mej strony, trzeba to było raczej zachować przy sobie. Podałem jej tylko myśl, że może ona w ten sposób ocalić chorego raroga i dostarczyć świeżego mięsa lwom i tygrysom! Poradziłem jej, by się trzymała jaknajdalej od tego drzewa. Odparła na to: „a ja niechcę!“ Przewiduję znaczne komplikacje. Przeniosę się chyba gdzieindziej.
Sobota. Miałem wiele, wiele przygód. Uciekłem tegoż wieczora i pędziłem na koniu z całej mocy przez caluteńką noc, pragnąc się wydostać z tego Raju, i ukryć się w jakiejś innej miejscowości przed nastaniem całej awantury. Ale, gdzie tam! Mniej więcej w godzinę po wschodzie słońca, gdy pędziłem przez kwitnącą łąkę, na której spokojnie pasły się tysiące zwierząt, albo swym zwyczajem drzemały lub baraszkowały z sobą — nagle wybuchła burza okropnych wrzasków i w jednej chwili ma całej równinie, na nieobjętej wzrokiem przestrzeni, powstała szalona bójka. Każde zwierzę jęło gryźć i tarmosić swego sąsiada. Odrazu domyśliłem się, co to się znaczy! To Ewa zjadła zakazany owoc, i na ziemi nastała śmierć.... Tygrysy rozszarpały mego konia, nie zważając na mój protest. Pożarłyby i mnie z pewnością, gdybym tam został. Ale ja nie zostałem.... Wyszukałem sobie nową siedzibę poza granicami Raju i czułem się tam bardzo dobrze, lecz ona znów mnie znalazła. Prawdę powiedziawszy, to nie bardzo byłem tem zasmucony, że przyszła, ponieważ pożywienie tu jest dość nędzne, a Ewa przyniosła z sobą kilka jabłek z „tego” drzewa. Chcąc nie chcąc, trzeba było je zjeść — gdyż byłem bardzo głodny. Było to wbrew moim zasadom, ale uważam że zasady są dobre tylko wtedy, gdy człowiek jest syty...
Ewa przyszła poobwieszana gałązkami, girlandami z liści, a gdy spytałem, co ma znaczyć ten głupi pomysł, i pozrywałem je z niej i odrzuciłem precz, — ta cichutko roześmiała się i poczerwieniała. Nigdy nie widziałem, aby kto śmiał się i czerwieniał, to też wydało mi się to i nieprzyzwoitem i idjotycznem. Na to Ewa rzekła, że ja sam będę wkrótce to samo odczuwać. I rzeczywiście, tak się też stało.
Pomimo całego głodu, odłożyłem jabłko, którego nawet połowy nie zjadłem (dodajmy, że było to najsmaczniejsze jabłko ze wszystkich, jakie jadłem kiedykolwiek, jeśli wziąć pod uwagę ostatnie trzy lata) — i ubrałem się w porzucone przez nią liście i gałęzie, poczem dość surowo kazałem jej nazrywać dla siebie nowych i nie pokazywać się więcej w takim stanie. Poddała się rozkazowi. Poczem podpełzliśmy do tego miejsca, gdzie odbywała się walka zwierząt, podnieśliśmy z ziemi kilka skór, i z nich sporządziliśmy sobie parę ubrań, w których można było pokazać się w towarzystwie. Nie są one zbyt wygodne, to prawda, ale mają swój styl, co w ubraniu jest najważniejszem...
Dochodzę do przekonania, że z mojej Ewy wcale niezły kolega. Widzę, że teraz, gdy straciłem swe włości, czułbym się samotnym i przygnębionym. Nadomiar Ewa powiada, że kazano nam tu żyć z pracy rąk swoich. Wobec tego będzie mi potrzebną. Sam będę doglądać roboty.
W dziesięć dni potem. — Ewa oskarża mnie, że to ja jestem, jakoby, powodem naszego nieszczęścia. To mi się podoba!
W rok potem. — Nazwaliśmy go Kainem. Znalazła go wtedy, gdy ja wędrowałem po górach i rozstawiałem pułapki. Znalazła go gdzieś w lesie, o dwie, a nawet być może, o cztery mile od naszej jaskini — sama dobrze nie pamięta... Stworzenie to pod pewnymi względem jest podobne do nas, być może, jest nawet z tego samego co my gatunku. To ona tak myśli, ale według mnie — Ewa myli się. Różnica pod względami wielkości doprowadza mnie do wniosku, że jest to specjalny, nowy rodzaj zwierzęcia — coś jakby ryba, mimo iż gdy go rzuciłem do wody, by ujrzeć jak pływa — stworzenie to poszło na dno. Wtedy Ewa dała nura i wyciągnęła go z wody, nie dając mi czasu na wyjaśnienie sobie kwestji za pomocą tego eksperymentu. Ja jednakowoż myślę, że to ryba, Ewa zaś jest najzupełniej obojętna na to, czem jest to nowe stworzenie, i nie pozwala mi dokonywać nad niem żadnych eksperymentów. Nie rozumiem tego. Zjawienie się tego stworzenia, jak się zdaje, dokonało wielkiej przemiany w jej charakterze, i wywołało jej wrogi stosunek do wszelkiego rodzaju eksperymentów.
Zajęta jest niem więcej niż wszystkiemi innemi zwierzętami, ale nie może wytłomaczyć, dlaczego tak jest.
Umysł ma rozstrojony, jest to oczywiste. Niekiedy po całych nocach nosi tę rybę na rękach, podczas gdy ta żali się i prosi o puszczenie do wody. W takich momentach Ewa wypuszcza wodę temi dołami, któremi patrzy na świat, głaska rybę po grzbiecie, wydaje ustami jakieś głosy, by ją uspokoić, i tysiącznemi sposobami wyraża swe przejęcie się i troskliwość. Nigdy nie widziałem, aby postępowała w ten sposób z jaką inną rybą, i to mnie wielce dziwi. Dawniej, zanim utraciliśmy swe włości, Ewa przynosiła z sobą małe tygrysiątka i bawiła się z niemi, ale wtedy była to poprostu gra. Nigdy nie troszczyła się tak o nie, gdy dochodziło do jakichś zatargów przy obiedzie.
Niedziela. — Ewa nie pracuje w niedzielę, jeno leży zmęczona tygodniową pracą i troskami, przyczem lubi, aby podczas tego owa ryba przewracała się koło niej. Aby ją zabawić, wydaje dziwne głosy, udaje, że żuje jej łapę, a ryba śmieje się od tego. Nigdy jeszcze nie widziałem ryby, która potrafiłaby się śmiać. To wtrąca mnie w stan zwątpienia... Ja również polubiłem niedziele. Przez cały tydzień pracować — to może każdego zmęczyć. Powinno być więcej tych niedziel! Dawniej były one bardzo nudne, ale teraz to przydałoby się ich więcej.
Środa. — Nie jest to ryba. Ale w żaden sposób nie mogę dojść, co to takiego? Wydaje ono djablo komiczne głosy, gdy jest zadowolone, a gdy jest niezadowolone, to mówi „hu-hu”; nie jest ono z naszego rodzaju, ponieważ nie potrafi chodzić; nie jest ptakiem, ponieważ nie fruwa, nie jest żabą, ponieważ nie skacze i nie jest wężem, gdyż nie pełza. Jestem prawie że przekonany, że to nie jest ryba, mimo, że w żaden sposób nie mogę przekonać się, czy potrafi ono pływać czy nie. Przewraca się poprostu, a przeważnie leży na plecach z zadartemi nogami. Nie widziałem, aby jakie inne stworzenie tak robiło.
Powiedziałem Ewie, że według mnie jest to jakiś twór tajemniczy. Ewa słysząc to wpadła w zachwyt, ale nie zrozumiała mnie wcale. Podług mnie jest to albo jakiś twór tajemniczy, albo jakaś odmiana pluskwy. Gdy umrze, wezmę je i wtedy przyjrzę się dokładnie, jak jest urządzone. Niczemu jeszcze nigdy się tak nie dziwiłem!
W trzy miesiące potem. — Zdumienie moje tylko wzrasta, zamiast zmniejszać się. Nawet sypiam teraz mało. Przestało już ono leżeć i łazić na czworakach. A różni się od innych czworonożnych tem, że przednie nogi ma nieproporcjonalnie krótkie, skutkiem czego tylna część jego ciała wystaje zbyt wysoko, stercząc ku górze, co nie jest wcale ponętnem.
Budowę ciała ma bardzo zbliżoną do naszej, ale sposób chodzenia wskazuje na to, że nie jest ono z naszego gatunku.
Krótkie przednie i długie tylne nogi wskazują raczej na to, że należy ono do rodu kangurów, lecz jest to jakaś specjalna ich odmiana, ponieważ prawdziwy kangur skacze, podczas gdy nasz nigdy tego nie robi! W każdym razie jest to ciekawa odmiana, dotychczas jeszcze nie wpisana do spisu zwierząt. Ponieważ zostało ono przezemnie odkryte, tedy uznałem że mam prawo zagwarantować sobie honor tego odkrycia, i nazwałem je Kangurem Adama (Kangaroorum Adamiensis)...
Było ono prawdopodobnie jeszcze bardzo młodem, gdy dostało się do nas, ponieważ od tego czasu porządnie wyrosło. Jest teraz conajmniej z pięć razy większe od dawnego, a gdy jest z czego niezadowolone, to krzyczy od dwudziestu dwóch do trzydziestu ośmiu razy głośniej niż dawniej. Zakazy nie tylko nie uspakajają go, ale wywierają wprost przeciwny skutek. Przeto wyrzekłem się swego systemu.
Ewa uspakaja go przekonywaniem oraz tem, że daje mu to, czego przed chwilą nie chciała mu dać...
Jak już powiedziałem, nie było mnie w domu, gdy po raz pierwszy zjawiło się ono u nas, a Ewa oświadczyła, że znalazła je w lesie.
Dziwne to wprawdzie, że znalazło się tam tylko jedno takie stworzenie, a przecież tak jest rzeczywiście, ponieważ przez kilka tygodni, aż do zupełnego wyczerpania, przeszukiwałem wszystkie lasy, pragnąc znaleźć drugi egzemplarz dla uzupełnienia swej kolekcji i aby pierwszy miał się z kim bawić. Z pewnością stał by się wtedy spokojniejszym, i łatwiej byłoby go nam oswoić. Ale, niestety, nie znalazłem żadnego takiego tworu, ba nawet, żadnego śladu po niem.
A przecież musi on żyć na ziemi.
W takim razie, jakże on chodzi po ziemi, nie zostawiając śladów po sobie? Porozstawiałem z tuzin pułapek, ale na nic to się nie zdało!
Łapią się wszelkie drobne zwierzątka, tylko nie to, które jest potrzebne... Sądzę, że łapią się one wskutek swej ciekawości: chcą wiedzieć, po co to mleko stoi w pułapkach? Nie piją go jednak nigdy.
W trzy miesiące znowu, — Mój kangurek wciąż rośnie i rośnie, co jest i dziwne i niezrozumiałe. Nigdy nie widziałem, aby okres dorastania trwał tyle czasu. Teraz ma on głowę pokrytą szerścią, nie taką, jaką mają kangury, lecz takusieńką, jak nasze włosy, tylko znacznie cieńszą i miększą, i nie czarnego ale rudego koloru. Stanowczo głowę tracę wobec tego nieprawdopodobnego, dziwacznego rozwoju, tego nie poddającego się klasyfikacji kaprysu zoologicznego!
Ach, gdybyż to udało mi się złapać jeszcze choćby jednego — ale jest to sprawa beznadziejna! Jest to nowa odmiana, której tylko jeden egzemplarz istnieje — to oczywiste!
Złapałem prawdziwego kangura i przyniosłem go do domu, sądząc że nasz kangurek, będąc samotnym, chętnie powita nowego towarzysza, a nawet niejako krewnego, że powita jakieś stworzenie, z którem mógłby zaprzyjaźnić się. Toż jest on wśród obcych, nie znających ani jego przyzwyczajeń, ani smaku, i nie umiejących dać mu wyczuć, że znajduje się wśród przyjaciół! Ale omyliłem się! Na widok kangura wpadł w taki nastrój, że odrazu przekonałem się, że nie widział on nigdy w życiu żadnego kangura.
Żal mi bardzo tego biednego małego, krzykliwego zwierzątka, ale nic nie mogę uczynić, by uprzyjemnić mu egzystencję.
Gdybym tak mógł go oswoić — ale o tem mowy niema; im więcej się staram, tym gorzej wszystko wypada. Serce mię boli, gdy widzę wybuchy jego gniewu i żalu. Postanowiłem wypuścić go na wolność, ale nie chciał ani słuchać o tem. Uważam, że jest to okrucieństwo, ale może ma on rację. Na wolności będzie jeszcze bardziej samotnym, a skoro dotąd nie znalazł takiego drugiego, jak sam, to gdzież go znajdzie?
W pięć miesięcy potem.
Nie, nie jest to żaden kangur! Nie. Stoi on już dobrze na tylnych nogach, trzymając się za palec Ewy. Robi w ten sposób kilka kroków na tylnych nogach, poczem pada. Prawdopodobnie jest to jakiś rodzaj niedźwiedzia. Tylko że niema on dotychczas ogona, a szerść tylko na głowie. I w dodatku wciąż rośnie — jest to bardzo dziwny szczegół, ponieważ dorastanie u niedźwiedzi kończy się wcześniej. Po katastrofie, która nas spotkała, niedźwiedzie stały się wielce niebezpiecznemi, to też nie sprawi mi to żadnej przyjemności, jeśli ten włóczyć się tu będzie bez kagańca. Zaproponowałem Ewie, że jej przyniosę prawdziwego kangura, jeśli porzuci tego, ale to nie doprowadziło do niczego — jak się zdaje, postanowiła ona wciągać nas we wszelakie głupie sytuacje. Przedtem, zanim jeszcze nie straciła zmysłów, była zupełnie inną.
W dwa tygodnie potem. — Obejrzałem mu paszczę. Na razie niema jeszcze żadnego niebezpieczeństwa: posiada tylko jeden ząb. Ogona też jeszcze niema. Drze się za to teraz głośniej niż przedtem — i przeważnie nocami. Przesiedliłem się na nowe miejsce. Co rano będę przychodzić do nich na śniadanie i sprawdzać, czy nie wyrosły mu jakie nowe zęby. Gdy zajmą mu całą paszczę, trzeba go będzie wypędzić — czy będzie mieć ogon, czy nie będzie — bowiem niedźwiedź wcale nie musi mieć ogona, by być groźnym...
W cztery miesiące potem. — Na cały miesiąc wyjeżdżałem z domu na polowanie i na połów ryb. Przez ten czas niedźwiedź nauczył się chodzić na tylnych łapach i mówić „papa“ i „mama“. Jest to, oczywiście, nowa odmiana niedźwiedzi. Podobieństwo wydawanych przezeń głosów z ludzkimi słowami jest naturalnie czysto przypadkowe, i nie mają one żadnego sensu, ani znaczenia. Ale nawet i w tym wypadku jest to zjawisko niezwykłe i żaden inny niedźwiedź nie potrafi tego zrobić. Zdolność naśladowania ludzkiej mowy, wraz z brakiem szerści na ciele i zupełnym brakiem ogona, wyraźnie wskazuje na to, że jest to nowy gatunek niedźwiedzia. Dalsze studja zapowiadają się bardzo interesująco. Na razie udam się na wyprawę do dalekich lasów na północy i zajmę się tam gruntownemi poszukiwaniami. Musi przecież gdzieś tam być drugie takie stworzenie! Będzie to, zresztą już mniej niebezpiecznem, jeśli nasz okaz dostanie kolegę ze swego gatunku. Udam się natychmiast, ale przedtem nałożę mu kaganiec.
W trzy miesiące potem. — Poszukiwania były niezmiernie męczące, ale niepomyślne. A tymczasem Ewa, nie wydalając się z naszej siedziby, znalazła drugiego! Nigdy nie widziałem, aby się komu tak powodziło! Co do mnie, to mógłbym poszukiwać go w lasach przez sto lat, i nie znalazłbym go wcale.
W trzy miesiące potem. — Porównywałem nowego ze starym. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że obadwaj są z tego samego gatunku. Ewa nazywa nowego Ablem. Chciałem wypatroszyć jednego z nich i zrobić okaz do swej kolekcji, ale sprzeciwiła się temu. Musiałem tedy wyrzec się tej myśli, aczkolwiek jestem przekonany, że nie powinienem. Bo jeśli obadwaj zginą mi, będzie to niepowetowaną stratą dla nauki. Ten dawniejszy stał się teraz bardziej żwawym, śmieje się wciąż i gada bezustanku, jak papuga; zdolność naśladowania wszystkich ma wielce rozwiniętą. Zdziwiłbym się, gdyby koniec końców okazał się on papugą jakiegoś szczególnego gatunku. Chociaż, właściwie, to nie powinienem się dziwić, ponieważ okłamywał on stale moje domniemania, od pierwszych dni, gdy brałem go za rybę! Ten nowy zaś — jest takim samym dziwolągiem, jakim był pierwszy z początku: tak samo jest podobny do kawału surowego mięsa, i ma takąż samą dziwną głowę — bez szerści.
W dziesięć lat potem. — Obadwaj są chłopcami. Dawno już to stwierdziliśmy. Myliło nas przedtem to, że obadwaj przyszli na świat... Teraz przybyło do nas jeszcze kilka dziewcząt. Abel jest dobrym chłopcem, co do Kaina — to lepiej byłoby, gdyby został sobie niedźwiedziem! Wiele lat już minęło, i widzę teraz, że myliłem się co do Ewy. Lepiej mieszkać z nią poza Rajem, niż w Raju bez niej. Dawniej sądziłem, że jest ona bardzo gadatliwą, teraz zaś byłoby mi bardzo smutno, gdyby jej głos umilkł i ustał w mem życiu. Błogosławię tedy nieszczęście, które zbliżyło nas oboje i nauczyło mnie cenić dobroć serca Ewy i łagodność jej charakteru...
— Panie Wopiagin! Oskarżony pan jesteś o to, że w dniu 17 czerwca roku bieżącego, ukrywszy się w krzakach, podpatrywałeś pan kąpiącą się nago kobietę... Czy przyznajesz się pan do winy?
Pan Wopiagin uśmiechnął się tak, że ledwie to można było dostrzec pod jego wspaniałymi, puszystemi wąsami, a zrobiwszy pełen szczerości, prostoduszny wyraz twarzy, odparł z westchnieniem:
— Cóż robić... przyznaję się! Jednakowoż mam na usprawiedliwienie łagodzące winę okoliczności...
— Aha... Doprawdy? Opowiedz-że nam pan tedy, jak się rzecz miała...
— Wyszedłem 17 czerwca z domu z fuzją, wczesnym rankiem, a nawałęsawszy się bez miary do samego obiadu, zbliżyłem się ku rzece.
Czując znużenie, wybrałem ocienione miejsce, usiadłem, wyjąłem z torby wędlinkę oraz koniaczek i począłem przegryzać... Naraz zwracam się twarzą ku wodzie — i widzę, że tam, koło brzegu, po drugiej stronie kąpią się jakieś trzy kobiety... Z nudów (spożywając równocześnie śniadanie, na co zwracam uwagę prześwietnego sądu!) — począłem się im przyglądać.
— To, żeś pan równocześnie spożywał śniadanie, nie umniejsza wcale pańskiej winy! A teraz powiedz pan, czy te kobiety, któreś pan tak obserwował, były przynajmniej w kostjumach kąpielowych, co?
— Jedna, panie sędzio. A dwie ot, tak. Ja też właściwie mówiąc, patrzałem na jedną — tylko na tę, która była w kostjumie. Być może, że to złagodzi nieco moje hm... przewinienie. Ale była ona doprawdy tak prześliczna, że nie podobna było oczu od niej oderwać!
Pan Wopiagin ożywił się, zagestykulował.
— Wyobraźcie sobie, panowie: młoda kobietka, lat około dwudziestu czterech, blondynka o białej jak mleko cerze, o przedziwnej talji, pomimo że — zwracam uwagę — była bez gorsetu! Kostjum kąpielowy bardzo plastycznie uwidaczniał jej giętki stan, miękką krągłość bioder, i swym ciemnym kolorem jeszcze lepiej odznaczał białość przecudnych, krągłych, zda się rzeźbionych nóżek o różowych, niby listki róży, kolanach i wprost zachwycających dołeczkach...
Sędzia zakasłał i przerwał smętnie:
— To, co pan opowiada... doprawdy, dziwi mnie...
Twarz pana Wopiagina pałała natchnieniem.
— Ręce miała krągłe, giętkie — no, wprost dwie białośnieżne żmijki, a piersi obciśnięte materją kostjumu kąpielowego, no... co do piersi, to te, być może, niektórzy znawcy uznaliby nieco za duże, niż być powinny, jednakowoż upewniam was, panowie, piersi te miały kształt przecudny, sformowane były bez zarzutu...
Sędzia słuchał, przymrużywszy oczy, poczem jakgdyby ocknął się, zrobił niecierpliwy ruch ręką zachmurzył się i rzekł:
— Jednakowoż, tam przecie były panie i... bez kostjumów?
— Dwie, panie sędzio. Dwie. Jedna smagła brunetka, wzrostu niedużego, szczupła i, aczkolwiek kształtna, ale już — nie to! Stanowczo, nie to.. A druga — przecudne dziewczątko ośmnastoletnie...
— Aha! — surowo rzekł sędzia, przechylając się naprzód. — Ot, widzi pan! I cóż pan nam o niej powie?.. Z czego pan wywnioskował, że jest to dziewczę i że ma ośmnaście lat? Hę?..
— Młode kształty jej postaci, panie sędzio, jeszcze nie osiągnęły należytego rozwoju. Piersi miała dziewiczo małe, biodra nie tak szerokie, jak u blondynki, ręce szczupłe, a śmiech, gdy się śmiała, rozbrzmiewał tak niewinnie, tak młodzieńczo, tak naiwnie, że...
W sali sądowej rozległ się śmiech publiczności...
— Proszę się mitygować, panie Wopiagin! — krzyknął sędzia. — Co mi pan tu wygaduje. Sędzia wcale nie musi wiedzieć tego... Zresztą, pańskie szczere przyznanie się i bezpremedytacyjność zbrodni — ratują pana od zasłużonej kary. Jesteś pan wolny.
Wopiagin skłonił się i skierował ku drzwiom.
— Jeszcze jedno pytanie, — zatrzymał go sędzia, coś zapisując. — Gdzie się znajduje... to miejsce?
— O dwie wiorsty od Sutugińskiego letniska, na skraju lasu. Pan przejdzie most, panie sędzio, dalej przejdzie pan koło powalonego drzewa, od którego do brzegu bieży wązka ścieżyna, a na tym brzegu znajdują się krzaki, wysokie, bardzo wygodne krzaki...
— Dlaczego wygodne? — nerwowo spytał sędzia, co to znaczy „wygodne“?
Wopiagin mrugnął dwuznacznie sędziemu, ukłonił się zgrabnie i, kołysząc się elegancko całem ciałem, wyszedł z sali.
Rozkoszna Wanda, albo też, jak opiewał paszport, wydany na jej nazwisko, obywatelka Anastazja Postronek, po wypisaniu się ze szpitala, znalazła się w położeniu, w jakiem dotychczas jeszcze nigdy nie była: bez dachu nad głową, i bez grosza w kieszeni. Co począć?
Pierwszą rzeczą było udać się do lombardu i zastawić pierścionek z turkusem, jedyny posiadany przedmiot wartościowy. Za pierścień dano jej rubla, ale cóż to jest rubel! Za takie pieniądze nie da się kupić ani modnej krótkiej salopki, ani okazałego kapelusza, ani pantofelków bronzowych, a bez tego wszystkiego ta rozkoszna istota czuła się niemal nagą. Zdawało jej się, że nietylko iudzie, lecz nawet konie i psy patrzą na nią i śmieją się z jej lichego ubioru, więc też myślała tylko o kostjumie, pytanie zaś, gdzie będzie nocować i co jeść — nie dręczyło jej ani trochę...
— Żeby też choć znajomego frajera spotkać... — myślała. Pożyczył by pieniędzy... Żaden by mi nie odmówił, przecież jestem ładna.
Ale żadnego znajomego nie spotkała. Nie trudno byłoby go spotkać wieczorem w „Renaissansie”, ale do Renaissansu nie wpuszczą w takiem obszarpanem ubraniu i bez kapelusza. Co tu począć? Po długiem wahaniu się, gdy już uprzykrzyło się jej spacerować bez celu i siedzieć i myśleć, Wanda postanowiła chwycić się ostatniego środka. Udać się do którego z dawnych znajomych wprost do mieszkania i prosić o pożyczkę.
Do kogo by tu pójść? — medytowała. Do Mikusia nie podobna, ożenił się... ten rudy — też teraz w biurze... Przypomniała sobie dentystę Finkla, wychrztę, który kilka miesięcy temu ofiarował jej w prezencie bransoletkę, a któremu kiedyś podczas szampańskiej kolacji w klubie niemieckim wylała na głowę szklankę wina. Już sama myśl o Finklu wprawiła ją w złoty humor.
— Ten mi napewno pożyczy, byle go tylko w domu zastać... — myślała, zbliżając się do mieszkania dentysty — a nie da, to mu wszystkie lustra w mieszkaniu potłukę!..
Podchodząc do drzwi mieszkania dentysty, miała już gotowy plan: wpadnie ze śmiechem wprost ze schodów do gabinetu i zażąda 25 rubli... Ale gdy dotknęła palcem dzwonka, plan ten jakoś sam przez się wypadł z głowy...
Wanda nagle stchórzyła, zawahała się, co naogół rzadko się jej zdarzało.
Przyzwyczajona do pijackich kompanji, odznaczała się śmiałością i czelnością, teraz jednak, ubrana w lichą suknię, znalazłszy się w roli zwykłej petentki, która może być nieprzyjętą, poczuła się nieśmiałą, uniżoną.
Ogarnął ją wstyd i lęk.
A może mnie już zapomniał?.. — myślała, nie decydując się przycisnąć dzwonka.. I zresztą, jak ja wejdę do niego w takim ubraniu? Jak jaka żebraczka albo podupadła mieszczka. Wreszcie zadzwoniła bardzo słabo.
Za drzwiami rozległy się kroki: ukazał się lokaj.
— Pan doktór w domu? — spytała.
Byłoby teraz dla niej prawdziwą przyjemnością, gdyby lokaj odparł „niema”, ale ten zamiast spowiedzi, wpuścił ją do przedpokoju i zdjął z niej paltocik. Przedpokój wydał jej się luksusowo urządzonym, a w tej wspaniałości przedewszystkiem rzuciło się jej w oczy wielkie zwierciadło, w którem ujrzała jakąś oberwanicę bez kapelusza, bez modnej salonki i bez pantofelków bronzowego koloru. I nie zdziwiła się wcale, że teraz, gdy jest biednie ubraną i podobną do szwaczki czy praczki — w duszy jej zrodził się wstyd, że pierzchła gdzieś czelność, odwaga i że nie czuje się naraz „rozkoszną Wandą”, ale tą dawną Nastką Postronek...
— Proszę panią, — rzekła pokojówka, wprowadzając ją do gabinetu. — Pan doktór zaraz przyjdzie... Pani będzie łaskawa usiąść.
Wanda opuściła się na miękkie krzesło.
— Odrazu powiem: „Daj pan pieniędzy!“ — myślała. To będzie najwłaściwsze, tembardziej, że przecież znamy się dobrze. Tylko ot, żeby ta pokojówka stąd wyszła. Przy pokojówce jakoś niewypada... I czego ona tu sterczy?..
Nie upłynęło nawet pięciu minut, gdy otwarły się drzwi i wszedł Finkel. Wysoki, śniady wychrzta, z wyłupiastemi oczami i zapadłemi policzkami. Twarz, oczy, brzuch, tęgie biodra — wszystko to u niego było grube, wstrętne, surowe. W Renaissansie i w klubie niemieckim bywał zazwyczaj w „humorze“, wiele tracił na szansonetki, z pokorą znosił ich wybryki (np. gdy Wanda wylała mu wino na głowę, on tylko uśmiechnął się i pogroził jej zlekka palcem), teraz zaś miał wyraz ponury, ospały, spoglądał ozięble, obojętnie, niby jaki szef biura i żuł coś w ustach...
— Czem mogę służyć? — pytał wręcz, nie patrząc na Wandę.
Ta spojrzała na poważną buzię pokojówki, na apatyczny wygląd dentysty, który, jak się zdawało nie poznawał jej wcale i sponsowiała.
— Czem mogę służyć? — powtórzył dentysta już trochę rozdrażniony.
— Zę... zęby bolą... — wyszeptała Wanda.
— Aha... zęby... Jaki ząb? Gdzie?
Wanda przypomniała sobie, że ma jeden ząb spróchniały.
— W dole, na prawo, — odrzekła.
— Hm... Proszę otworzyć usta.
Finkel zasępił się, zatrzymał oddech i począł obserwować chory ząb.
— Boli? — spytał, dłubiąc jakimś pręcikiem w zębie.
— Boli, — skłamała Wanda. — Wystarczy mu tylko przypomnieć się, — myślała — a zaraz mnie pozna... Cóż, kiedy ta pokojówka... I czemu ona tu sterczy?..
Naraz Finkel zasapał jak parowóz, wprost jej w usta i rzekł:
— Nie radzę go pani plombować... Z tego zęba nie będzie żadnej korzyści... to pewne!
Podłubawszy jeszcze trochę w zębie, i powalawszy Wandzie usta i dziąsła swemi zatabaczonemi palcami, Finkel znowu powstrzymał oddech i wlazł jej do ust z czemś chłodnem.
Wanda poczuła nagle straszny ból, krzyknęła i porwała dentystę za rękę.
— No, nic, nic... — mruczał tenże. Niech pani się nie boi... Z tego zęba i tak nicby nie było! Trzeba być mężną...
I zatabaczone, zakrwawione palce ukazały jej oczom wyrwany ząb, gdy tymczasem pokojówka podeszła i podała do jej ust kubeczek z wodą.
— W domu niech pani płucze ząb zimną wodą, — rzekł Finkel — zaraz krwotok ustanie.
Stanął przed nią, przybrawszy pozę człowieka, który niecierpliwie czeka, kiedy go gość opuści i zostawi samego.
— Do widzenia, — odezwała się pacjentka, kierując się ku drzwiom.
— Hm... a któż mi zapłaci za fatygę? — spytał pełnym śmiechu głosem pan Finkel.
— Ach, prawda!.. — przypomniała sobie Wanda, zarumieniła się, i podała wychrzcie ostatniego rubla, otrzymanego w lombardzie za pierścionek.
Wyszedłszy na ulicę, poczuła jeszcze większy wstyd niż przedtem, ale już teraz nie wstydziła się swojej biedy. Teraz już nie zważała na to, że niema na sobie modnej salopki, rażącego kapelusza. Szła ulicą, plując krwią, a każda krwawa plamka, mówiła jej o jej życiu, o jej haniebnem, ciężkiem życiu, i o tych zniewagach, które znosiła i jeszcze znosić będzie jutro — za tydzień — za rok — przez całe życie, do samej śmierci.
— O, jakież to straszne! — szepnęła, — Boże, jakie to straszne!
Jednakże już nazajutrz była w Renaissansie i tańczyła kankana. Znowu miała olbrzymi modny kapelusz, zgrabną salopkę i pantofelki bronzowego koloru. I kolacyjkę spożyła pospołu z jakimś kupcem bogatym...
Skoro się długo mieszka z jakim człowiekiem, to nie dostrzega się nigdy tego, co jest najważniejszem w jego stosunku do nas. Widocznie są tylko szczegóły, z których się składa to, co jest najistotniejsze.
Tak więc — nie można oglądać wspaniałej świątyni, dotykając końcem nosa jednej tylko cegły tej świątyni. W takiej sytuacji jest nadzwyczaj trudno uchwycić ogólny wyraz świątyni. W najlepszym bowiem razie, można dostrzec oprócz tej cegły, jeszcze kilka sąsiednich cegieł — i tyle!
Dlatego też kosztowało mię wiele trudu, i sporo lat smutnej obserwacji, zanim nabrałem ogólnego przekonania, że moja żona mnie kocha...
Z przejawami jej stosunku do mnie — zdarzyło mi się i wcześniej stykać, jednakowoż nigdy jakoś nie mogłem zebrać ich w jedną określoną całość.
A tymczasem pewne przejawy — muszę to wyznać — były wielce rozczulające.
Posłuchajcież.
∗
∗ ∗ |
Razu pewnego żonuśka leżała sobie do góry brzuszkiem, czy inaczej na kanapie, czytając książkę — podczas gdy ja byłem właśnie zajęty swoją świeżo wyprasowaną koszulą, której kołnierz z jakimś dziwnym uporem odmawiał zaczepienia się na mej szyi.
— Zaczepże się, zaczep, ty przeklęta koszulo, mruczałem błagalnym głosem, — no, czy cię to tak wiele kosztuje? Żebyś już raz pękła!
Koszula, oczywiście, nie była przyzwyczajona do wymyślań i wyrzutów, to też wpadła w gniew, zdławiła mi gardło, a kiedy dusząc się, szarpnąłem za kołnierz — pętliczka od zapinania pękła.
— A żebyś pękła! — wrzasnąłem. — Zresztą, ty jużeś to zrobiła...
Teraz, aby ci dokuczyć — trzeba będzie na nowo zaszyć pętlicę!
Podszedłem ku żonie:
— Kasieńko! Zeszyj mi tę pętlicę!
Żona, nie podnosząc głowy z nad książki, mruknęła łagodnie:
— Nie, tego nie uczynię.
— Jakto, nie uczynisz?
— A tak. Sam sobie zeszyj.
— Droga! Lecz przecież ja niepotrafię, a ty potrafisz.
— Tak... — rzekła smętnie. — Dlatego też właśnie powinieneś to sam zrobić. Naturalnie, ja mogłabym zeszyć tę pętlicę... Ale przecież nie jestem długowieczną! Umieram — dajmy na to nagle, ty zostajesz sam — i cóż? Rozpieszczony, nic nieumiejący, bezradny wobec jakiejś tam pękniętej pętlicy — gotów będziesz rozpłakać się i wołać: „czemu, o czemu nie nauczyłem się tego przedtem!?!“ Oto dlaczego pragnę, abyś teraz sam to zrobił!
Zalany łzami, padłem przed żoną na kolana.
— O, jakaś ty dobra! Ty nawet spoglądasz poza granice tego niesłychanego wypadku — kiedy opuścisz ten świat! Jakże wywdzięczę ci się za tyle miłości i pieczołowitości?!
Żona westchnęła, poczem znowu zabrała się do książki, ja zaś usiadłem w kąciku, a wydostawszy igłę, począłem w skupieniu ducha zeszywać ową pętlicę. Na wieczór wszystko było skończone.
Nie zapomnę i drugiego wypadku, który z jeszcze większą dobitnością charakteryzuje tę łagodną, kochającą, nieomal do śmieszności troskliwą o mnie istotę.
Otrzymałem właśnie od jednego z moich przyjaciół prezent na imieniny: szpilkę brylantową do krawata.
Kiedy pokazałem szpilkę tę żonie, ta ze strachem wyrwała mi ją z rąk, wołajac:
— Nie! Ty nie będziesz jej nosić, w żadnym razie nie będziesz!..
Zbladłem.
— Jezu! Co się stało?! Dlaczego nie będę jej nosić?
— Nie! Nie! W żadnym razie! Bo przez nią twemu życiu groziłoby wielkie niebezpieczeństwo! Ta szpilka na twojej piersi — o, to zbyt wielka przynęta dla bandytów ulicznych! Zauważą ją — nie daj Boże — upilnują cię na ulicy, wyrwą szpilkę, a ciebie zabiją!
— Cóż więc mam... z nią zrobić? — wyszeptałem bezradny.
— Już wiem co! — srebrnym głosikiem zaśmiała się radośnie żonuśka. — Oddam ją do przerobienia na broszkę. Przy mojej niebieskiej sukni będzie mi z nią bardzo do twarzy.
Zadrżałem z przerażenia.
— Kochanie! Ale przecież oni i ciebie mogą zabić.
Twarz jej pałała stanowczością:
— A niech tam! Abyś ty tylko żył, mój jedyny, mój najdroższy!.. A ja — niech tam! Moje zdrowie i tak już słabe... kaszlę...
Zalany łzami padłem jej w ramiona.
— Nie minęły jeszcze czasy męczennic chrześcijańskich, — pomyślałem sobie.
I tak na każdym kroku miałem dowody jej troski o mnie.
Tkwiła ta troska w każdej drobnostce. Wszelka drobnostka nasycona została czułą myślą o mnie; we wszystkiem i wszędzie górowała jej myśl — aby mi sprawić jakąś niewinną uciechę, przyjemność...
Razu pewnego wszedłem do jej sypialni. Pierwszem co padło mi w oczy — był to męski cylinder.
— Patrzcie-no, — zdziwiłem się. — A czyjże to cylinder?
— Twój cylinder, mój miły, twój!
— Co ty pleciesz! Przecież ja zawsze noszę miękkie kapelusze.
— To też teraz chciałam ci zrobić niespodziankę i... kupiłam cylinder... Będziesz go nosić, jako prezent od swej małej żonusi... Wszak prawda?
— Dzięki ci, droga... Tylko, czekaj-no! Przecież ten cylinder, jak się zdaje, jest używany? Ależ, naturalnie, że używany...
Żona położyła mi głowę na ramieniu, poczem, zawstydzona wyszeptała:
— Wybacz... Widzisz, z jednej strony pragnęłam ci zrobić prezent, a z drugiej, — sam wiesz — nowe cylindry dziś takie drogie! Toteż kupiłam okazyjnie...
Rzuciłem okiem na podszewkę.
— Dlaczego tu inicjały K. C., kiedy moje inicjały są A. A?
— Czyżbyś doprawdy nie domyślał się?.. To ja dałam tu inicjały dwóch słów: „Kocham cię”.
Zdusiłem żonę w uściskach i zalałem się łzami...
— Nie, ty nie będziesz pić tego wina!
— Dlaczego, droga Kasieńko!! Tylko jedną szklaneczkę...
— Ani się waż! To ci szkodzi. Wino skraca życie... A ja wcale nie mam zamiaru zostać samotną wdową na tym padole płaczu... Przesiądź się na to miejsce!
— Dlaczego?
— Tam okno otwarte. Przeciąg może cię zawiać!
— O, ja uważam przeciągi za przesąd!
— Nie mów tak... Lękam się o ciebie śmiertelnie!
— Dziękuję ci, szczęście moje. Daj mi jeszcze kawałek ciasta...
— Ani kawałeczka! Niech ci się ani śni. Potrawy mączne powodują otyłość, a to strasznie odbija się na zdrowiu. Cóżbym poczęła bez ciebie?
Wyjąłem papierosa.
— Rzuć papierosa! Rzuć natychmiast! Czy już zapomniałeś, że masz płuca zajęte?
— Ależ co znowu, jeden papieros...
— Ani jednego! A ty dokąd idziesz? Na spacer? O, nie łaskawy panie! Racz pan włożyć jesionkę... W letnim palcie nie waż się pan...
Zalałem się łzami i począłem okrywać jej ręce pocałunkami.
— Droga! Tyś — Mont Blanc dobroci!!
Zaśmiała się wstydliwie:
— Głuptasku... Tak zaraz Mont Blanc! Wiecznie przesadzasz...
Nieraz zadawałem sobie pytanie:
— Czem i kiedy się jej odwdzięczę! W jaki sposób udowodnię jej, że w mej piersi żywie serce, istotnie rozumiejące dobroć i głębokie uczucie ludzkie, serce zdolne wnet odezwać się na wszystko, co jasne i dobre?
Razu pewnego, podczas przechadzki, pomyślałem:
— Dlaczego u nas nigdy nie zdarzy się pożar, dlaczego nie napadną na nas bandyci? Niechby ujrzała, jak, uratowawszy ją, sam z uśmiechem miłości na ustach, spalę się na popiół, albo z przerżniętem gardłem leżeć będę u jej stóp, szepcząc najdroższe imię!..
Ale wnet druga myśl — myśl zdrowa i praktyczna — natarła na swą płochą, nieroztropną towarzyszkę — powaliła tamtą w proch, a pokonawszy, rozpłynęła się po znużonym nadmierną pracą mózgu:
— Tyś głupiec i egoista, — rzekła mi myśl zwycięska. — Komu potrzebne jest twe przerżnięte gardło lub ogniste języki? Ty umrzesz, lecz to nie wszystko... Zostanie po tobie biedna bezbronna wdowa, w wiecznej potrzebie, obarczona tysiącem drobiazgowych trosk...
— Eureka! — zawołałem na głos, sam do siebie. — Dziś jeszcze ubezpieczę swe życie dla jej dobra!
I tego samego dnia wszystko zostało zrobione. Towarzystwo Asekuracyjne wydało mi policę, którą — z radością i zapałem w twarzy, — ofiarowałem żonie...
∗
∗ ∗ |
Po trzech dniach przekonałem się, że i ta polica, i całe moje życie — są tylko marnym ziarnkiem piasku w porównaniu z tym oceanem miłości i pieczołowitości, po którym teraz zacząłem pływać!
Przedtem postępowanie żony ze mną oraz jej troska o me przyjemności sięgały mi do pasa, następnie podniosły się jeszcze wyżej, sięgając mi do piersi, — teraz zaś był to jeden huczący ocean dobroci, niekiedy rozszalały, a niekiedy zalewający mnie swemi ciepłemi falami... Była to jakaś bachanalja troskliwości, jakiś burzliwy, potężny wybuch nerwowego dążenia do upiększenia mi życia, do uczynienia go jednem nieprzerwanem świętem...
— Radości moja! — mówiła łagodnie, patrząc mi w oczy. — Mów mi, czego pragniesz? Mów... Chcesz może wina?
— Wszakże piłem już dzisiaj, — odparłem chwiejnym głosem.
— Tak mało piłeś... Cóż znaczy jakieś tam półtorej flaszki? Jeśii tylko masz chęć — to nie powinieneś sobie odmawiać... Ale, ale, byłabym na śmierć zapomniała! — przecieżem ja przygotowała niespodziankę dla ciebie: kupiłam ci paczkę cygar — mocnych, najmocniejszych!..
∗
∗ ∗ |
Teraz czuję się jak w raju.
Objadam się ciężkiem ciastem, godzinami przesiaduję przy otwartych oknach, gdzie muska mnie wietrzyk łagodny. Moje najmniejsze życzenie czy przyzwyczajenie wnet bywa rozdęte do rozmiarów — góry!
Lubię ciepłą wannę — daje mi taką, że wyskakuję z niej czerwony jak indjanin. Dawniej zawsze odmawiałem włożenia ciepłego palta — bowiem wolałem spacerować w jesionce. Teraz, nietylko że nikt mi nie oponuje, lecz nawet niekiedy w zimie dostaję letnie!
— Jaka dziś pogoda? — pytam żonę.
— Ciepło, kochanie... Jeśli chcesz — to możesz iść bez palta.
— Dziękuję. Ale co to — takie białe z nieba spada? Czyżby śnieg?..
— Tak, to śnieg! Ale on zupełnie ciepły.
∗
∗ ∗ |
Razu pewnego wypiłem szklankę piwa i zakasłałem.
— Piersi mię bolą, — rzekłem.
— Spróbuj wypalić cygaro, — łagodnie, głaszcząc mnie po ramieniu, rzekła żona, — może przejdzie...
Zalałem się łzami wdzięczności i padłem jej w objęcia.
O, jakże błogo na kochającej piersi...
Żeńcie się, panowie, żeńcie!
Tego strasznego dnia, kiedy spełnioną została największa zbrodnia świata, i na Golgocie, między łotry, Jezus Chrystus został ukrzyżowany — tego dnia właśnie, od najwcześniejszego świtu, nieznośnie rozbolał ząb Ben Towita, kupca jerozolimskiego. Zaczęło się to jeszcze dzień przedtem, pod wieczór: ból począł łamać szczękę prawą, zaś jeden ząb, ostatni przed zębem mądrości, jakgdyby wzniósł się nieco do góry, a gdy do niego dotykał się język — sprawiał silnie uczucie bólu. Po jedzeniu ból zazwyczaj prawie zupełnie ustawał, i Ben Towit zupełnie zapominał o nim i uspokajał się, tymbardziej, że tego dnia zamienił bardzo korzystnie swego starego osła na młodego i mocnego, wobec czego był bardzo wesół i nie przywiązywał znaczenia do przeczuć złowrogich.
Spał Ben Towit dobrze, mocno, ale przed samym świtem poczęło go coś niepokoić: zdawało mu się, że ktoś go wzywa w jakiejś ważnej sprawie, a gdy Ben Towit obudził się zagniewany — bolały go zęby, bolały strasznie, okrutnie, nienawistnie — całą pełnią ostrego, świdrującego bólu... I już nie można było zrozumieć, co boli: czy boli ząb wczorajszy, czy też dołączyły się do niego inne zęby? Całe usta, cała głowa pełne były okrutnego uczucia bólu, jakgdyby kto zmusił Ben Towita do żucia tysiąca rozpalonych do czerwoności ostrych gwoździ.
Nabrał do ust wody z glinianego dzbanuszka i ból na chwilę ustał; zęby drgnęły i, rzekłbyś, zakołysały się jak fale, a uczucie to było już prawie przyjemne w porównaniu z poprzedniem... Ben Towit znowu położył się, przypomniawszy sobie nowego osiołka i pomyślał, jak też byłby szczęśliwy, gdyby nie te zęby — poczem pragnął usnąć. Ale woda była ciepła — po pięciu minutach ból znowu powrócił — jeszcze okrutniejszy, niż przedtem, a Ben Towit aż usiadł na łóżku, chwiejąc się, jak wahadło. Cała twarz pokryła mu się zmarszczkami, i wyciągnęła ku długiemu nosowi, na nosie zaś bladym z bólu i osłabienia — zakrzepła kropla chłodnego potu. Tak chwiejąc się i jęcząc boleśnie, powitał pierwsze promienie tego słońca, któremu sądzonem było widzieć Golgotę z trzema krzyżami, i zagasnąć w przerażeniu i grozie.
Ben Towit był to dobry i łagodny człowiek, nie znoszący niesprawiedliwości, ale kiedy obudziła się żona, to ledwie rozchylając usta, nagadał jej wiele rzeczy przykrych, skarżąc się, że pozostawia go samego, jak szakala, aby wył i wił się w męczarni... Żona cierpliwie zniosła te niezasłużone uwagi, gdyż wiedziała, że mówi on je nie ze złego serca, poczem przyniosła mu wiele skutecznych lekarstw: mysiego pomiotu oczyszczonego, który należy przykładać do szczęki, ostrej nalewki skorpionowej, i prawdziwy kawałek kamienia z rozbitej tablicy Mojżeszowej dziesięciorga przykazań. Mysi pomiot pomógł nieco, owszem zrobiło mu się lepiej, ale nie na długo, również lepiej zrobiło się od nalewki na skorpionie i kamyczka, cóż kiedy zawsze po krótkotrwałej przerwie ból wracał z nową siłą. Podczas krótkiej chwili odpoczynku Ben Towit pocieszał się myślą o osiołku; marzył o nim, a kiedy robiło mu się gorzej, jęczał, złościł się na żonę, grożąc że pogruchocze sobie głowę o mur, jeśli ból nie ustanie. I wciąż chodził z kąta w kąt po płaskim dachu swego domu, żenując się podchodzić blisko do krawędzi, ponieważ całą głowę miał obwiązaną chustą, jak jaka kobieta... Kilkakrotnie przybiegały doń dzieci, opowiadając mu coś prędkimi, zdyszanymi głosami o Jezusie z Nazaretu. Ben Towit zatrzymywał się wtedy, przez chwilę słuchał ich, zmarszczywszy twarz, ale potem tupał gniewnie nogą i przepędzał je: był — jako się rzekło — człowiekiem dobrym, łagodnym, lubiącym dzieci, ale teraz złościł się, że zawracają mu głowę jakiemiś głupstwami...
Było mu również nieprzyjemnem i to, że na ulicy i na sąsiednich dachach zebrało się mnóstwo ludzi, którzy nic nie robią, tylko gapią się na Ben Towita, obwiązanego chustkami, jak jaka kobieta. I już, już zamierzał zejść na dół, gdy naraz żona rzekła:
— Spójrz! oto prowadzą zbójców. Może cię to rozerwie...
— Daj mi spokój, moja droga. Czyż nie widzisz, jak cierpię? — ze złością odparł Ben Towit. Ale w słowach żony brzmiała jakby obietnica, że zęby mogą przestać boleć, to też, chcąc nie chcąc, Ben Towit zbliżył się do ogrodzenia. Przechyliwszy głowę na bok, przymknął jedno oko, a podpierając szczękę dłonią, zrobił płaczliwą twarz i spojrzał na dół:
Po wązkiej ścieżce, wijącej się pod górę, sunął bezładnie olbrzymi tłum, w kłębach pyłu, z niemilknącym krzykiem na ustach. W środku tłumu, uginając się pod ciężarem krzyżów, szli naprzód skazańcy, a nad nimi, niby czarne węże, świstały baty żołdaków rzymskich. Jeden ze skazańców — ten, który miał długie jasne włosy i był w rozdartym i krwią zbryzganym chitonie, — potknął się o ciśnięty mu pod nogi głaz i upadł. Wtedy krzyki wzrosły i tłum, podobny do wielobarwnej fali morskiej, zwarł się za skazańcem. Ben Towit drgnął niespodzianie z bólu; — bo zdało mu się, że jakgdyby mu kto naraz włożył do zęba rozpaloną do czerwoności igłę, zakręcił nią i wyciągnął... Jęknął: u-u-u, poczem odszedł od ogrodzenia zły i obojętny na wszystko.
— Jak oni drą się! — rzekł zazdrośnie, pokazując gestem żonie usta szeroko otwarte z mocnemi, niebolącemi zębami, i dając do zrozumienia, jakby to on krzyczał, gdyby był zdrów. I skutkiem tego demonstrowania krzyku tłumu, ból zwiększył się, tak że Ben Towit począł trząść i rzucać głową obwiązaną białą chustą i ryczeć, jak wół: mu-u-u...
— Powiadają, że on uzdrawiał ślepych, — rzekła żona, nie odchodząc od ogrodzenia, poczem rzuciła kamyczek w to miejsce, gdzie powoli posuwał się smagany biczami Jezus z Nazaretu.
— Ależ, ma się rozumieć... Niech-no by on uzdrowił mój ból zębów! — ironicznie odparł Ben Towit i, rozdrażniony tem, dodał z goryczą: — jak oni krzyczą! Zupełnie jak bydło! Kijami by ich rozpędzić wszystkich! Sprowadź mnie na dół, Saro!
Żona, jak się pokazało, miała słuszność: widowisko trochę rozerwało Ben Towita, być może pomógł mu w końcu mysi pomiot, dość, że usnął. A kiedy zbudził się, ból prawie zupełnie ustał, tylko na prawej szczęce wytworzyło się nieznaczne obrzmienie, tak nieznaczne, że je ledwie można było zauważyć. Sara mówiła, że wcale go nie widać, ale Ben Towit uśmiechał się niedowierzająco: wiedział jak dobrą ma żonę i jak ona lubi powiedzieć mu coś przyjemnego, choćby kosztem prawdy! Przeszedł sąsiad, garbarz Samuel, więc też Ben Towit poprowadził go obejrzeć nowego osiołka i z dumą wysłuchał jego gorących pochwał dla osiołka i siebie.
Potem, na prośbę ciekawej Sary, we troje udali się na Golgotę, aby popatrzeć na ukrzyżowanych. Po drodze Ben Towit opowiedział Samuelowi od samego początku, jak wczoraj poczuł łamanie w prawej szczęce, i jak następnie w nocy obudził się skutkiem strasznego bólu. Mówiąc to, zrobił bardzo nieszczęśliwy, cierpiący wyraz twarzy, zamknął oczy, potrząsał głową i jęczał, — a siwobrody Samuel ze współczuciem kiwał głową i mówił:
— Oj — oj! Jakiż to ból! Jaki ból!
Ben Towitowi spodobało się to współczucie, to też powtórzył swoją opowieść, a następnie znów wrócił do tego dawnego, dalekiego czasu, gdy zaczął mu się psuć dopiero pierwszy ząb — o, ten u dołu, po lewej stronie. Tak, wśród ożywionej rozmowy, przyszli na Golgotę. Słońce, skazane na przyświecanie światu tego strasznego dnia, zapadło już za wzgórza dalekie, tylko na zachodzie pałała, niby krwawy ślad, wąska smuga purpury. Na jej tle niewyraźnie zarysowywały się trzy krzyże, a u podnóża jednego, środkowego, dostrzedz można było białe klęczące postacie...
Tłum rozszedł się już dawno; zrobiło się chłodno, przeto rzuciwszy okiem przelotnie na ukrzyżowanych, Ben Towit wziął Samuela pod rękę i lekko zawrócił ku domowi. Poczuł się szczególnie wymownym, więc też zapragnął jeszcze raz opowiedzieć o bólu zęba. Szli tak oto, i Ben Towit przy pełnych współczucia potakiwaniach i okrzykach Samuelowych robił bolesną twarz, rzucał głową i jęczał sztucznie, — a z głębokich wąwozów, z dalekich, spiekłych równin podnosiła się czarna noc. Rzekłbyś, pragnęła ukryć przed wzrokiem nieba niesłychaną zbrodnię tej ziemi...
Kiedy ze szczytu krzyża, otwarłszy zapiekłe usta, Mistrz wypowiedział najbardziej gorzkie ze swych ostatnich siedmiu słów — oszalała z bólu Marja Magdalena, leżąca u podnoża krzyża, drgnęła nagle. Poryw litości obudził w niej energję, wstała i poszła na poszukiwanie napoju, by zaspokoić nim pragnienie konającego Mistrza. Wiedziała, że niedaleko od tego miejsca biło wśród skał chłodne źródło. Poprosiła jednego z ludzi w tłumie, otaczającym miejsce kaźni, o gliniane naczynie i zbliżyła się do źródła. Znalazła je ucieszona, że ożywczy napój ugasi choć na kilka chwil mękę Mistrza.
Z pełną czarą przybiegła na miejsce kaźni. Po długich prośbach udało jej się zyskać pozwolenie podłożenia kilku głazów tak, by można było z nich podnieść czarę z wodą do spiekłych ust Umiłowanego. Oczekiwała, że Mistrz chciwie przywrze wargami do orzeźwiającego napoju, ale Mistrz odtrącił go, potrząsnął głową i westchnąwszy, że ledwo można było dosłyszeć, powtórzył „pragnę“.
W wyczuciu miłosnem — albowiem, zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: nic tak nie rozjaśnia rozumu kobiecego, jak wielka, prawdziwa miłość — odgadła Magdalena, że Mistrz pragnie innego napoju. I podczas, gdy biegła do Jerozolimy, przypomniała sobie, że jeden z tetrarchów Heroda częstował ją prastarem winem falerneńskiem, palącem jak ogień a słodkiem jako miody, zdolnem zda się zmarłego ożywić. Uprosiła swego dawnego wielbiciela, i wróciła uradowana do podnóża Golgoty, ukrywając w płaszczu kosztowną amforę, którą też zbliżyła do ust Mistrza. Lekki ruch i słaby jęk, w którym zawarło się smutne „pragnę“ — powiedziały Magdalenie, że i tym razem nie znalazła środka na zmniejszenie męki Mistrza.
W rozpaczy i bólu Magdalena przypomniała sobie, że pewien patrycjusz rzymski, który popełnił dla niej, cudnej mieszkanki Jerozolimy, tysiąc szaleństw, opowiadał jej raz o ucztach Olympu, o tajnych właściwościach boskiego nektaru, wlewającego szczęście, życie, i moc w zmęczone weny. I jakgdyby pod nakazem jakiejś złej siły, kuszącej Mistrza do ostatniego tchnienia, aby stwierdzić niezbicie jego boskość — poczuła się Magdalena przeniesiona nagle na skrzydłach wiatru na cudną górę, gdzie rosły maliny, laury, drzewa pomarańczowe, naprzemian z krzewami myrtów i róż. Zstępując po schodach wspaniałej świątyni z białego marmuru, wyszedł ku Magdalenie z uśmiechem młodzieniec niezwykłej urody, o płomiennych oczach, i podał jej złocisty krater, w którym pienił się jasny napój, różowawy, upajający...
Odurzona była radością; trzymała w rękach czarę z nektarem! Wszystko wokoło wydało się jej piękniejszem, powietrze czystszem, ziemia jaśniejszą. Ale wielką była gorycz rozczarowania. Gdy zbliżyła czarę do ust Mistrza, ten poruszył gwałtownie głową, czara upadła, rozlewając na spiekłą ziemię napój bogów pogańskich. Serce Magdaleny — ofiary pokusy — napełniła gorycz niezmierna. Wypłynął osad przeszłości. Grzech pozostawia w duszy osad, który wznosi się, skoro go wzburzy namiętność. I mimo, że nauka Mistrza już rozpłomieniła duszę Magdaleny — to jednak skrucha tylko mogła zmyć osad przeszłości...
Oślepła z bólu, pomyślała Magdalena, że może Mistrz przyjmie wino pomsty i gniewu, że cierpienie jego ustanie od krwi tych, który przygwoździli go do okrutnego krzyża. Tedy zwabiwszy jednego z żołdaków, — tego, który był przybił nad głową Mistrza tabliczkę z napisem. I. N. R. I. — na zbocze Golgoty — zabiła go jego własnym mieczem, a nasyciwszy gąbkę krwią gorącą, zbliżyła się z nią, pewna, że Umiłowany będzie ją pić. Ale i tym razem Mistrz dźwignął się nadludzkim wysiłkiem na zmęczonych nogach i zawołał: „pragnę!“
Marja Magdalena padła na twarz u stóp krzyża. Chwytał ją obłęd z niemocy — ugaszenia pragnienia Mistrza. Poczęła przypisywać tylko sobie winę. Przez ileż to nocy, gdy rozrzucała złoto na swym rozkosznym stole, lub wypoczywała na tyrskich i perskich kobiercach — biedacy, jak psy, wyczekiwali koło jej drzwi, prosząc o okruszyny z jej stołu, a uczciwe niewiasty omijały jej dom z zasłoniętemi twarzami — by nie słyszeć śmiechu i pieśni nieprzystojnych! „Przeto — myślała — pozbawiona jestem teraz łaski ugaszenia pragnienia Mistrza...“
Serce jej skruszyło się od tych wspomnień. Łzy popłynęły z ócz, zraszając szaty i cudnie rozpuszczone włosy. A kiedy wzniosła twarz ku górze, to ujrzała na twarzy Mistrza prośbę, pełną żalu i miłości. W natchnieniu zebrała w złożone ręce swe szczere łzy i zbliżyła je do ust Mistrza. I wtedy, zamiast powtórzyć „pragnę“ — Mistrz otworzył usta, a na jego twarzy rozkwitła radość niewysłowiona.
W lecie 1904 roku, zbudził mnie pewnego dnia pisarz duński Sven Lange. Wszedłszy do mego pokoju przy ulicy Vaugirad, rzekł:
— W Paryżu rewolucja.
— Co takiego?! Rewolucja?!
— Tak. Studenci rządzą w mieście, opanowali ulicę.
Spać mi się chciało, rzekłem tedy z gniewem:
— Ustawcie pompę strażacką na ulicy i oblejcie wodą młokosów!
Sven Lange jednak stał po stronie studentów, wobec czego wyszedł zagniewany.
Oto powód, dla którego studenci opanowali ulicę:
Związek, albo też „Towarzystwo Czterech Sztuk Pięknych” urządzał bal w budynku Moulin-Rouge. Cztery panie, które miały na tym balu wyobrażać owe sztuki piękne — ukazały się zupełnie nago — jedynie w stanie przewiązane pasami jedwabnymi... Policja paryska, jak wiadomo, jest bardzo cierpliwa, ze wszystkiem obyta, tym razem jednak wmieszała się w sprawę. Bal został przerwany, a związek zamknięto. Wtedy artyści zaprotestowali. Studenci z Kwartału Łacińskiego poparli ich, — i skandal przybrał wielkie rozmiary.
W kilka dni po zajściu bulwarem Saint Michel kroczył mały oddział policji. Przed jedną z licznych restauracyjek siedziało kilkunastu studentów, którzy ujrzawszy policjantów, poczęli ich drażnić i wyśmiewać. Policja paryska jest bardzo cierpliwa i ze wszystkiem obyta, tym jednak razem jeden z policjantów stracił cierpliwość — porwał ze stołu, stojącego przed restauracją, ciężką, kamienną popielniczkę i grzmotnął nią w prowokatora. Wycelował wielce niefortunnie: popielniczka rozbiła szybę i wpadła do restauracji, trafiając w głowę jakiegoś najzupełniej niezainteresowanego w tej sprawie studenta i zabijając go na miejscu.
Oto powód, dla którego teraz studenci „gospodarują” na ulicy...
Po wyjściu Sven Langego, wstałem i wyszedłem na miasto. Na ulicy wielkie wzburzenie — tłumy ludzi — policja konna i piesza. Przeciskam się przez tłum, chcąc dostać się do swej restauracji. Zjadłszy śniadanie, zapalam cygaro i zamierzam wrócić do domu. Okazuje się to niepodobieństwem, gdyż tłum wzrósł w dwójnasób, i ścisk jest okropny. Przybyła właśnie konna i piesza gwardja narodowa — wezwana do utrzymania porządku. Zaledwie się zjawiła na bulwarze Saint Germain — tłum z krzykiem poczyna obrzucać ją kamieniami, laskami. Gwardziści nie mogą utrzymać koni, które wierzgają, stają dęba! Tłum wyrywa asfalt z trotoarów i ciska nim w gwardję.
Jakiś pan spojrzał na mnie i rzekł oburzony:
— Też pan znalazł czas na palenie cygar!
Odparłem, że nie jestem francuzem i nie wiem, jakie niebezpieczeństwo mi zagraża. To mię chyba usprawiedliwia?
Ale pan ów krzyczy w uniesieniu:
— Rewolucja! Rewolucja!
Wtedy cisnąłem cygaro.
Widzę, że teraz już buntują się nie tylko artyści i studenci: ze wszystkich stron Paryża napływają ulicznicy, najrozmaitsi próżniacy, jakieś ciemne indywidua. Wyłażą ze wszystkich kątów, z ulic bocznych, zlewają się z tłumem. Wielu porządnym obywatelom Paryża giną naraz zegarki.
Tłum porywa mnie. Skrzyżowanie bulwaru Saint Michel z bulwarem Saint-Germain stanowi główny teren rozruchów, zaprowadzenie zaś tam porządku — jest bardzo trudnem zadaniem. To też tłum robi tu co chce! Z drugiego brzegu Sekwany nadjeżdża przez most omnibus. Gdy omnibus podjechał do placu Saint-Michel, z tłumu wysunął się jakiś człowiek, zdjął kapelusz i rzekł:
— Szanowne panie i szanowni panowie! Proszę wysiąść...
Pasażerowie wysiedli.
Natychmiast wyprzągnięto konie i z wrzaskiem radosnym przewrócono omnibus na chodnik... Następne omnibusy uległy temu samemu losowi. Tramwaje przejeżdżające również zatrzymywano i obalano w jednem miejscu, to też niezadługo pomiędzy chodnikami wyrosła wysoka barykada. Komunikacja została przerwana. Pragnący iść dalej — nie mogli teraz tego uczynić, gdyż porywał ich za sobą tłum wichrzycieli, wpychał w boczne ulice lub wtłaczał na mur.
Nagle padł strzał, poczem drugi. Tłum ogarnęła panika. Z rykiem przerażenia tłum rzucił się w boczne ulice... Z tego skorzystała policja, by rozpruszyć tłum w różnych kierunkach i, szablami torując sobie drogę, przedrzeć się wreszcie.
Teraz naprawdę wyglądało to wszystko, jak na wojnie. Na szczęście złapałem się za kratę, więc nawet największy ścisk nie był mi groźny. Nagle wlazł na mnie jakiś warjat. Trzymając wysoko nad głową swój bilet wizytowy, począł mi go wpychać w rękę i błagać o litość: był przekonany biedaczysko, że go zabiję! Na bilecie widniało: dr. Johannes. Trzęsąc się, jak osina, tłomaczył mi, że jest ormianinem, że przybył do Paryża dla studjów naukowych z Konstantynopola, gdzie się zajmuje praktyką lekarską. Zlitowałem się nad nim i darowałem mu życie. Jak dziś pamiętam tę przerażoną twarz z rzadką, czarną brodą i wielkiemi zębami górnej szczęki.
Nagle wśród tłumu gruchnęła wieść, że strzelają do policji ze sklepu z obuwiem, czy też z pracowni przy sklepie. Strzelać ponoć mieli robotnicy włoscy; oczywiście, tylko włosi mogli być tu winni. Tłum nabrał ducha i jął wracać na bulwary. Konna policja, widząc to, usiłowała odciąć główny punkt tłumowi, napływającemu z innych kwartałów Paryża. Ludzie wszakże, zauważywszy podstęp, poczęli tłuc okna w kioskach, rzucać kamieniami w latarnie, wyłamywać żelazne pręty, ochraniające drzewa kasztanowe w tym celu, by nie dopuścić do odcięcia głównego punktu. Gdy to nie poskutkowało, udało się im doprowadzić do furji konie policjantów, które i tak już raz po raz stawały dęba. W tym celu podpalono barykadę z przewróconych omnibusów. Przytem wciąż wyrywano i ciskano kawałkami asfaltu, że jednak była to praca ciężka i nie prowadząca do celu — wzięto się inaczej do dzieła. Poczęto łamać na kawałki pręty żelazne, przyniesione z alei kasztanowej, niszczyć poręcze od schodów; w ten sposób tłum doszedł aż do wielkich, mocnych sztachet. Te również łamano i psuto, przyczem wciąż gdzieś biegano, wracano. Czas mijał. W tym czasie stróżom ładu i porządku nadeszła pomoc z Wersalu — przybyło wojsko. Z policji i z gwardji narodowej tłum drwił i śmiał się, kiedy jednak ukazali się żołnierze — poczęto wołać: „niech żyje armja! niech żyje armja“! Oficerowie ukłonami dziękowali za to przyjęcie. Skoro jednak wojsko przeszło, wnet zaczęto po dawnemu bójki z policją, łamanie sztachet, bicie szyb.
Nastał wieczór.
Ni stąd, ani zowąd studenci dali hasło:
— Opluć Lose’go!
Pan Losé był prefektem policji. Natychmiast utworzył się olbrzymi pochód pod dom prefekta: by opluć Loségo. Pochód ruszył naprzód, a pozostały tłum gospodarował po dawnemu. Pomyślałem sobie, że dziś już pewno nic ciekawego nie zobaczę, udałem się tedy do restauracji, gdzie zjadłem obiad, poczem drogą okólną wróciłem do domu.
Dni biegły, a rozruchy trwały dalej. Co dnia teraz widziało się i słyszało wiele niezwykłych rzeczy na ulicy. Raz wieczorem udałem się do restauracji na kolację. Mżył drobny deszczyk, to też wziąłem parasol. Nagle, zatrzymuje mnie w połowie drogi jakaś chmara ludzi, pracująca nad zburzeniem barykady. Barykada ta wzniesiona została z belek i desek. Ponieważ wyglądam na silnego, a byłem tym ludziom potrzebny, tedy zwrócono się do mnie grzecznie, abym im pomógł w zburzeniu barykady. Wiedziałem dobrze, że na nic się nie zda wszelki opór; oświadczyłem też, że chętnie służę pomocą. I zabraliśmy się razem do łamania i rozbijania. Nadaremnie! Mimo iż było nas przynajmniej z pięćdziesięciu, nie mogliśmy sobie dać rady, ponieważ pracowaliśmy niezgodnie. Nagle przyszło mi na myśl: a możeby tak zaśpiewać, jak to robią kamieniarze norwescy, gdy dźwigają głazy? Owszem, pomogło. Za chwilę belki jęły trzeszczeć, a jeszcze w parę minut barykada runęła. Krzyknęliśmy: hurra!
Miałem już iść do restauracji, gdy nagle zbliża się do mnie jakiś oberwus i, ani słowa nie mówiąc bierze mój parasol, który postawiłem tuż obok, — i odchodzi. Ani myśli go oddać, przeciwnie, twierdzi, że to jego własność. Krzyknąłem wtedy na robotników od barykady, by przyświadczyli, że parasol jest mój i że go miałem, gdy tu przyszedłem.
— Owszem, to prawda, — powiada na to oberwus. — Ale, czyż teraz nie rewolucja?
Na to wszyscy zamilkli, on zaś już chciał skorzystać ze swego prawa.
Ja wszakże nie zgodziłem się na to, wyrwałem mu swój parasol, lecz że zrobiłem to niezbyt delikatnie, tedy obadwaj runęliśmy na ulicę. Wtedy oberwus począł krzyczeć o pomoc. Na to nadeszli robotnicy od barykady, wobec których jął się uskarżać, że go pobiłem, ja zaś rzekłem:
— To prawda. Ale, czyż teraz nie rewolucja?
Poczem wziąłem swój parasol i rzekłem[2].
Innego wieczora, po skończeniu pracy dziennej, wyszedłem, jak zwykle, z domu, unikając tłoku i wrzawy ulicznej. Ulice były ciemne, prawie wszystkie latarnie stały obalone, i tylko z okien sklepów padało światło. Gwardziści jeździli po trotoarach, ogromne ich konie wyglądały w zmroku jak jakie olbrzymy, a żelazne podkowy raz po raz uderzały o asfalt. Z pobliskiej ulicy dolatywała jakaś wrzawa.
W międzyczasie studenci, widząc jaki obrót wzięły rozruchy — wydali proklamację, w której zrzucali z siebie odpowiedzialność za gwałty i nieporządek. Chodziło już teraz nie o studentów, protestujących przeciwko interwencji policji w Moulin Rouge, ale o motłoch paryski... Według proklamacji, studenci pragnęli jednego: prędkiego zakończenia rewolucji.
Proklamacje tej treści gęsto poprzybijano do drzew na bulwarach.
Uspakajający ich ton nie wywierał już jednak wrażenia na tłum. Przeciwnie, teraz właśnie wzięto się na dobre do policji! Ruszono pochodem pod dom prefekta Lose’go, by go opluć. Zewsząd, skąd tylko było to możliwem, ciskano na policjantów kamieniami, strzelano do nich, a gdy zdarzyło się że jakiś nieszczęsny policjant późnym wieczorem szedł z rozkazem przez most na Sekwanie, — został porwany przez tłum i wrzucony do rzeki. Fale wyrzuciły ciało nazajutrz na brzeg koło Notre Dame, odniesiono je do morgue[3]. Kiedyindziej, również wieczorem, na bulwarze Saint Michel zdarzył się wypadek, który zwrócił na siebie ogólną uwagę. Policjant przechadzał się po trotoarze sam jeden wśród tłumu. Nagle jakiś jegomość wyjął z kieszeni duży, dwururkowy pistolet, używany zazwyczaj przy pojedynkach, i zabił policjanta na miejscu. Powstał tumult, nadbiegła policja, poczęto badać, wypytywać, kilka osób aresztowano. Ale sprawca przepadł bez wieści. Po dokonaniu morderstwa, cofnął się wtył; tłum zakotłował się, wówczas morderca umknął. Ludzie, stojący w pobliżu, widzieli tylko, że miał on order Legji Honorowej. Mówili, że jakoby znają jego nazwisko, tylko nie chcą go zdradzić, gdyż jest to człowiek sławny, zna go cały Paryż, cała Francja, nieomal cały świat! Tego wieczora powziął on myśl zamordowania człowieka: zbudziły się w nim żądza krwi i rewolucyjny instynkt Francuzów.
Któregoś dnia zostałem znów wciągnięty do „fabryki asfaltu“. Szedłem sobie spokojnie ulicą, gdy naraz ujrzałem grupę ludzi, kręcących się koło czegoś. Gdy zbliżyłem się, zawołano mnie, dano mi młotek i pchnięto do pracy. Niedaleko stąd stał oddział gwardzistów, izolujących ulicę. O ile mogłem wywnioskować, to tym wyłamanym asfaltem miano obrzucić gwardzistów i zdobyć strzeżoną przez nich ulicę. Obecność ta moja była tylko przymusem, to też ubolewałem w duszy, że nie poszedłem inną drogą. Na razie jednak nie miałem wyjścia, trudno, musiałem rozbijać asfalt. Nie ja tylko pracowałem, wiele młotków było w robocie... Dokoła stał tłum ludzi; krzyczeli, opowiadali, co też to teraz będzie z gwardją! „Ciepło im będzie; pewno nie wielu zostanie“.
Nagle rozległa się komenda:
— Na bagnety!
Zamarliśmy.
Ten sam głos zawołał ponownie:
— Naprzód! Na bagnety!
I gwardziści ruszyli prosto na nas. Wtedy, jak tchórze porzuciliśmy młotki i daliśmy drapaka... Boże, jakeśmy zmiatali! Zostawiliśmy wrogom całą amunicję, cały nas bezcenny asfalt! Moje szczęście że mam długie nogi... Biegłem jak zając, a szczerze powiem, nie widziałem nigdy, aby ktoś tak wspaniale uciekał, jak ja wówczas. Pamiętam jeszcze, że znalazłszy się koło muru, tak silnie pchnąłem jakiegoś małego francuza, że padł jak długi i zacharczał. Przegnałem, naturalnie, wszystkich swych uciekających towarzyszów, a kiedy pierwsze szeregi zatrzymały się — skorzystałem z zamętu i uciekłem z „fabryki asfaltu”.
Nigdy już potem nie poszedłem na to miejsce. W dwa tygodnie potem rozruchy poczęły ustawać, a w trzy tygodnie Paryż wrócił do swego normalnego wyglądu. Jedynie rozkopane ulice przez pewien czas świadczyły jeszcze o rozruchach „ostatniej rewolucji francuskiej”. Rozruchy te miały jedno następstwo: „opluty“ prefekt policji, monsieur Losé, musiał się podać do dymisji...
Wagon pierwszej klasy. Na otomanie, obitej szkarłatnym aksamitem, rozsiadła się piękna pani. Kosztowny, artystyczny wachlarz szeleści w jej kurczowo ściśniętej dłoni, broszka na piersiach to podnosi się, to opada, niby czółenko wśród fal. Piękna pani jest podniecona...
Nawprost niej siedzi na otomanie gubernialny urzędnik od szczególnych poleceń, młody początkujący literat, zamieszczający od czasu do czasu krótkie opowiadania, czyli jak je sam nazywa: nowele ze sfery wielkiego świata... Patrzy jej wprost w oczy, patrzy bez przerwy, z wyrazem znawcy. Obserwuje, podchwytuje tę ekscentryczną, zagadkową naturę, pojmuje ją, przeziera... Dusza jej cała, jej psychologja, widoczną jest dlań — jakby leżała na dłoni...
— O, ja rozumiem panią! — wykrzykuje urzędnik od szczególnych poleceń, całując piękną panią w rękę około bransoletki, — czuła, wrażliwa na piękno dusza pani szuka wyjścia z labiryntu... — Tak! Walka to straszna, okrutna, lecz... nie trzeba rozpaczać! Pani musi zwyciężyć! O, tak!
— Opisz mnie, Włoda! — odzywa się młoda pani, uśmiechając się smutnie. — Życie moje takie niezwykłe, takie barwne, takie ciekawe! I co najważniejsze, jam nieszczęśliwa! Jam ofiara w rodzaju... ofiar Dostojewskiego. Ukaż światu mą duszę, Włoda, ukaż tę biedną duszę! Tyś psycholog. Nie upłynęło godziny, jak tu siedzimy w przedziale rozmawiając, a tyś zupełnie zgłębił mą duszę! Całą, caluśką!
— Mów pani! Błagam! Mów pani!
— Słuchaj więc. Przyszłam na świat w biednej urzędniczej rodzinie. Ojciec, dobre stworzenie, rozumne, wyrozumiałe, ale duch czasu... środowisko.. Vous comprenez? Nie, ja nie oskarżam ojca! Pił, grał w karty, brał łapówki...
Matka zaś... Zresztą, co tu mówić! Nędza, walka o kawałek chleba, poczucie własnej nicości...
Ach, nie zmuszaj mnie do tych wspomnień! Musiałam sama pracować, wywalczyć sobie drogę... Deprawujące wychowanie w instytucie, zaczytywanie się w głupich romansidłach, błędy młodości, pierwsza lękliwa miłość. A walka ze środowiskiem? A zwątpienia? A męka rodzącej się w duszy niewiary w życie i w siebie? To okropne! Ty jesteś literatem i wiesz, jak jesteśmy tragiczne, my kobiety. Ty mnie zrozumiesz, Włoda! Zrozumiesz moją głęboką duszę... Czekałam szczęścia, wielkiego szczęścia. Pragnęłam stać się człowiekiem — uważam to za największe szczęście!
— Boska! — bełkocze wniebowzięty literat, całując powtórnie rękę koło bransoletki. — Nie ciebie ja całuję o, boska, ale cierpienie całej ludzkości. Czy pamięta pani Raskolnikowa? On tak właśnie całował...
— Włoda! Włoda! pragnęłam sławy, rozgłosu... blasku, jak każda nietuzinkowa istota...
Pragnęłam czegoś niepowszedniego, niekobiecego!
I oto! Oto — stanął na mej drodze bogaty, stary generał. Pojmij-że mnie, Włoda!
Przecież to było samozaparcie się, samoofiara, zrozumiej-że mnie! Nie mogłam postąpić inaczej! Wzbogaciłam rodzinę, zaczęłam podróżować po świecie, zostałam altruistką... A jednak, jakże strasznie cierpiałam, jak nieznośne, wstrętne, godne pogardy były mi objęcia tego generała — jakkolwiek, trzeba mu oddać sprawiedliwość — odważnie walczył w swoim czasie...
Bywały chwile... straszne chwile! Wtedy krzepiła mnie myśl, że staruszkowi nie dziś to jutro zemrze się, że zacznę wtedy żyć jak zechcę, że oddam się ukochanemu mężczyźnie, będę szczęśliwą!
A mam już takiego mężczyznę! Bóg widzi, że mam! — Piękna pani coraz silniej wachluje. Twarz jej przybiera wyraz płaczliwy.
— I oto staruszek umarł. Zostawił mi coś niecoś... Dziś jestem wolna jak ptak. Zdawałoby się, że teraz mi się życie uśmiechnie... Czyż nie tak, Włoda?
Dość... Zda się wpuścić szczęście... ale, gdzie tam!
... Słuchaj mnie, Włoda! Teraz, zdawałoby się, czas już oddać się ukochanemu człowiekowi, stać się jego towarzyszką życia, pomocnicą, być szczęśliwą... odpocząć... Ale, jakie to wszystko podłe, głupie, i nikczemne na świecie! O, ja nieszczęsna, nieszczęsna, nieszczęsna! Znów spotkałam na swej drodze przeszkodę. I znów czuję, że me szczęście daleko, daleko! Ach, gdybyś ty wiedział, jaka to męka! Jaka męka!
— I cóż, i cóż stanęło znów pani na drodze? Mów pani, błagam! I cóż?
— Drugi bogaty staruszek...
Złamany wachlarz zasłania piękną twarzyczkę. Literat podpiera pięścią myślącą głowę, wzdycha, i z wyrazem znawcy psychologa — wpada w głęboką zadumę...
Pociąg świszcze i sapie. Słońce rzuca czerwone blaski zachodu na spuszczone w oknie firanki...
Mój prześliczny nowy zegarek szedł dobrze przez całe półtora roku, nie późniąc się, ani też nie spiesząc; przez cały ten czas nie zepsuła się w nim żadna część mechanizmu, a nawet ani razu nie stanął. Zacząłem już nawet uważać jego wskazywanie godzin i minut za nieomylne, a jego mechanizm i budowę za wieczną...
Aż raz wieczór zapomniałem nakręcić go. Smutno mi się zrobiło naraz, co wyglądało jak zapowiedź niechybnego nieszczęścia. Ale powoli rozweseliłem się, nastawiłem zegarek na chybił trafił, i odpędziłem jakoś od siebie wszelkie złe przeczucia.
Nazajutrz zaszedłem do pierwszego z brzegu zegarmistrza, by nastawić właściwie zegarek. Właściciel sklepu wziął do rąk mój chronometr i nastawił za mnie. Poczem rzekł:
— Późni się o cztery minuty — trzeba posunąć regulator!
Chciałem go powstrzymać od tego, usiłowałem wytłomaczyć mu, że zegarek idzie zupełnie dobrze... Ale nic nie mogłem poradzić: ten głąb kapuściany w ludzkiej postaci widział tylko jedno, a mianowicie, że zegarek późni się o cztery minuty i że regulator należy trochę posunąć! I podczas, gdy ja z niepokojem krążyłem koło niego, błagając go, by zostawił w spokoju zegarek, ten ze spokojem okrucieństwa dokonał swego zbrodniczego czynu!
Zegarek mój począł pędzić naprzód. Z każdym dniem spieszył się coraz bardziej. Zaraz w pierwszym tygodniu dostał wysokiej febry, tak że puls począł mu dochodzić do stu pięćdziesięciu uderzeń w cieniu. Po dwuch miesiącach przegnał dalece wszystkie zegarki w mieście i wyprzedził kalendarz o trzydzieści dni. Zegarek mój dogonił już listopad i rozkoszował się białym śniegiem, podczas gdy na dworze jeszcze październikowe liście szumiały na wietrze. Pozatem z tak groźną szybkością przybliżał mi czas płacenia komornego oraz wszystkich rachunków, że począłem nie na żarty tracić spokój.
Zaniosłem go do zegarmistrza, aby uregulować chód zegarka. Zegarmistrz zapytał mnie przedewszystkiem, czy był on już kiedykolwiek oddawany do reperacji? Nie, nigdy nie zaszła ta smętna konieczność! Wówczas oczy zegarmistrza błysnęły złowrogo, otworzył czemprędzej kopertę, przystawił do oczu jakąś szklaneczkę i jął badać mechanizm.
Poczem oświadczył, że trzeba zegarek oczyścić, naoliwić i przewietrzyć — za tydzień mogę przyjść po niego.
Po oczyszczeniu, naoliwieniu i przewietrzeniu — zegarek mój począł chodzić tak wolno, że tykanie jego stało się podobnem do tykania zegaru na wieży miejskiej. Począłem się późnić na pociągi, nie przychodzić na umówione godziny i opuszczać godziny obiadowe. Zegarek przemienił mi trzy dni ulgowe na cztery, skutkiem czego dopuścił do protestu mój weksel. Stopniowo począłem żyć w dniu wczorajszym, następnie w onegdajszym; poczem w zeszłym tygodniu, a pomału utrwaliło się we mnie przekonanie, że ja jeden tylko grzebię się w pozaprzeszłym tygodniu, podczas gdy cały świat znikł już z mych oczu...
Począłem teraz czuć, że doznaję jakdyby sympatji do mumji muzealnych; jąłem się przyłapywać na chęci podzielenia się z niemi nowinami ze świata... Udałem się tedy znowu do zegarmistrza.
Podczas gdy stałem wyczekująco koło warsztatu, mistrz rozłożył cały mechanizm i oświadczył, że cylinder „spuchł“. Upewnił mnie, że za trzy dni doprowadzi go do normalnego rozmiaru. Po tej operacji zegarek szedł stosunkowo dobrze, ale na tem nie dość. Przez pół dnia zegarek szedł, jak uosobienie złości, to jest tak szczekał, chrapał, kasłał i kichał, że od tego hałasu nie mogłem słyszeć nawet własnych myśli. A w czasie gdy to trwało, w całym kraju nie było zegarka, który pod tym względem mógłby memu dorównać.
Przez resztę zato dnia zegarek znowu się późnił, idąc tak wolno, że wszystkie zegarki, które mój zegarek wyprzedził, poczęły go znowu doganiać. W ten sposób po upływie dwudziestu czterech godzin, doszedł wreszcie do właściwego miejsca i wskazywał czas prawidłowo. Naogół zegarek wskazywał czas przybliżony, i nikt nie mógł mu teraz zarzucić, że nie spełnia swego obowiązku.
Ale czas przybliżony — jest bądź co bądź wątpliwą zaletą dla zegarka, to też znowu poniosłem ów przedziwny aparat do zegarmistrza... Ten oświadczył, że oberwał się włosek. Wyraziłem zadowolenie, że nie stało się nic gorszego. Prawdę powiedziawszy, to nie miałem najmniejszego pojęcia o tem, co to za włosek, ale nie chciałem zdradzić się ze swą ignorancją wobec obcego człowieka. Zegarmistrz poprawił „włosek”; to jednak, co mój zegarek wygrał pod pewnym względem, — stracił pod innym. Przez pewien czas szedł, poczem zatrzymywał się, następnie znowu szedł, i znowu zatrzymywał się, i tak dalej, przyczem przerwy podczas tych czynności robił sobie według swego widzimisię. I każdym razem, gdy zatrzymywał się — uderzał mnie w pierś, jak jaka fuzja, która odbija po strzale. Przez kilka dni kładłem watę na pierś, wreszcie nie wytrzymałem i zaniosłem zegarek znów do zegarmistrza.
Mistrz rozłożył go na najmniejsze części, poczem jął badać ruiny przez lupę; po tej ceremonji oświadczył, że „cały sęk tkwi w walcu“. Poprawił go, złożył zegarek, puścił w ruch. Teraz już mój chronometr spełniał swe zadanie dobrze, z tym wyjątkiem, że co każde dziesięć minut przed godziną dziesiątą, wskazówki szczepiały się z sobą, jak nożyce, i poruszały razem. Najmądrzejszy nawet i najstarszy człowiek na świecie nie mógłby w tych warunkach zorjentować się w czasie! Udałem się tedy do swych dręczycieli, aby jeszcze raz naprawić ów cudowny zegarek.
Nowy zegarmistrz oświadczył mi, że „rozluźnił się kamień i włosek zaplątał“. Prócz tego zauważył, że połowa mechanizmu starła się. Uporządkował wszystko jak należy, poczem chronometr począł funkcjonować bez zarzutu, jeśli nie wziąć pod uwagę tego, że od czasu do czasu, po odbyciu sumiennem ośmiu godzin, całe wnętrze tegoż poczynało nagle brzęczeć jak pszczoła, a wskazówki — wirować z taką szybkością, że mimowoli człek musiał zastanowić się głęboko nad niemi, wydawały się bowiem jakąś leciutką pajęczynką na cyferblacie. Następnie zatrzymały się, poczem całe dwadzieścia cztery godziny przebiegły najwyżej w sześć, siedm minut. Wreszcie stanęły z trzaskiem i — po wszystkiem!
Z ciężkiem sercem udałem się jeszcze raz do zegarmistrza, u którego znowu w skupieniu ducha przyglądałem się, jak rozkładał na części mój zegarek. Poczem przygotowałem się w duchu do wzięcia mistrza w ostre pytania krzyżowe, bowiem sprawa przybrała obrót poważny... Pierwotnie zegarek kosztował 200 dolarów, a tymczasem za wszystkie reperacje zapłaciłem conajmniej ze dwa tysiące! W trakcie przyglądania się i oczekiwania na wynik, rozpoznałem w zegarmistrzu dawnego znajomego, ex-mechanika okrętowego, który wówczas jako kotłowy, nie wyróżniał się żadnemi specjalnemi uzdolnieniami. Zbadał on dokładnie wszystkie części mechanizmu zegarka, jota w jotę tak samo jak inni zegarmistrze, poczem z wielką pewnością siebie wyniósł wyrok:
— Zbyt gwałtowne tworzenie się pary, — należy przystosować regulator do klapy bezpieczeństwa...
Bez namysłu rozwaliłem mu łeb i sprawiłem pogrzeb na własny koszt.
Mój wujaszek Williams (niestety, obecnie już nieboszczyk) — zawsze mawiał, że: dobry koń jest dobrym póty, póki nie pójdzie do weterynarza, a dobry zegarek — dopóki nie dostanie się do zegarmistrza do naprawy... Ze ździwieniem zapytywał niekiedy wujaszek, gdzie się podziewają ci wszyscy kotłowi, spajacze, kowale, szewcy i rusznikarze, którym kiepsko idą interesy? Ale nikt nigdy nie mógł mu odpowiedzieć na to pytanie.
Wąwozem przez las jechał rycerz.
Po obu zboczach stały wyniośle wielkie nagie drzewa i pięły się ku górze, dopóki najwyższe ich szczyty nie dosięgły słońca, ale w dole było ciemno i wielka skąpość światła.
Wiatr wiosenny ciężko, podmuchami, szedł przez wąwóz.
Rycerz również ciężko posuwał się naprzód, a wlókł za sobą wielką kosę, której błyszcząca klinga krajała czarną ziemię.
Koń, który go niósł, był blado żółty, on zaś siedział starczo pochylony w siodle, w spływających fałdach szerokiej, czarnej szaty, z jedną chudą białą ręką na lejcach, z drugą chudą białą ręką naokół drzewca kosy.
Wzrost jego był ponad miarę ludzką, a w oczach jego nie było białka, tylko sama czarność, — która widzi.
A gdzie stąpnął koń jego, tam powietrze napełniało się wilgotnym ostrym oparem, idącym od mokrego, uschniętego listowia, które butwiało, od ziemi, która gniła, od pni drzewnych, które rozsypywały się w próchno, i od mchów, rozpadających się w pył. A z wysokich drzew obrywały się stare suche gałęzie i, spadając, robiły hałas, po którym nastawała cisza tak wielka, iż zdawało się, że uderzenie kopyt końskich jest jedynym dźwiękiem na świecie.
I uderzenie jeszcze jednych kopyt, gdzieś daleko, poza nim.
Zatrzymał się, nasłuchując; poczem kiwnął głową, jakgdyby coś zrozumiał i pojechał dalej.
Po dłuższej chwili, drugi rycerz ukazał się oczom na kasztanowatym koniu.
I on również był większy ponad miarę ludzką, wyglądał jednak jak chłopak dwudziestoletni, z jasnym puszkiem, okalającym gładkie policzki i pełne, uśmiechnięte usta.
Ubranie jego było w połowie ze zgrzebnego płótna, w połowie z królewskiej purpury; lecz jego wysmukłe członki wynurzały się w olśniewającej swej nagości i z pod zgrzebnego płótna i z pod królewskiej purpury — pogańsko nagie. Albowiem był to Amor, tak on właśnie ten młodzieniec w lokach, piętrzących się nad jego czołem jak złote wióry; na plecach mu wisiał kołczan ze strzałami, a mocny łuk swój przymocował był do grzywy końskiej.
I gdzie stąpnął koń jego, tam paprocie podnosiły z nad butwiejącego dna brunatne skrętki i rozwijały je, zgniłe listowie ożywiało się żółtemi i białemi pędami, a tysiące kiełków otrząsało się z uśpienia; wczesne kwiatuszki zaczynały niebieszczyć się w cieniu liści zimowych, pączki na drzewach jaśnieć, nabrzmiewając nad jego głową, chmary wędrownego ptactwa nadciągać, jako czarne znaki na szaroniebieskiem niebie.
Amor zrównał się ze starym z kosą. Kiwnęli do siebie głowami i pojechali razem przez wąwóz, nie rzekłszy ani jednego słowa, a gdy droga wyprowadziła ich z lasu i zabrała ze sobą przez pole na przełaj, ku Drodze Szlacheckiej, i gdy ujrzeli przed sobą wielki gród z brunatnymi dachami, z szaremi, dumnie wyniesionemi wieżycami i złotem połyskującemi wieżyczkami, — znów kiwnęli do siebie, tym razem z uśmiechem.
I pojechali dalej Drogą Szlachecką, wijącą się przed nimi szaro i szeroko, gubiącą się jednak coraz bardziej w oddali, póki jak cienka jasna nić nie wpadła wreszcie w czarne oko jednej z czerwonych bram miasta.
Jechali wciąż dalej.
Od wewnątrz, tuż przy bramie, znajdował się wielki, pusty sad z powykręcanemi jabłoniami, a w nim dom, spiętrzony dachami, tworzącymi długie, strome zbocza z mchem porośniętych cegieł, z wielką ilością czarnych kominów, które podparte były między sobą żelaznemi sztabami i silnie naciągniętymi łańcuchami.
Tu się zatrzymali.
Na wschód wychodziło okno, tak wielkie jak brama i jak nieskończona tafla malutkich w ołów oprawnych, szklanych sęczków. Było szeroko rozwarte i przyczepione do muru, a w wielkim jak oddrzwia otworze stał doktór Faust i wyglądał ku drodze, tam, gdzie, jak wiedział, był las i wąwóz.
A Śmierć i Amor podjechali pod okno, niewidzialni, nie rzucający żadnego cienia.
I zatrzymali się tu oto, więksi ponad miarę ludzką, a wiatr powiewał czarnym płaszczem Śmierci i purpurą Amora, a wielkie ich konie wyciągnęły szyje do środka okna i zwiesiły ciężkie łby jakgdyby w półśnie, nachylając je nad książkami i pergaminami i gryząc wędzidło, tak że piana z ich pysków leciała płatami na czarne linje i jaskrawe inicjały manuskryptu.
Jedna myśl po drugiej coraz to silniej nawiedzała doktora Fausta, gdy tak stał, oparty dłoniami o szeroką ramę okienną, z ręką ozdobioną pierścieniami przed pyskiem każdego konia, Światło wydobywało na jaw przejrzystą bladość czoła i twarzy i liczyło każdy włosek w jego ciemnej, kręcącej się brodzie.
Słyszalnie brzmiała każda myśl jego o tych dwóch niewidocznych na dworze:
— Mam teraz czterdzieści lat — pomyślał — dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści lat mogę jeszcze żyć, potem wszystko będzie skończone. I znów jest wiosna i znów o jeden rok mniej pozostało mi do życia...
Początek tej żałosnej a tragicznej zarazem historji był taki:
Na szóstem piętrze olbrzymiej kamienicy stały w rozmaitych pozach trzy osoby, prowadząc ze sobą niezwykle ożywioną rozmowę...
Kobieta przyciskała, zda się, wyrzeźbionemi rączkami do piersi prześcieradło, zapominając, że prześcieradło to nie może spełniać dwóch ról i przykrywać jednocześnie jej kształtnych, białośnieżnych kolan. Płakała, a w międzyczasie, między jednem a drugiem szlochaniem, mówiła:
— O, Janie! Zapewniam cię, że nie ja jestem winna... To on wszystko! Zawrócił mi głowę, zbałamucił mnie, a to wszystko było... wbrew mojej woli! Opierałam się ile mogłam...
Jeden z mężczyzn, nie zdejmując palta i kapelusza mocno gestykulował, zwracając się z wyrzutami do trzeciej w tym samym pokoju osoby:
— Nędzniku! Poczekaj, a pokażę ci, że zdechniesz, jak pies pod parkanem i prawo będzie po mojej stronie! Poczekajże, odpokutujesz ty teraz za tę cichą męczennicę, podły wężu kusicielu!
Trzecią osobą w tym pokoju był młody jegomość, ubrany — jak na tę ważną chwilę — powiedzmy, nie zupełnie starannie, ale w każdym razie zachowujący się z wielką godnością.
— Cóż ja... Hm... Ja przecież nic... — oponował, patrząc smętnie w pusty kąt pokoju.
— Ty nic?! W takim razie, czekajże, łotrze... A masz!
Krzepki mężczyzna w kapeluszu otworzył naoścież okno, wychodzące na ulicę, porwał za bary niezupełnie starannie ubranego młodego jegomościa i wyrzucił go za okno...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Znalazłszy się w powietrzu, młody człowiek nieśmiało zapiął marynarkę a, szepnąwszy sobie na uspokojenie:
— Nic to! Niepowodzenia hartują ludzi! — poleciał w dół...
Nie zdążył jeszcze w swym locie dosięgnąć najbliższego piątego piętra, gdy z piersi wyrwało mu się naraz ciężkie westchnienie...
Wspomnienie kobiety, którą przed chwilą ledwie opuścił — zatruło mu goryczą całą rozkosz odczucia tej jazdy powietrznej...
— Mój Boże! — z goryczą pomyślał młody jegomość. — Przecież ja ją kochałem! A ona... A ona nie znalazła w sobie nawet tyle męstwa, by wyznać całą prawdę mężowi! Pal ją djabli! Teraz czuję, że jest mi ona naprawdę daleką i obojętną...
Przy ostatniej myśli dosięgnął piątego piętra, a przelatując koło okna, z ciekawością zajrzał do środka:
Za pochyłym stołem, podparłszy głowę rękoma, siedział młody student i czytał książkę.
Przelatujący jegomość, ujrzawszy go, wspomniał swe życie, wspomniał i to także, że spędził całe swe życie na zabawach światowych, zapomniawszy zupełnie o nauce, o książkach, i podczas rozpamiętywania tych rzeczy zbudziło się w nim pragnienie wiedzy, jakaś chęć zbadania umysłem głębokich tajemnic przyrody, ogarnął go naraz zachwyt wobec genjusza wielkich mistrzów słowa...
— Luby mój, kochany studencie! — wyrwał mu się szept z gardła. — Tyś obudził drzemiące we mnie pragnienia, ty uleczyłeś mnie z tego pustackiego interesowania się bezmyślnem życiem próżniaków, które doprowadziło mnie do tak smutnego rozczarowania tam, na szóstem piętrze...
Ale nie chcąc odrywać studenta od lekcji, nie zawołał tego na głos, tylko poleciał na czwarte piętro tu zaś myśli jego przybrały zupełnie inny kierunek.
Serce ścisnęło mu się słodkim i palącym bólem, a w głowie zawirowało z zachwytu i błogości.
Koło okna czwartego piętra siedziała dziewczyna, mając przed sobą krawiecką maszynę, i coś szyła.
Ale jej piękne białe ręce zapomniały w tej chwili o pracy, a niebieskie jak bławatki oczęta patrzały kędyś smętnie, marzycielsko...
Młody jegomość nie mógł wprost oczu oderwać od tego widziadła, a w sercu mu rosło i rozrastało się jakieś nowe, wielkie, przemożne uczucie...
I zrozumiał naraz, że wszystkie jego dawne stosunki z kobietami były niczem więcej, jak tylko próżnymi porywami, i że teraz dopiero po raz pierwszy poznał to straszne, tajemnicze słowo: miłość...
I pociągnęło go coś do cichego, rodzinnego życia, do pieszczot, do szaleństwa ukochanej istoty, do radosnego uśmiechu statecznego żywota...
Następne piętro, koło którego w chwili obecnej przelatywał, jeszcze bardziej umocniło go w tem pragnieniu.
W oknie trzeciego piętra ujrzał uradowaną matkę, która podrzucając na kolanach tłuściutkie, śmiejące się dziecię, nuciła mu półgłosem kołysankę, a w jej oczach błyszczała miłość i łagodna duma macierzyńska.
„Najlepiej będzie ożenić się z dziewczyną z czwartego piętra i mieć z nią takie różowe, tłuściutkie dzieci, jak to z trzeciego piętra — pomyślał jegomość. — Oddam się niepodzielnie swej rodzinie i w tem zaparciu się siebie znajdę swe szczęście“...
Ale już zbliżało się drugie piętro. I obraz, jaki w oknie tego piętra ujrzał ów młody jegomość, kurczowo ścisnął mu serce.
Za biurkiem siedział jakiś pan o błędnem spojrzeniu i rozwichrzonych włosach. Pan ten bez przerwy spoglądał na fotografię, leżącą przed nim. Przytem prawą ręką pisał jakąś notatkę, w lewej zaś trzymał rewolwer, przyciskając lufę do skroni.
— Co robisz, nieopatrzny! Zatrzymaj się! — chciał zawołać przelatujący koło okna jegomość. — Życie jest tak piękne!
Ale jakiś instynkt powstrzymał go od tego.
Przepych i komfort apartamentu, jego bogactwo i ustronność naprowadziły naszego bohatera na myśl, że jednak w życiu jest coś takiego, co może rozwiać i tę ustronność, i dobrobyt, i rodzinę — coś bardzo wielkiego, przemożnego i okrutnego zarazem.
— Cóż więc to być może? — pomyślał z ciężarem w sercu młody jegomość, i jakgdyby umyślnie, — życie dało mu surową i bezceremonjalną odpowiedź w oknie pierwszego piętra, którego teraz dosięgnął.
Koło okna, prawie zupełnie ukryty za draperją, siedział jakiś młody pan bez surduta i marynarki a na kolanach jego siedziała niezbyt starannie ubrana dama, miłośnie objąwszy owego pana okrągłemi, różowemi rączkami, namiętnie cisnąc się ku niemu swemi bujnemi piersiami...
Młody jegomość wspomniał, że widział już kiedyś tę strojną damę na spacerze z mężem, ale ten pan nie był jej mężem... Tamten był znacznie starszy, o siwiejących już włosach, ten zaś miał bujną, jasnowłosą czuprynę...
I wspominał sobie młody jegomość swe poprzednie plany: — uczenia się wzorem studenta z piątego piętra, ożenienia się z dziewczyną z czwartego piętra, stworzenia sobie cichego rodzinnego życia na wzór trzeciego piętra i — ciężko ścisnęło mu się serce.
Ujrzał naraz całą nicość, całą nietrwałość szczęścia, o jakiem marzył: ujrzał w przyszłości koło siebie i żony cały szereg młodych ludzi o pięknych jasnowłosych czuprynach, i przypomniał sobie męki z drugiego piętra i te środki, jakie ten pan przedsięwziął dla wybawienia się od tych mąk — i zrozumiał go dobrze!
— Po tem wszystkiem, com widział, nie warto żyć dłużej; jest to i głupio i bezcelowo — z bolesnym, sarkastycznym uśmiechem pomyślał młody jegomość i, zsunąwszy brwi, padł z całej siły na trotuar ulicy.
I nawet mu serce nie drgnęło, gdy dotknął płyty trotuaru i, gdy zdruzgotawszy swe bezużyteczne już teraz ręce — rozmiażdżył czaszkę o twardy, bezlitosny głaz.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
A gdy nad jego ciałem zebrał się niezliczony tłum gapiów, to nikomu ani do głowy nie przyszło, jak głęboką i skomplikowaną tragedję duszy przeżył ten młody jegomość przed chwilą!..
Po raz pierwszy poznał ją w maju, gdy na dziedzińcu kościelnym zakwitły truskawki. Niejedną już dziewczynę widział w swem życiu, ale ujrzawszy tę, — poczuł, że to właśnie „ona“... Nie odważył się jednak przemówić do niej, a ona uśmiechnęła się ironicznie, ponieważ był tylko gimnazyalistą... Ale oto zdarzyło się, że wrócił do domu już jako student. I wtedy porwał ją oburącz za talję i pocałował, a całując miał ognie w oczach, słyszał w uszach dźwięk dzwonów, granie rogów myśliwskich i czuł tętno ziemi pod swemi nogami.
Miała zaledwie czternaście łat, co nie przeszkadzało jej jednak mieć krągłych piersi, zda się, oczekujących maleńkich, chciwie ssących usteczek; chodziła zaś, chwiejąc miarowo biodrami z taką pewnością siebie, jak gdyby nosiła już parę bliźniąt pod swem sercem. Włosy jej, jasno-złocistego koloru, błyszczące jako miód lipcowy, okalały jej czoło, niby aureola świętego. On był jej narzeczonym, a ona mu narzeczoną, skutkiem czego niby ptaszęta ćwierkali pod lipami w lesie, a życie leżało przed nimi, jako łąka, skąpana w słońcu... Ale on musiał jeszcze zdać egzamin, egzamin z mineralogji, to zaś wraz z podróżą zagranicę zajęło lat dziesięć... Dziesięć lat!
I oto wyjechał do Upsali. W lecie znowu powrócił na dziedziniec kościelny i zastał ją jeszcze bardziej ładną. Trzy razy była dlań taką ładną. Dopiero czwarty raz, niestety, stała się bledszą. Brzeżki nozdrzy jakby nieco poczerwieniały, piersi zaś jak gdyby stały się mniejsze...
Kiedy nadeszło szóste lato, poczęła przyjmować żelazo, a siódmego pojechała do wód, do kąpieli. Ósmego — zaczęły ją boleć zęby i stała się bardzo nerwową. Włosy straciły swój blask, głos stał się szorstkim, ochrypłym, piersi zapadły, na nosie ukazały się czarne plamki. Chód ociężał, lica pożółkły. W zimie dostała gorączki nerwowej, tak że trzeba jej było ostrzyc włosy. A kiedy włosy wyrosły, to miały już zupełnie inny kolor — popielaty. I oto, zakochał się był w złotowłosej czternastoletniej dziewczynce (jak twierdził, nie znosi brunetek!), a ożenił się z dwudziestoczteroletnią kobietą z popielatemi włosami...
Jednakże kochał ją bardzo. Miłość jego nie była już tak burzliwą jak przedtem, była więcej spokojną i łagodną, i nic nie mąciło ich szczęścia w małej, górskiej mieścinie. Przyszli na świat jedno za drugiem dwaj chłopcy, acz małżonek pragnął mieć dziewczynkę. Wtedy przyszła na świat mała jasnowłosa dziewczynka.
Była ona źrenicą w oku ojca...
Podrósłszy, zaczęła być podobną do swej matki. Mając lat ośm, stała się zupełnie taką samą, jaką matka była kiedyś. W wolnych od zajęć chwilach, ojciec niczem innem prócz niej, nie zajmował się.
Matka całkowicie ugrzęzła w gospodarstwie; ręce jej zgrubiały, nos stracił swój dawny kształt a skronie mocno zapadły. Cała postać zgięła się wskutek przyzwyczajenia schylania się nad patelnią. Ojciec z matką widywali się z sobą jedynie w czasie obiadu i w nocy. Nie kłócili się z sobą, ale między nimi nie było nic a nic z tego, co było kiedyś... Córka stała się jedyną radością ojca. Można było powiedzieć, że był on w niej wprost zakochany; rzekłbyś, widział on w niej odrodzoną matkę i rzekłbyś, jego pierwsze uczucia, które tak prędko rozwiały się, znowu zbudziły się w nim. W stosunku do niej był prawie nieśmiały i nigdy nie wchodził do jej pokoju, gdy rozbierała się na noc...
Ubóstwiał ją.
Razu pewnego, nad ranem, córka leżała w łóżku, nie mając jakoś chęci wstać. Matka sądziła, że dziewczynka udaje, aby nie pójść do szkoły, ale ojciec posłał po lekarza. Przyszedł lekarz. Stwierdził dyfteryt. Ojciec z matką zmuszeni byli wynieść się stąd wraz z resztą dzieci. Ale ojciec nie chciał wyjechać. Matka odjechała, on zaś pozostał przy chorem dziecku.
Chora leżała w swym pokoju. W mieszkaniu nakadzono siarką do tego stopnia, że aż pozłota na ramach i wszystkie srebrne przedmioty na toaletce zczerniały. Ojciec odchodził od zmysłów; przechodząc przez puste pokoje i kładąc się w nocy sam jeden do łóżka, czuł się jakby owdowiałym. Nazakupywał by dla córeczki zabawek aby ta śmiała się kiedy pajac skakał na brzegu łóżka. Niekiedy zapytywała go o mamę i braci. Wtedy ojciec odchodził do kąta pokoju i kłaniał się z okna matce, a dzieciom posyłał całusy w powietrzu... A mama odpowiadała mu również całusami...
Ale oto razu pewnego chore dziecko nie chciało więcej patrzeć na pajaca, ani nie śmiało się już więcej. I mówić już więcej nie mogło. Przyszła śmierć i swemi okrutnemi koszlawemi paluchy zadusiła dziecię! Walka z życiem była zażartą.
Wtedy matka wróciła do domu. Poczęły ją dręczyć wyrzuty sumienia, że rzuciła swe dziecko na łaskę losu. I stało się to jej wielkim smutkiem i niewypowiedzianym żalem.
Kiedy lekarz chciał dokonać sekcyi na ciele dziecka, ojciec kategorycznie oparł się temu. Nie pozwolił, by sprawiano jej ból ostrymi nożami, gdyż dla niego dziecko to nigdy nie mogło być martwem. Ale lekarz uparł się przy swojem. Wtedy ojciec chciał bić i kąsać lekarza...
Kiedy ją pochowano, ojciec postawił na cmentarzu pomniczek i codziennie w ciągu roku chodził na grób. Następnego roku chodził już rzadziej. Pracę miał uciążliwszą, a i wolnego czasu coraz mniej...
Lata poczęły mu ciążyć, chód również stracił swą elastyczność, a kłopotów przybywało coraz więcej. Niekiedy czynił sobie wyrzuty, że smutek jego nie jest już tak wielkim, jak przedtem, a następnie przestał jakoś robić sobie wyrzuty. Przyszły na świat nowe dwie dziewczynki, ale te nie były już takie, jak tamta; nie, tamtej nic mu nie było w stanie zastąpić!...
Życie stawało się wprost okrutnem. Pozłota stopniowo schodziła z młodej kobiety, niepodobnej, zda się ongi do żadnej kobiety na ziemi. Pozłota schodziła również i z mieszkania, dawniej tak czystego i okazałego; dzieci porozrzucały srebrne przedmioty w toaletce i ślubne prezenta matki, podrapały łóżka, połamały nóżki krzeseł. Przez dziury w sofie powyłaziły włosy na wierzch, fortepianu przez wiele lat nikt nie otwierał. Nie słychać było śpiewu, zagłuszał go krzyk dzieci kaszlących. Łagodne słowa pochowano dokądś, niby ubranka dziecięce, a pieszczoty zastąpiono masażem... Wraz ze zbliżaniem się starości, dało się odczuć znużenie. Ojciec już nie stawał na klęczki przed matką, ale usadawiał się w swym fotelu wytłoczonym i kazał matce przynieść sobie zapałki, gdy chciał fajkę palić, jednem słowem: starość...
Matka zmarła, gdy ojciec miał pięćdziesiątkę. Kiedy jej wynędzniałe, skażone śmiercią ciało, pochowano w ziemi — to wspomnienie czternastoletniej dziewczynki wypłynęło naraz w duszy ojca... Począł opłakiwać tę, którą tak dawno utracił i wraz z poczuciem jej utraty — zbudziła się w nim skrucha wobec zmarłej. Nie dlatego, ażeby był kiedy niedobry dla „starej mamy“, ale dlatego, że nie przed nią, z którą się ożenił, gdy miała lat dwadzieścia cztery, ale przed tamtą, czternastoletnią stawał na kolana, tamtej był wierny, tamtą ubóstwiał...
I prawdę powiedziawszy, to właśnie tamtej mu było brak — dziewczyny podlotka, jakkolwiek również dawał się we znaki brak dobrego wiktu, o który dbała dlań zmarła... Brakło mu także jej pieczołowitości bezustannej. Tak, to również dawało mu się odczuć, chociaż zupełnie inaczej!
Po tej stracie stosunek jego do dzieci stał się jeszcze bardziej serdeczny, jedne z nich odleciały już z gniazda, inne były jeszcze w domu. Wreszcie po roku, w ciągu którego nadokuczał nieźle swym przyjaciołom opowieściami o swojej zmarłej żonie, zaszło naraz „coś niezwykłego“...
Poznał się z pewną młodą dziewczyną, podobną do jego żony, gdy ta miała lat czternaście! Ujrzał w tem widomą łaskę miłosiernych Niebios, które snadź pragnęły przywrócić mu jego pierwszą miłość. Zakochał się w niej i — znowu ożenił...
Oto należała do niego. Ale dzieci — a zwłaszcza dziewczynki — zdradzały jawny wstręt do młodej macochy; wstydziły się nawet patrzeć na nią; wydawała się im wprost czemś potwornem ta zdrada ojca pamięci matki, przeto wszystkie opuściły dom rodzicielski...
On jednak był szczęśliwy! Najbardziej zaś był z tego dumny, że wyszła za niego młoda dziewczyna...
— Babie lato! — mówili przyjaciele...
Po roku przyniosła mu w darze dziecko. Odzwyczaił się już prawie od krzyku dziecięcego, to też narzekać począł, że spać nie może. Przeniósł się tedy do swego pokoju, skutkiem czego żona poczęła zalewać się łzami. Wtedy on począł dowodzić, że — „kobiety są bardzo dokuczliwe“...
Nowa żona zaczęła mu wyrzucać, że „jej nie kocha, a tylko pamięć swej pierwszej żony”. Był bowiem rzeczywiście na tyle głupim, że — będąc narzeczonym — oświadczył jej, iż jest podobną do jego pierwszej żony! Wskutek tego życie w domu stawało się nieznośnem...
Siły jego wyczerpały się. Dwakroć spodziewał się ujrzeć ptaka-feniksa, odradzającego się z popiołów czternastoletniej dziewczynki. Najpierw w córce, następnie w drugiej żonie, ale we wspomnieniach jego żyła tylko ta pierwsza: mała dziewczynka z kościelnego dziedzińca, którą widział w ogrodzie pod lipami, kiedy kwitły truskawki i którą nigdy nie nazwał „swoją”...
Ale teraz, gdy słońce jego życia poczęło się chylić ku zachodowi, a dni stawały się coraz krótsze, teraz w godzinę zmierzchu nieodłącznie przed nim stawał wizerunek „starej mamy“, która tak kochała jego dzieci i która nigdy nie złościła się, była nieładna, stała w kuchni i sama prasowała spodenki malców i sukienki dziewcząt. A gdy jego oczy poczęły widzieć wyraźniej, to nawiedzała go myśl: czy nie była ta „stara mama“ w istocie ptakiem-feniksem, ptakiem, który pięknie i spokojnie wyleciał z popiołów czternastoletniej złotej ptaszy ny, co przyniosła mu tyle dzieci, dla których wydzierała puch ze swych piersi i żywiła je krwią swoją, zanim odeszła ku wieczności?...
Długo rozmyślał nad tem, a kiedy wreszcie schylił na poduszki znużoną głowę, by nie podnieść jej więcej — to co do tego nie miał już żadnych wątpliwości...
„Synu mój!
„Powątpiewam, czy zechcesz przeczytać ten list, ponieważ wiem, że niechętnie czytujesz listy nierekomendowane. Że nie usłuchasz rad moich — jestem tego pewien, bo i ja też byłem młodym, tedy nie udzielam ci rad. Piszę głównie po to, by samemu połapać się w sobie samym, zanim stąd odejdę.
„Jako syn swego stulecia, patrzałem na życie, jak na pole bitwy, jako na walkę o chleb, stanowisko i kobietę. Przebijałem się naprzód, czując swą prawość zawsze, gdy pokonywałem wroga wszystkiemi dozwolonemi środkami, a w razie konieczności, nawet niedozwolonemi.
Żył we mnie tak zwany, duch czasu. Życie samo w sobie było celem; sumienie uważano — za chorobliwość, litość — za słabość. Zdawało mi się, że przyszedłem na świat z temi ideami, ponieważ nigdy nie czytałem, tak zwanej literatury niemoralnej. Chęć panowania, tkwiąca we wszystkich ludziach, zwłaszcza silnie była rozwiniętą we mnie, to też znajdywałem przyjemność w mieszaniu się do losów ludzi i kierowaniu nimi. Bawiło mnie nieraz, gdy zrobiłem kogo szczęśliwym, ale tylko po to, by go przywiązać do siebie i rozkoszować się później uczuciem, że odegrałem wobec niego rolę Opatrzności.
„Życie burzliwie mknęło naprzód. Zupełnie nieczuły na ciosy zwrotne i zniewagi, musiałem zwyciężać już choćby dlatego, że dążyłem tylko do najbliższego celu. Kiedy zaś osiągnąłem cel, i ujrzałem, jak ludzie mali i biedni szukają mej protekcji, ulegają mi, a wyżsi i bogaci niosą mi swe kapitały, to nastała godzina, gdy spytałem siebie:
— I cóż dalej? Czy to ma być wszystko? I nic więcej? — Uczułem, że stoję przed górą stromą jak ściana, i nie mogę iść dalej; droga została ukończona, usiadłem, by zastanowić się. Ogarnęły mnie pustka i milczenie, a obejrzawszy się na swe życie, ujrzałem coś tak okropnego, że zdziwiłem się, jak mogłem to przeżyć.
„Wpadłem w rozpacz, straciłem wszelkie zainteresowanie się życiem.
„Niby wędrowiec, z nadzieją i namiętnem upragnieniem idący równiną, by dojść ku górze, siedziałem teraz u podnóża góry, i patrzałem na cel osiągnięty — na stromą ścianę. Azaliż nic niema ani za nią, ani nad nią? — zapytywałem sam siebie. Rozum odpowiadał mi, że musi być cośkolwiek. Lecz ja nie miałem już sił do wydarcia się na nową równinę, i na nową górę, podobne do poprzednich. Pragnąłem nowych widnokręgów, a mimo to siedziałem dalej znużony, beznadziejny, dopóki nie padłem i nie pozostałem na miejscu.
„Wydaje mi się teraz, że wagon mego życia stracił kontakt z kablem, znajdującym się tam w górze, a przeto zatrzymał się. W górze? Niema nic ani w górze, ani w dole, — mówią uczeni. A jednakowoż, leżę w dole, i w żaden sposób nie mogę wzbić się ku górze!
„Kajać się przeszłości? Pragnąć, by jej nie było? — tak; przyznawać się, że błądziłem — tak. Ale czuć swej winy, — nie mogę...
„Urodzony w społeczeństwie chrześcijańskiem, nigdy nie czułem, że ofiara odkupienia i na mnie się rozciąga. Być może należę do rodu bałwochwalców, jak wielu tych, którzy w naszych czasach powstają przeciwko chrystjanizmowi? Jedno wiem tylko: że jestem w rozpaczy, lecz nie doznaję żadnych wyrzutów sumienia.
„Zadaniem epoki było usunąć stare formy; nie pozostawałem w tyle poza chwilą i czułem się jednostką prawa. Ale teraz idą ci, którzy chcą oczyścić grunt do czegoś nowego; po nich przyjdą murarze i zbudują to nowe. Nie nauczyłem się ich rzemiosła.
„Kiedy pustka i rozpacz osiągnęły najwyższy szczyt, zapragnąłem zapełnić pustkę, ale nie znajdowałem treści; nowe — nie sfermentowało jeszcze i nie można go było porozlewać; a sam wiesz przecie, że nowe wino nie przechowuje się w starych worach.
„Widziałem jak pomieszały się z sobą wszystkie narody ziemi, jak połączyły się wszystkie religje, zniknęły wszystkie prawa i zwyczaje; wyschły pradawne źródła, powstawały nowe; odrodziła się cała mądrość przeszłości. Był to wielki czas; rodzaj rósł, ale poszczególne jednostki ginęły; jedną z nich byłem — ja!
„Jak żyć“? — zapytasz. — Jakie mieć poglądy, do jakiej partji należeć, słowem, jak postępować? Wielu ludzi potrzebuje dużo czasu, by módz połapać się w samych sobie, owoż i ja myślę, że wreszcie znalazłem swą nić przewodnią:
Należy pracować dla swego kraju, nie zapominając wszakże, że jest się obywatelem całego świata; a zatem: nie trzeba być ani zgorzkniałym patrjotą, ani pochlebcą!
Trzeba służyć tej sferze, w której przyszedłeś na świat. Jeśli urodziłeś się w sferze niższej, to nie wypada ci naśladować jaśniepanów; ale jeśli jesteś pisarzem, czy artystą — to musisz żyć poza sferami, poza stanami, poza partjami, a jednakowoż bronić interesów swej braci profesjonalnej, poszukiwać sprawiedliwości, iść za porywem swego talentu! Jako pisarz, masz prawo igrać myślami, eksperymentować z punktami widzenia, poddawać eksperymentom poglądy, nie krępując się niczem, albowiem wolność — to powietrze dla poety! Przeto nie czepiaj się szkoły czy kierunku; temat, który opracowujesz da ci sam formę; sztuki wolne nie znoszą kanonów, a same je sobie tworzą...
„Jeśli jesteś obywatelem kraju — to bądź nim do końca, ale nie zapominaj, że jednocześnie jesteś obywatelem całego świata. Pozostań w swej klasie społecznej i w swoim stanie, a będziesz stanowić pewną całość. Strzeż się dyletantyzmu!
„Czy masz się żenić, czy zostać nieżonatym? Postąp, jak chcesz, ale nie sądź, iżby szczęście lub nieszczęście miały zależeć od tego. Nie unikaj małżeństwa, ale i nie trwaj w niem, jeśli cię ono poniża. W każdym razie lepsze jest nieszczęśliwe małżeństwo, niż żadne! Przeszedłszy przez małżeństwo, mieć będziesz więcej doświadczenia życiowego niż przedtem, a doświadczenie życiowe — to kapitał!
Pokój moim popiołom!”
- ↑ Najznakomitsza współczesna autorka hiszpańska. Krytyka literacka stawia jej twórczość nowelistyczną obok twórczości B. Ibaneza i Perez Galdosa.
- ↑ Błąd w druku; najprawdopodobniej powinno być: Poczem wziąłem swój parasol i odszedłem.
- ↑ Morgue = (trupiarnia).
- ↑ Największy prozaik Danji — niedościgniony twórca, władca słowa. „Doktór Faust“ — jest ostatnią jego pracą.
- ↑ Śmierć przybywa po 40 letniego Fausta; ale Amor prosi za niego i Śmierć darowuje mu jeszcze nowe 40 lat życia. Po upływie tego czasu Śmierć i Amor znów przyjeżdżają na koniach, by go zabrać. Znajdują starca, któremu te lata na nic się nie przydały. Siły jego były zużyte już 40 lat temu, cała druga część jego żywota była — życiem umarłem... (Notatka Edwarda Brandesa).