Tragedje Paryża/Tom II/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie chcemy powtarzać objaśnień udzielanych Fanny przez pana Croix-Dieu. Czytelnicy poznają z wypadków dalszy ciąg rozmowy barona z tą młodą syreną.
— Sądzę iż zrozumiałaś? zapytał ją, skończywszy.
— W zupełności, wszak wiesz, że jestem inteligentną.
— „I przejmiesz się swą rolą“ jak mówią w teatrze?
— Jest ona trudną szalenie, będę się jednak starała odegrać ją najdokładniej.
— Liczę na to. Kiedyż zobaczysz się z Jerzym?
— Trzeba kuć żelazo póki gorące, nieprawdaż? odpowiedziała wesoło. A zatem będę się z nim widziała jeszcze dziś wieczorem. Zresztą od niego zależeć to będzie.
— Zobaczysz się. z nim tu, czy w pracowni?
— Tu; tu jestem swobodniejszą znajdując się u siebie.
— Dobrze.
— A ty, baronie, kiedy będziesz u mnie? Może jutro z rana?
— Niepodobna! mam czas zajęty do po południa. Oczekuj mnie koło czwartej.
— Zgoda!
— Jerzy po jutrze będzie u mnie na śniadaniu, mówił Croix-Dieu, stosownie do tego co mi jutro zakomunitujesz, działać będę dalej. Do jutra zatem „hrabino“, dodał żartobliwie.
— Do jutra baronie.
Była godzina trzecia z południa. Piękne zimowe słońce obsypywało tysiącami iskier gałęzie platanów, pokrytych szronem w pałacowym dziedzińcu. Konie tętniły na zlodowaciałym gruncie alei Cesarzowej, ciągnąc szeregi szybko mijających się powozów. I baron wyruszył, wołając na stangreta.
— Ulica Caumartin, spiesz!
Jednocześnie Fanny Lambert, zasiadłszy przy hebanowem biórku wykladanem kością słoniową, pisała bilecik jaki następnie wręczywszy służącemu, poleciła zanieść takowy na ulicę Laval, do Jerzego Tréjan i gdyby artysta był w domu, przynieść odpowiedź. Następnie zapuściwszy na twarz maleńką, przejrzystą woalkę, która młodym kobietom tyle dodaje wdzięku, wsiadła do powozu, gdzie zniknęła prawie wśród stosu futer z niebieskich lisów, wartujących co najmniej ze dwadzieścia tysięcy franków, i kazała się zawieść do lasku.
Jerzy Tréjan, mniej niż kiedykolwiek usposobiony do pracy, właśnie miał wyjść, gdy Walenty oddał mu maleńki liścik, przyniesiony przez służącego. Spojrzawszy na adres, wypisany drobniuchnym kobiecym charakterem i uczuwszy przenikliwą woń opoponaksu, ulatniającą się z listu, artysta drgnął jak tknięty iskrą elektryczną. Serce gwałtownie bić mu zaczęło. Poznał to pismo i przed rozdarciem koperty, dotknął ustami liter kreślonych drobną dłonią Fanny, poczem przebiegał szybko wzrokiem, co następuje:
„Wybacz, drogi artysto, śmiałość i niedyskretność z mej strony, potrzebuję jednak widzieć się z tobą niezwłocznie, dla zasięgnięcia twej rady. Chodzi mi o udekorowanie nowego buduaru jaki sobie urządzić pragnę w rodzaju nieznanego dotąd cudu. Ażeby ów cel osiągnąć, do kogóż mam się udać, jak nie do ciebie? Twoja to wina, iż uprzejmością ośmielasz mnie do nadużywania twej życzliwości. Nie odmawiaj mi pomocy, inaczej zrzec się byłabym zmuszoną tego projektu, co wielką by mi przykrość sprawiło. Nie odmówisz mej prośbie, wszak prawda? Proszę więc, jeśli tylko ci czas pozwoli, przybądź dziś wieczorem około dziewiątej do mnie na filiżankę herbaty. Oprócz ciebie, dziś nieprzyjmuję nikogo.
Zaledwie Jerzy ukończył czytanie listu, we drzwiach pracowni ukazała się głowa Walentego.
— Zapomniałem panu powiedzieć... rzekł.
— O czem?
— Że lokaj czeka w przedpokoju. Czy pan da odpowiedź?
— Odpiszę natychmiast, odparł artysta.
Napisać, łatwo to było powiedzieć, ale nie łatwo dokonać. W maleńkim zaimprowizowanym bileciku, pomieścić dostateczną ilość dowcipu, uprzejmości, wraz z tajonem powściągliwie uczuciem? i wszystko to zawrzeć w czterech wierszach najwyżej. Ciężkie to było zadanie do spełnienia dla Jerzego. Podarł parę brulionów i nakreślił wreszcie treściwie te kilka wyrazów:
Dziś wieczorem, jak zawsze, łaskawa pani, całkiem tobie oddany, sługa
Resztę dnia spędził jak na mękach, z domu nie wychodząc wcale, przechadzając się z pracowni do sypialni i na odwrót, patrząc co chwila na cyferblat zegara, którego kółka zdawały mu się być chyba zepsutemi, tak mu czas wolno upływał. Godziny mknęły wszelako i noc nareszcie zapadła.
Zbliżała się godzina schadzki. Czas był artyście rozpocząć toaletę. Oddał się całkowicie temu zajęciu, nieaniedbując wszystkiego, co mogło podwyższyć i uwydatnić jego urodę.
Myśl o zdobyciu w przyszłości, wielkiego majątku, lubo niepewna dotąd, wszak przypuszczalna, wiodła go do użycia w pomoc wszelkich środków kokieterji, właściwej kobietom, jakie pragną dorzucić nową kartę tryumfu do otrzymanych już zwycięztw.
— Jeżeli ja jej się nie podobam, któż się jej spodoba, zapytywał Jerzy sam siebie, zadowolony własnym poglądem. Poczem dodał z uśmiechem: Nie; ja pozyskać ją muszę!
Zegar wskazywał kwadrans po ósmej.
Walenty otrzymał rozkaz sprowadzenia powozu z pobliskiej remizy i woźnica za obietnicą sutego napiwku, popędził szybko w stronę pól Elizejskich.
Jeżeli serce Jerzego uderzało silnie w chwili gdy Walenty oddawał mu list Fanny Lambert, nie mniej biło ono gwałtownie, gdy powóz minąwszy ulicę Le Sueur, zatrzymał się przed okratowaniem pałacyku, którego progów nigdy on dotąd jeszcze nie przestąpił!
Zadzwonił drżącą ręką.
Furtka w okratowaniu otwarła się natychmiast i Jerzy wszedł w dziedziniec, oświetlony dwoma gazowemi lampionami.
— Pani nie przyjmuje dziś, rzeki odźwierny podchodząc z ukłonem ku przybyłemu.
— Pani oczekuje na mnie, odrzekł Tréjan.
Odźwierny, spełnił widocznie to co mu nakazano; cofnąwszy się bowiem w głąb, zadzwonił, oznajmując o przybyciu gościa.
Główne drzwi szklane otwarły się bezzwłocznie, lokaj wprowadził Jerzego do obszernej sieni.
Jednocześnie ukazała się pokojówka.
— Czy to do pana dziś pani list wysłała? zagadnęła z filuternym uśmiechem.
— Do mnie, odpowiedział.
— Racz pan pójść za mną.
I, prowadzony przez swą przewodniczkę, Tréjan przeszedł salon chiński i drugi urządzony w stylu Ludwika XVI-go, zbyt jednak wzruszony i niespokojny nie zwrócił nawet uwagi na znajdujące się tu przedmioty.
Pokojówka otworzyła drzwi do ostatniego salonu.
— Pani jest tam, wyrzekła, niech pan wejść raczy.
Jerzy zatrzymał się w progu olśniony, drżący, oczarowany.