Tragedje Paryża/Tom III/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tragedje Paryża |
Podtytuł | Romans w siedmiu tomach |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1903 |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tytuł orygin. | Tragédies de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przez kilka sekund w korytarzu, zapełnionym wychodzącą z teatru publicznością, powstał zamęt nieopisany.
Grissolles, przyprowadzony do wściekłości otrzymanem spoliczkowaniem, zapomniawszy, iż wziął za to pieniężne wynagrodzenie, chciał rzucić się na Andrzeja San-Rémo i rozpocząć walkę na pięście. Croix-Dieu i Jerzy Trejan zaledwie powstrzymać zdołali zapienionego garybaldyjczyka.
— Ha! krzyknął przerywanym głosem, zapłacisz mi to krwią swoją, nędzniku!
— Owszem, rzekł Andrzej spokojnie, mimo, że widzę, iż mam do czynienia z ostatnim z nikczemników, zrobię ci ten zaszczyt i będę się bił z tobą. Oto mój bilet wizytowy.
— Nawzajem i mój. Jutro cię zabiję!
— Jak ci się podoba, możesz nie szczędzić mnie w pojedynku.
Pan de Grandlieu, zbliżywszy się do Andrzeja, uścisnął mu rękę i wyrzekł:
— Mocno żałuję panie markizie, żeś pan, uniósłszy się gniewem, uderzył tego człowieka. Byłbym sam pomścił wyrządzoną mi przezeń zniewagę. Uległeś szlachetnemu rycerskiemu oburzeniu. Dzięki ci, żeś stanął w mojej obronie, spotkanie jest teraz nieuchronnem! Chcesz że mnie przyjąć za jednego z twych świadków?
— Ah panie wicehrabio, wyjąknął San-Rémo, przyjmuję z głęboką wdzięcznością ów zaszczyt, jakim obdarzać mnie raczysz.
— A ja cię proszę byś pozwolił mi być drugim sekundantem, ozwał się Tréjan, popchnięty naprzód nieznacznie przez barona Croix-Dieu.
— Dobrze, odparł San-Rémo. Lecz jakże się nazywa ów pan?
I rzuciwszy okiem na doręczoną sobie wizytową kartę, czytał głośno: „Kapitan Grisolles, były oficer, ordynans wschodnich oddziałów Garibaldego“. Bardzo dobrze...
— Patrz! rzekł po chwili zwracając się do Tréjana, jak stojąc tam zdala, spogląda na nas z twarzą rozwścieczonego buldoga. Pomów z nim zaraz, proszę, mój Jerzy, i oznacz godzinę w której przyślesz mu świadków i ułóż się o miejsce spotkania. Pragnąłbym bardzo załatwić się jutro z tą sprawą.
Tréjan poszedł do wyzywającego i ułożono, że sekundanci Grisolla przybędą o ósmej z rana do pracowni Jerzego na ulicę Laval i że natychmiast po ich widzeniu się nastąpi pojedynek.
Wicehrabia oczekiwał na bulwarze przy swoim powozie, w którym umieścił Herminję. Jerzy opowiedział mu ułożone szczegóły i pan de Grandlieu obiecał przybyć do swego kuzyna przed ósmą godziną.
— Otóż, mój kochany, mówił baron do Andrzeja.
San-Rémo, podczas gdy Tréjan rozmawiał z Grisollem i panem de Grandlieu, szalone masz szczęście, do pozazdroszczenia!
— W czem takiem? pytał San-Rémo.
— Mówiłem ci, jak sobie przypominasz, przed kilkoma dniami, że niezadługo wejdziesz jako poufny przyjaciel do pałacu męża Herminji.
— A więc?
— A więc, byłem prorokiem! Błogosław twoją szczęśliwą gwiazdę. Najzdolniejszy z dramaturgów nie zdołałby do takiej doskonałości doprowadzić i w tak pomyślny sposób zarówno rozwiązać węzła wypadków. Sam osądź!... Jakiś błazen znieważa wicehrabiego, który nie zna go wcale. Ty się tam znajdujesz... Stajesz w obronie starego szlachcica!... Wyzywasz jego przeciwnika! Idziesz się bić za niego! Zostawszy zwycięzcą, staniesz się najlepszym jego przyjacielem! Gdy otrzymasz ranę, kochać cię będzie jak syna. Cóż sądzisz o tem wszystkiem? Odpowiedz!
— Mówię, odparł San-Rémo z uśmiechem, że miałbyś słuszność baronie, gdyby nie istniała trzecia szansa, o jakiej zapomniałeś.
— Jaka?
— Ta, że mogę nie być ani zwycięzcą, ani ranionym, lecz poledz na miejscu, przeszyty kulą lub pchnięciem szpady.
Croix-Dieu wzruszył ramionami.
— To niepodobna! odpowiedział. Zbadałem uzdolnienie twojego przeciwnika. Przypuśćmy, że posiada zręczność pierwszorzędną w fechtunku, albo strzelaniu, o czem zresztą nie wiemy, junacy tego rodzaju znalazłszy się na stałym gruncie, wobec prawdziwej szpady, lub rury rewolwerowej, tracą pewność ręki i bystrość rzutu oka. Prócz tego jestem fatalistą. Wszystko łączy się i przygotowywa według mnie, by rzucić w twoje objęcia uwielbianą przez ciebie Herminję. Zapisano w przeznaczeniu, że tryumf otrzymasz zupełny i że nic w święcie. słyszysz mnie, nic, nie będzie w stanie powstrzymać, ani opóźnić szybkiego ziszczenia się twych pragnień.
— Mówisz to, w tak głębokiem przekonaniu, baronie, iż mimowolnie chciałoby ci się uwierzyć, rzekł Andrzej.
— Lepiej mi jeszcze uwierzysz po dokonanem spotkaniu.
— Dla czego nie starałeś się być jednym z mych sekundantów, baronie? pytał San-Rémo.
— Ponieważ skoro pan de Grandlieu ofiarował ci swoje usługi w tym celu, osądziłem, iż przyjemniej mu będzie dzielić je ze swym kuzynem Jerzym Tréjanem, niż ze mną nieznanym. Bądź pewnym, że i w tym razie również się nie mylę.
— Jakąż bogatą posiadasz inteligencję, panie de Croix-Dieu. Wszystko przewidujesz, myślisz o wszystkiem, mówił San-Rémo. wpatrując się weń ze zdumieniem.
— To moja siła, moja potęga, odparł z uśmiechem baron.
Tréjan, zbliżywszy się, przerwał rozmowę.
— I cóż? zapytał Croix-Dieu.
— Świadkowie zbiorą się u mnie jutro, o ósmej z rana, odrzekł artysta.
— Będziesz mi towarzyszył? pytał barona San-Rémo.
— Niepodobna! Mam oznaczoną schadzkę na tę godzinę, lecz zobaczymy się po pojedynku. Śpij dobrze, drogi mój chłopcze i bądź zupełnie spokojnym. Ja odpowiadam za wszystko.
Po wzajemnych uściśnieniach ręki, Andrzej odprowadził Tréjana na ulicę de Laval, podczas gdy Croix-Dieu, wsiadłszy do powozu, udał się na bulwar św. Michała, a przybywszy do domu pod numer 127, zapukał czterokrotnie do mieszkania kapitana.
Grisolles, zajęty okładaniem zimną wodą swoich nabrzękłych policzków pospieszył mu otworzyć.
— Ach! to pan, zawołał, spostrzegłszy przybyłego. Tam, do pioruna, właśnie chciałem z tobą się widzieć.
— Pospieszam złożyć ci moje powinszowanie, rzekł baron. Znakomicie odegrałeś swą rolę!
— Moją rolę! powtórzył Grisolles, z wściekłością uderzając nogą o ziemię. Ha, pan nazywasz to rolą? była to więc komedja? Uprzedzam cię, że ta komedja w krotce zamieni się w zupełny dramat. Przebiję ostrzem szpady na wylot tego małego markiza, jak się nadziewa na rożen kurczęta.
— Co, co? zawołał baron, udając zdziwienie, ponieważ spodziewał się w rzeczy samej wybuchu gniewu kapitana. Czyż wszystko to, co się odbyło przed godziną nie było naprzód ułożonem i przewidzianem?
— Nie było przewidzianem, że otrzymam policzek wartujący trzysta tysięcy franków, jaki ci odstąpiłem za dziesięć luidorów. W miejscu jednego, otrzymałem dwa uderzenia i to jakiego kalibru! Widzę jeszcze dotąd dwa miljony świec przed oczyma. Ten twój przyjaciel powinien się trudnić zabijaniem wołów w rzezalniach dla rozrywki! Spojrzyj na mnie. Pięknie będę jutro wyglądał, jeżeli te znaki na twarzy przejdą w kolor fioletowy! Do kroć tysięcy piorunów, nie płaci się pieniędzmi za rzecz podobną! To wymaga krwi i mieć ją będę! mieć muszę!
— Uspokój się!
— Nigdy! a raczej uspokoję się wtedy, gdy nieco krwi upuszczę temu wściekłemu bokserowi!
— Posłuchaj mnie...
— Idź do djabła!
— Mój przyjaciel uderzył cię może zbyt silnie i dwa razy, w miejsce jednego, przyznaję.
— A! przyznajesz nareszcie? zawołał szyderczo Grisolles.
— Skutkiem czego, mówił dalej Croix-Dieu, gotów jestem zmienić nasze pierwotne układy.
— Do mnie to należy, przerwał Garybaldyjczyk, zostałem znieważonym, wybrałem szpadę, a sześć pchnięć ostrzem w brzuch tego młokosa, ułożą rzecz jak trzeba.
Baron wzruszył ramionami.
— Co zyskasz na tem? zapytał.
— Zadowolenie zemsty.
— Licha uczta, do czarta! Jesteś człowiekiem inteligentnym, lubisz się bawić, znasz wartość złota, masz kochanki.
— Nie daję kobietom pieniędz! zawołał z gniewem Grisolles.
— Być może, ależ kobiety nie stanowią jeszcze całej rozkoszy życia. Butelka szampana, wiesz dobrze, warta więcej po nad parę kropel krwi. Ułóżmy się zatem. Otrzymałeś dziesięć luidorów, gotów ci jestem drugie tyle dopłacić, przyjmujesz więc?
— Nie!
— Cóż chcesz więc?
— Powiedziałem już. Chcę przedziurawić skórę tego markiza. Jest to moją stałą ideą.
— Dam ci piętnaście luidorów.
— Nie przystaję!
— Dwadzieścia.
— Idź do czarta!
— Dwadzieścia pięć nareszcie, a uprzedzam, iż jeśli trwać będziesz w swoim uporze, pojedynek nie nastąpi wcale.
— Doprawdy, zawołał szyderczo Grisolles. Ciekawym, w jaki sposób mógłbyś temu przeszkodzić?
— W sposób nader prosty. Powiadomię policję, i na placu spotkania znajdziesz kilku żandarmów. No! jakże ci się to podoba?
Wyraz „policja“ i „żandarmi“ wywarły magiczny wpływ na mniemanego eks-kapitana. Opuścił głowę i przez parę sekund stał pogrążony w dumaniu.
— Daj do djabła banknot na tę sumę, rzekł i nie kłopocz żandarmów.
Sprawa została załatwioną. Croix-Dieu otworzył pugilares, a po wypłaceniu, wyszedł z „sali fechtunku,“ gdy jednocześnie Leokadja, bufetowa panna z kawiarni „Borgiów,“ biegła do swego przyjaciela.
— Dobrze zrobiłem, żem przyszedł, myślał baron, schodząc z szóstego piętra. Ten łotr byłby go zabił?
— Dobrze, żem przyjął, powtarzał sobie Grisolles, zabije go mimo to wszystko, a następnie wyznam, żem to pomimowolnie uczynił.
Pan de Grandlieu, wsiadłszy do powozu po ułożonych warunkach pojedynku, znalazł Herminię drżącą z trwogi i wzruszenia.
— Cóż teraz nastąpi? pytała młoda kobieta. Czyż pan de San-Rémo będzie się jutro pojedynkował z tym nikczemnikiem?
— Tak jest, żadnego nie widzę sposobu dla przeszkodzenia temu.
— Ach! to okropne! Lecz pomyśl, gdyby ten młody człowiek zginął?
— Byłoby to strasznem nieszczęściem, w jakiem niepocieszyłbym się nigdy, gdyż dla mnie ryzykuje swe życie ów odważny, a nieroztropny młodzieniec.
Herminia zamilkła, nie odzywając się już do chwili, w której powóz zatrzymał się przed pałacowym peronem. Myślała o Andrzeju, na którego obojętnie patrzyła przed dwiema godzinami jeszcze, a który teraz przedstawiał się jej wyobraźni w olbrzymio bohaterskich rozmiarach.
Zaiste baron Filip de Croix-Dieu był zręcznym ponad wyraz człowiekiem!