Tragedje Paryża/Tom III/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Tragedje Paryża
Podtytuł Romans w siedmiu tomach
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1903
Miejsce wyd. Gródek
Tytuł orygin. Tragédies de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIX.

Artysta wróciwszy do pokoju ranionego, po swojej krótkiej wizycie w pałacu przy ulicy św. Honorjusza, oznajmił baronowi, że pan de Grandlieu wkrótce przybędzie.
Croix-Dieu odgadując instynktownie wstręt, jaki budził w wicehrabi, unikał jego obecności. Potrzeba mu było prócz tego wolnego czasu do ułożenia odpowiedzi na ów list bezimienny otrzymany w dniu poprzedzającym, którego autorem niezaprzeczenie był Sariol.
Odszedł więc z ulicy de Boulogne i wrócił do siebie, gdzie odczytawszy po raz ostatni ów list tyle groźny, wsparł rozpaloną głowę na ręku, pogrążony w głębokiem rozmyślaniu. Zadumę ową zawrzeć można w tych słowach:
— Odmówić mu niepodobna! Co znaczy dla mnie posiadanie kilku banknotów mniej albo więcej, gdy mam przed sobą pewność pochwycenia w krótkim czasie milionów? Trwoży mnie to tylko, że Sariol zachęcony powodzeniem pierwszego swego „szantażu“, na tem żądaniu niepoprzestanie. Wymagania jego wzrastać będą bez granic. Nie zostawi mi chwili spokoju. W jaki sposób zażegnać niebezpieczeństwo? Istnieje środek jedyny z dzisiejszego wroga zrobić sprzymierzeńca, wciągnąwszy go zręcznie w tę sprawę. Pozostanie on zawsze niebezpiecznym, wiem o tem, lecz wyrównają się szanse, jeżeli on trzyma mnie w swym ręku i ja nawzajem trzymać go będę. Jak wszelako ów łotr działać zamierza? Tu leży kwestja. Dawniejsze wspomnienia wzbudziły w nim nieufność zapewne. Pokonać go niepodobna, a będzie mnie trzymał w swej mocy dopóki pozostanie w cieniu. Bądź co bądź, będę próbował, w każdym razie zyskam przynajmniej na czasie!
Powziąwszy takie postanowienie Croix-Dieu zasiadł przy biurku i nakreślił szybko zmienionym charakterem pisma list następujący:
„Jeżeli się nie mylę, ów bezimienny korespondent jest rzeczywiście moim dawnym przyjacielem przeciw któremu przewiniłem, czego dotąd wyrzucać sobie nie przestaję.
Niezaprzeczonym dowodem szczerości mego wyznania jest pośpiech z jakim dopełniam niniejszą przesyłkę, mimo głębokiego przeświadczenia, iż znajomość przezeń wszystkich spraw moich niczem mi zaszkodzić nie może. To co winien byłem społeczeństwu spłaciłem. Przeszłość dziś dla mnie nie istnieje. Mam wszelkie prawo do tytułu jaki noszę obecnie, a przez ów silny pancerz nikt dosięgnąć mnie nie jest w stanie.
Być może znajdę sposobność stania się użytecznym panu X. Y. Z. więcej niż w dniu dzisiejszym. Proszę go zatem, nie o to, ażeby mi się dł poznać, jeżeli pragnie zostać nieznanym, lecz aby mi wskazał jakikolwiek bądź sposób prowadzenia z sobą dalszej korespondencji.
Niechaj się nie obawia X. Y. Z. żadnej zasadzki z mej strony. Nie chwyta się lisa dwa razy na jedną przynętę.“
Croix-Dieu wsunąwszy ów list w kopertę wraz z dziesięcioma biletami tysiąc frankowemi, nakreślił na mej te słowa: Paryż. Poste-restante X. Y. Z.
Zamknąwszy następnie list, pieczątką z przybranymi inicjałami, poszedł z nim do pocztowego biura, przy ulicy Saint-Lazare.
Dwa dni upłynęły. Croix-Dieu, mocno zaniepokojony, nie odbierał na swój list żadnej odpowiedzi.
Pomienione milczenie bezimiennego korespondenta, dorównywające odmowie wejścia z nim w dalsze stosunki, zdawało mu się zawierać w sobie straszną groźbę. Nic jednak na to poradzić nie mógł. Oczekiwać było trzeba.
Przy ulicy de Boulogne wszystko szło dobrze.
Andrzej San-Rémo żył. Żaden z niebezpiecznych objawów jakich się doktór obawiał, nie ukazał się wcale. Nie można było powiedzieć, ażeby chory zostawał na drodze uzdrowienia, groźne wszelako położenie usuniętem zostało.
Gorączkowe przypadłości następowały w przerwach regularnych, wraz z majaczeniem, objawiającem się w sposób jednaki. Andrzej widział Herminię stojącą przy swojem łóżku. Zaklinał ją gorącemi słowy by uchyliła zakrywającą jej twarz woalkę! Skoro to uczyniła, usiłował się podnieść dla pochwycenia uroczego zjawiska, przyciśnięcia jej do serca, poczem opadał na poduszki promieniejący radością, złamany znużeniem.
Po przeminięciu onych kryzysów następował spokój bezwzględny. Dziwił się i gniewał, iż widzi w około siebie samych tylko mężczyzn, brał bowiem ową gorączkową halucynację za rzeczywistość.
Nerwowe drżenie, niezrozumiałe dla doktora, opanowało Andrzeja gdy wicehrabia Armand przyszedł go odwiedzić. Trwoga ogarniała chorego na myśl iż Herminia, ukazawszy mu się powtórnie, może się znaleźć w obecności swojego męża.
Na trzeci dzień z rana, pan de Grandlieu otrzymał od swego rządcy depeszę powiadamiającą go, że w nocy dnia poprzedniego pożar wzniecony jakąś zbrodniczą ręką pochłonął budynki jednego z najobszerniejszych folwarków i całe zapasy zboża, w śpichrzach zgromadzonego. Cyfra poniesionych strat była ogromną.
Przedstawiciele Towarzystwa ubezpieczeń wraz z sądowymi urzędnikami udali się bezzwłocznie na miejsce wypadku. Obecność tamże właściciela była nieodwołalnie potrzebną. Zaklinano go, aby przyjeżdżał.
Armand, mimo, iż wielce było dlań przykrem rozłączenie się z Herminią, wahać się nie mógł. Zatelegrafował aby mu przysłano powóz na stację najbliższą zamku de Grandlieu, poczem udał się na ulicę de Boulogne dla powzięcia wiadomości o zdrowiu markiza San-Rémo i ucałowawszy swą żonę, pojechał na pociąg drogi żelaznej, wychodzący z Paryża o godzinie 10-tej minut 45 z rana, upewniając, iż nieobecność jego nie potrwa dłużej po nad czterdzieści ośm godzin.
Herminią po raz pierwszy w życiu znalazła się samą, zupełnie osamotnioną w owym wielkim pałacu którego była królową. Odosobnienie to cięższem jej było do zniesienia, niż o tem z razu sadziła.
Uczuwała ona głębokie serdeczne przywiązanie córki dla pana de Grandlieu, z którym się dotąd nigdy nie rozłączała od lat młodocianych, a którego to przywiązania nie zmniejszyło zawarte później małżeństwo.
Ciągła obecność tego człowieka tak ujmującego i młodego, mimo jego lat sędziwych i białych włosów, człowieka, dla którego najwyższą radością i szczęściem było zgadywać jej myśli, spełniać życzenia i chęci, stała się dla niej zwyczajem, a nawet potrzebą życia.
Godziny płynęły jej smutnie i długo. Daremnie patrzyła na karty książki otwartej przed sobą. Myśl rozerwana gdzieindziej ulatywała. Zamknąwszy książkę siadła do fortepianu. Klawisze pod dotknięciem jej palców, wydawały żałosne, pełne skarg melodje.
Wicehrabina wsparła się na fotelu przed ogniskiem kominka w sypialni, przytłoczona jakimś nieznanym sobie dotąd smutkiem.
Wśród tej zadumy, postać Andrzeja San-Rémo nagle się jej ukazała. Ujrzała go przed sobą bladego, bezwładnego. Niezwykła trwoga ją ogarnęła, wyobraziła, sobie, że umarł.
Daremnie sobie powtarzała, że mąż jej przynosił uspokajające wiadomości o zdrowiu chorego. Mówiła, sobie że ją oszukiwano i że wczorajsze polepszenie, dziś na złe zmienić się mogło. Śmierć miewa swoje fantazje. Ileż to razy widzimy umierających ranionych,, których zdrowie się niespodziewanie polepszyło, wszakże i doktór nie twierdził, ażeby Andrzej uniknął już niebezpieczeństwa.
Zapragnęła po raz ostatni widzieć umierającego.
Co działo się w tej biednej duszy ciężką zgryzotą nękanej? W tem sercu, rozdzieranem boleścią?
Wiemy, iż Herminia tego sama nie pojmowała.
Widzieliśmy tę młodą kobietę na klęczkach, całującą krucyfiks na którym niegdyś spoczywały usta umierającej jej matki. Szłyszeliśmy ją wołającą w uniesienia gorącej wiary:
„Boże Wszechmogący! Boże dobry! Boże sprawiedliwy, ocal tego szlachetnego człowieka, który z narażeniem życia stanął w obronie starca! Coby uczynił syn dla ojca, on to uczynił dla niego, którego jestem córką! Pozwól mu żyć, o Boże! jest on dla mnie bratem, kocham go, kocham!“
To co Herminia czuła i myślała natenczas, czuła i dzisiaj zarówno. W co wierzyła wtedy, wierzyła i teraz.
Nie przepuściła ani na chwilę by to uczucie, przepełniające jej serce miało być występną namiętnością.
Załamywała ręce, powtarzając głośno bezwiednie.
— Zanim umrze, ja chcę, ja muszę go widzieć!
I gdyby pan de Grandlieu znajdował się przy niej natenczas byłaby mu powiedziała:
— Zaprowadź mnie do tego, który umiera dla ciebie.
Była jednakże samą, nie chciała wtajemniczać w swój zamiar nikogo ze służby, a dla kobiety zajmującej podobnie wysokie jak ona stanowisko, urzeczywistnienie podobnego żądania otoczone jest tysiącem przeszkód niezwalczonych.
Wahała się długo, to popychana trwogą, to zwyciężana przestrachem, aż wreszcie wyszepnęła z cicha:
— Gdybym nie poszła, czuję, iż dostałabym obłąkania tej nocy.
Nie wahała się dłużej.
Uderzyła godzina dziewiąta wieczorem, powietrze wilgotne i mgliste przez dzień cały pogorszyło się jeszcze. Wiatr huczał po wierzchołkach dachów, deszcz smagał po szybach. Nie zważała na to wcale.
Przywoławszy swą pokojówkę, kazała się jej jak zwykle rozebrać, rozpalić ogień na kominku, posłać łóżko, co gdy dziewczyna uczyniła, rozkazała jej nie wchodzić do swego pokoju pod żadnym pozorem aż nazajutrz o dziewiątej rano.
Nie jednokrotnie podczas pogodnych dni lata, gdy wicehrabina zapragnęła na przechadzkę wyjść pieszo, pan de Grandlieu prowadził ją na Pola Elizejskie przez małą furtkę, zrobioną w okratowaniu ogrodu.
Wiedziała ztąd ona, gdzie się znajdował klucz od tych drzwi, weszła do gabinetu swojego męża, a powróciwszy zamknęła się na klucz, czego dotąd nigdy nie czyniła, włożyła czarną suknię, najskromniejszą, jaką znalazła w swej garderobie, zarzuciła czarny płaszcz na ramiona, włożyła na głowę maleńki czarny aksamitny kapelusz, zakryła twarz woalką i drżąca, lecz z silnem niezłomnem postanowieniem, zeszła na dół ukrytemi schodami.
We dwie minuty później, znajdowała się w ogrodzie.
Deszcz lał potokami.
Jako posiadaczka trzystu tysięcy liwrów rocznej renty, dziesięciu powozów w remizach, czternastu koni na stajni, wychodząc jedynie pieszo w czas pogodny i pewny, nie miała parasola. Niepomyślała o tem wcale i mknąc odważnie po mokrym piasku, szła mimo ulewy aż do furtki jaką otworzyła z trudnością pośród głębokich ciemności, oczekując w nadziei spotkania jakiego przejeżdżającego fiakra. Nieszczęściem jednak, podczas ulewy jak zwykle, powozy te stają się niewidzialnemi. Po upływie kilku minut przekonana, iż czekać będzie napróżno, wyszła udając się w stronę ulicy Royal.
Spostrzegłszy się osamotnioną w ciemnej i pustej alei, gdzie pierwszy lepszy nocny włóczęga mógł napaść ją nagle, uczuła przestrach, mrożący krew w jej żyłach. Trwoga ta jednak nie zdołała złamać jej postanowienia. Zamiast zatrzymać się lub wrócić, przyśpieszyła kroku.
Nie doznała jednak żadnej napaści. Jakiś fiakr opróżniony, wracając, zatrzymał konia, a ujrzawszy idącą pieszo pośród ulewy młodą kobietę, której ubranie mimo zmoczenia deszczem odznaczało się wytworną elegancją zawołał:
— Oto mój powóz, może wsiądziesz pani?
— Dobrze, odpowiedziała żywo Herminia. Zbliżyła się, a kładąc rękę na drzwiczkach, dodała: Wynajmuję cię na godzinę.
— Na godzinę, w taką niepogodę? zawołał, śmiejąc się woźnica, nigdy w życiu! Nie zgodzę się na to. Mając już odjechać, zwrócił się jeszcze. Dziesięć franków zresztą za godzinę, rzekł, jeżeli pani zechcesz, zdecyduj się prędko.
— Dobrze, odpowiedziała wicehrabina, zapłacę, ile żądasz.
— Tak się to mówi przy wsiadaniu do fiakra, zaczął woźnica, a gdy się przybędzie na miejsce, poczynamy się targować według taksy. Nie lubię sprzeczek. Zapłać mi pani naprzód, inaczej nie pojadę.
Herminia sięgnęła do kieszeni, ale znalazła ją próżną.
Jak wszystkie kobiety, otoczone służącemi i nigdy niewychodzące same, nie myślała o noszeniu przy sobie pieniędzy. Portmonetka jej z kilkoma sztukami złota pozostała w pokoju.
Woźnica, spostrzegłszy ów gest nieznajomej, roześmiał się głośno.
— Znam ja to, rzekł, znam dobrze. Zapomniane niby pieniądze. Gdybym był mniej przezornym, zostałbym oszukanym. Pfe! to nie ładnie, moja młoda pani!
I zaciął konia, chcąc odjeżdżać.
Pani de Grandlieu uczuła, iż siły nagle ją opuszczają, była bliską omdlenia. Zimno ją na wskroś przejmowało.
Zdjąwszy z siebie zegarek z łańcuszkiem, podała go woźnicy.
— Weź to, wyrzekła, wartość tego przedmiotu przewyższa stokroć twoje żądanie. Zapłaciwszy, odbiorę to od ciebie.
— Zgoda! rzekł, w każdym razie warto to więcej nad dziesięć franków. Wsiadaj pani. Dokąd mam cię zawieść?
Herminia wiedziała od męża adres markiza San-Rémo, wskazała numer i ulicę.
Stary powóz zatętnił po bruku żałośliwie i w ciągu kwadransa zatrzymał się przy ulicy de Boulogne, przed znanym nam pałacykiem.
Pani de Grandlieu wysiadłszy, zadzwoniła.
Jerzy Tréjan po kilku bezsennych nocach czuwania odjechał do siebie, pozostawiwszy barona przy chorym.
Andrzej San-Rémo spał.
Croix-Dieu siedząc przy stoliku, oświetlonym lampą, czytał dzienniki, gdy we drzwiach ukazał się lokaj markiza, szepcząc cicho:
— Panie baronie. W salonie czeka jakaś dama, która chce widzieć mojego pana.
— Dama? powtórzył Croix-Dieu. Cóż to za dama?
— Nie wiem tego, po raz pierwszy tutaj ją widzę.
— Pójdę sam rozmówić się z tą damą, odrzekł Croix-Dieu. Czeka powiadasz w małym salonie?
— Tak, panie baronie!
Baron wyszedł do przyległego pokoju, spojrzawszy na uśpionego Andrzeja.
Herminia oczekiwała w łatwem do zrozumienia wzruszeniu. Ujrzawszy wchodzącego, zadrżała. Obcy wiec człowiek miał zostać świadkiem tak szalonego kroku z jej strony? Uspokoiła się jednak, będąc pewną, że przez woalkę nie dojrzy jej rysów twarzy, a ponieważ nie znała go wcale, wniosła ztąd że i on zapewne jej nie zna.
Jedno spojrzenie wystarczyło Croix-Dieu, do rozpoznania tej kształtnej, pełnej wdzięku patrycjuszki.
Ukłonił się, zapytując:
— Pani pragniesz widzieć mojego przyjaciela, Andrzeja San-Rémo?
Pani de Grandlieu skinęła głową potwierdzająco.
— Zapewne pani wiadomo, że markiz San-Rémo został ranionym ciężko, niebezpiecznie ranionym?
— Czyliżbym się tu znajdowała inaczej? szepnęła młoda kobieta. Jest bardzo chorym nieprawdaż? A może — umiera?
— Nie! dzięki niebu! Stan jego był bez nadziei, polepszenie jednak nastąpiło i mimo że obawy nasze istnieć nie przestały, bardzo się wszelako one zmniejszyły.
— Pan mówisz prawdę? Mogęż temu wierzyć?
— Przysięgam na honor! Zresztą, możesz pani za chwilę upewnić się sama, skoro będę miał zaszczyt zaprowadzić panią do sypialni, gdzie markiz spoczywa, spiąć spokojnie.
O tak, zaprowadź mnie pani zawołała. Nie wątpię o tem, co mi mówiłeś, lecz tak jestem pełną trwogi, że wtedy dopiero się uspokoję skoro zobaczę go sama!
— Skoro tak, racz więc pójść pani, rzekł Croix-Die.Kon


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.