<<< Dane tekstu >>>
Autor Antoni Edward Odyniec
Tytuł Treny Poety
Pochodzenie Poezye
Data wyd. 1874
Druk Drukarnia Gazety Lekarskiej
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
TRENY POETY.



I.
(Za młodu).

O! jak to straszna być musi zgryzota,
Kiedy kto pomnik swéj hańby, lub zbrodni,
Zostawi w drodze swojego żywota:
A cień od niego — coraz dłuższy z przodu,
W miarę jak życie idzie do zachodu —
Czerni się przed nim, jako szlak przewodni
W głąb nieskończonéj ciemności! —
O! jak to straszne być muszą męczarnie!
Gdy już myśl sama o próżnéj przeszłości,
O latach strwonionych marnie,
Bez owocu dla kraju, dla świata, dla ludzi,
Skoro raz duszę ogarnie,
Tak ją przywala, i taki żal budzi!...


Ja — ja naprzykład! — Najpiękniejsze lata
Wiosny méj — przeszły! Jakaż ich oznaka?
Jaka z nich korzyść dla ludzi, dla świata? —
Com zrobił więcéj od nędznego ptaka,
Co wiosnę całą prześpiewał daremnie? —
Ach! ptak ten więcéj uczynił ode mnie!
Ptak nócąc spełnił cel swój na téj ziemi:
Ptak co mógł, zrobił pieśniami swojemi:
Był cząstką wiosny — choć o nim nikt nie wie.
Jak zdrój w gęstwinie, jak wietrzyk na drzewie,
Był głosem swego drzewa, gaju, niwy.
A czyż i rolnik, pasterz, lub myśliwy,
Pociechy kiedy nie czuł w jego śpiewie?..

Ja sam — o! pomnę! — i ileż to razy,
Gdym szedł dumając, posępny, samotny,
Zimny na wiosny, na kraju obrazy —
Nieraz w gęstwinie jakiś ptak przelotny,
Albo skowronek zaśpiewał wysoko.
Zrazum nie słyszał — lub nie myśląc o tém,
Szedłem dumając! — ale potém, potém —
Gdy on wciąż śpiewał i śpiewał swe pieśni,
Nieraz ku niemu poszła myśl i oko;
I z samolubnéj wyrwawszy się cieśni,
Śledząc go w lesie, lub z nim lecąc w górę,
Ujrzałem piękną, żyjącą naturę,
Uczułem miłość Stwórcy — i wracałem
Wesół, z nadzieją, z natchnieniem, z zapałem. —

A ja — ja człowiek! — ja, który od młodu

W dumném mém sercu żywię chęci śmiałe,
Przyczynić dobra dla mego narodu,
I sam mu dając, wymódz na nim chwałę:
Com zrobił dotąd, z moją wiarą dumną
W chęć moję silną, w myśl moję rozumną? —
Nic! — Cóż żem śpiewał? — czyż choć jedną duszę,
Jak mnie ów ptaszek, pieśnią moją wzruszę? —
A to był przecież cel mój na téj ziémi,
Téj tylko władzy chciałem nad drugiemi.
Boże! Tyś widział, na com jéj chciał użyć,
Czy by sam słynąć, czy by Tobie służyć? —
Zkąd miłość pieśni? jeżeli nie z tego:
Że gdym sam naprzód poczuł z pieśni cudzéj,
Wartość wielkiego, pięknego, dobrego,
Wszystko, czém człowiek wart Stwórcy swojego,
Chciałem, by z mojéj toż poczuli drudzy? —

Jeśli mię cel ten z lepszéj drogi złudził,
Jeśliś tu dla mnie cel zamierzył inny:
Wiém, jakbym zbłądził! — lecz błąd był niewinny.
Pierwéj niż wolę, w méj duszy dziecinnéj
Głos pieśni — ja myślałem, żeś Ty sam obudził! —
Teraz w téj myśli jest moja katusza.
W niéj żyje dla mnie sęp Prometeusza —
Prometeusza! — obym mógł przewinić
Jak on! dla świata, to co on uczynić!! —
Lecz widzieć całą wiosnę swego życia
Straconą bez pożytku, bez użycia:
Nic nie uczynić, i drżeć: czym nie winien,
Żem to chciał czynić, com nie był powinien?!...


Lecz czemuż dotąd, łamiąca się dusza
Do innych celów napróżno się zmusza?
Czemu mój rozum, dręcząc mię, daremnie
Większą prac innych ważność wmawia we mnie?
Lub gdy już wszystko mgłą w duszy zamierzcha,
Czemuż znów dawna nadzieja młodzieńcza
Ogniem przede mną zabłyska, jak tęcza? —
Albo ach! raczéj — czemu znów tak pierzcha?

Obyż mi kiedy — niechby choć raz przecie,
Wcielić w pieśń całą blasków jéj potęgę,
I na mój naród rzucić ją jak wstęgę,
Jak ślad méj drogi po świecie!


II.

Jest–żem szaleniec? — Nieraz tak rozumiem,
Gdy sam swych myśli rozdrażniwszy roje,
Żądłom ich potém bronić się nie umiem,
Ani wiem w końcu jak je zaspokoję, —
Cel znika z oczu, gdziem tylko co wprzódy
Chciał był je posłać — by jak kwiat na łące
Obsiadłszy razem, jak grono brzęczące,
Ssały zeń ludziom balsam albo miody.
A mnie? — Ja innéj nie pragnę nagrody,
Jak żeby od nich mieć pokój sam w sobie;
Czuć się ich panem; widzieć, że się we mnie
Własném mém życiem karmią nie daremnie,
I że coś przez nie dla mych bliźnich zrobię!...

— A brzęk ich tylko mnie samego głuszy,
A jad ich tylko czuję w mojéj duszy!


III.

Zwą mię poetą! — O! gdyby zbadali,
Co ja natenczas czuję w serca głębi,
Jak mię wewnętrzny wstyd płomieniem pali,
I jak pogarda takich sędziów ziębi! —
Bluźnią! — Ja życie dałbym za to imię,
Gdybym czuł prawo słusznie się niém zdobić;
Ale niém gardzę — gdy już w takim rymie,
Jak moje dotąd, można się go dobić.

Mnie zwać poetą! — nie z tego, co może
Tleje w méj duszy, dotąd tajne światu,
Lecz z owych pieśni, co jak liście z kwiatu,
Z płonnego kwiatu, opadły nie w porze! —
O! ciemni chwalcy! toć gdy wam dość na tém,
Com ja napisał: — ach! czyż warto pracy,
By stać się kiedyś, czém chciałbym, przed światem,
Gdy wyrok o tém dawać mają tacy? —
Wartoż chcieć chwały — gdy lada pochwała,
Byle z ust wielu, już ma zwać się: chwała?
Czczy brzęk owadów, co póki zdaleka,
Nadziemskim chórem nęci słuch człowieka,
Brzmiąc na powietrzu; — jakże się zawstydzi,
Kto przyjdzie zbliska i chórzystów widzi!
Cóż gdy go wzajem otoczy gromada?

Owad gdy brzęczy, znak jest, że ujada.
Brzęk straci wartość, żądło ból obudzi —
Oto jest sława, i z nią zawiść ludzi!

O! szczęście moje! żem nim to, już wcześniéj
Pojął cel wyższy i wieszcza, i pieśni,
By czuć — że kto go osiągnie, wypłaci
Wszystko, co winien dla Ojca i braci.
Bo nie osiągnie, aż wprzód sam usłucha,
Aż znajdzie w sobie głos Prawdy i Ducha;
Wtedy tym głosem gdy powié do ludzi,
Ileż dusz ze snu na światło obudzi? —
Cóż Ty większego chcesz po ludziach, Boże?
Cóż człowiek nad to bliźnim zrobić może? —

To cel poety — to mój! — Czy mu zdoła
Moc moja? — nie wiém; — lecz ach! gdybym wiedział!
Gdyby mi w duszy głos mego Anioła,
Lub wielki człowiek na ziemi powiedział!...
Ma pieśni moje — drobne nakształt piasku,
Lecz Mistrz z nich nawet wartość przyszłych zgadnie:
Jak biegły górnik, z piérwszych żwirów blasku,
Wié, w któréj minie złoto leży na dnie.


IV.

Oby mi dano moc twórczego głosu,
Na jedną chwilę, i na jedno słowo!
Bym do mych uczuć i myśli chaosu

Mógł wyrzec: „stań się!“ czynem, pieśnią, mową,
Czem bądź — lecz stań się! bym spoczął — bo muszę!...
Jak łuk przed strzałem czuję w sobie duszę:
Grot musi wypaść — lub cięciwę spęka;
Grot musi trafić — lub na wieki ręka
Martwém zostanie narzędziem, straciwszy
Wiarę swą w siebie. — A toż spocząć znaczy,
Gdy kto moc wszystką próżno wytężywszy,
Padnie na ziemię w mdłości i rozpaczy;
I gdybyż umarł! — lecz ach! nieszczęśliwszy,
Życia się tylko niegodnym obaczy? —

Taki spoczynek miał szatan w otchłani.
I dobrze, jeśli temu człowiekowi,
Szatan, na boleść, co go wewnątrz rani,
Téj, co sam sobie, pociechy nie wmówi:
Pogardzić dobrém, co go nie mógł dostać;
Stać się złym raczéj — by niczém nie zostać!

Ciebie chcę, Niebios rozkoszy! spoczynku!
Którego tylko Bóg w pełni doświadczył,
Gdy świat swój stworzył, i w swoim uczynku
Sam doskonałość zupełną obaczył!
Spoczynku mędrca, poety, malarza!
Gdy duchem z góry, czyn swéj woli stwarza,
Lub już w żyjącém lubując się dziele,
W niém moc swą czuje, a w sobie wesele!

Bo duch tworzący w ponadziemskiéj sferze,
Jak głodny orzeł, dwie tylko ma chwile,

Gdzie spocząć może; — gdy cel swój spostrzeże,
I wisząc nad nim, ufa w swojéj sile;
Potém — gdy spadnie jak grom, i oczyma
Oczenia zdobycz, co już w szponach trzyma. —

V.

(W lat dziesięć późniéj).

Czemu nie piszę? — Czcze na pozór słowo,
Co ktoś przez grzeczność rzuci od niechcenia;
Ale nikt nie wié, jak ono na nowo,
I jakie budzi cierpienia.

Dusza niém zda się z letargu wyrwana,
Sama go w sobie wstydzi się jak zbrodni;
Jak ta niewiasta, co na przyjście Pana
Swéj nie zatliła pochodni. —

Tożem ja sobie rokował za młodu,
Że kiedyś w pełni siły méj usłyszę,
Z ust mych przyjaciół i mego narodu,
Pytanie: czemu nie piszę?

Ja — co natenczas w kole życia całém,
Innego celu i życia podniety
Ani widziałem, ni szukać nie chciałem,
Jak pieśń i chwała poety!


I czułem zda się moc czucia tajemną,
Że jak śpiącemu pod paproci kwiatem,
Cala natura szeptała przede mną,
Com miał rzec w pieśni przed światem.

I tak wierzyłem, że sam Bóg wysłucha
Próśb mych o pomoc, w chwilach uniesienia,
Że nieraz drżący nastawiałem ucha,
Jak na głos Jego natchnienia! —

Lecz mojaż wina? żem zadrżał, niestety!
Z przykładu drugich widząc co mię czeka;
Żem nie mógł w sobie, dla sławy poety,
Poniżyć dumy człowieka?

Abym to tylko śpiewając, co Bogu,
Co bliźnim moim, czułbym, żem jest dłużny,
Sam, jak ów śpiewak przy kościelnym progu,
Żył z przechodzących jałmużny?

Lub się zaparłszy prawdy i sumienia,
Sługa namiętnych fałszów czy zepsucia,
W potwornych baśniach, w obrazach zgorszenia,
Żebrał u zgrai współczucia? —

O! nie! — A pomnę, gdy nakształt ofiary
Paląc się w sercu miłością dla ludzi,
Sypałem w słowach myśli moich żary,
Pewny, że słowo miłości i wiary,
Miłość i wiarę obudzi:


Cóżem obaczył? — czy łzę rozrzewnienia?
Iskrę zapału? — czy szyderstwo w oku? —
Cóżem posłyszał? — czy szmer poruszenia
Uczuć słuchaczów? czy głos współmyślenia? —
Czy szept obmowy na boku? —

Patrzali na mnie ściskając ramiony,
Lub drażnić chcieli słowy nieszczeremi,
Bym jako kuglarz, w pole wywiedziony,
Popisywał się przed niemi! —

Pojąłem zamiar, i zamilkłem z trwogą. —
Gdy żywych uczuć nikt nie chciał podzielać,
Gdym żywém słowem nie wzruszył nikogo,
Mamże je w sztuczną pieśń wcielać? —

Natchnienie tylko z czucia Prawdy płynie,
Ale współczucie jest pieśni podnietą.
Gdzie tego nié ma — pieśń bez echa ginie.
Człowiek być nie chce poetą.

VI.

(W dziesięć lat późniéj).

O! Boże! dawco siły i pokoju!
Jakiemiż słowy hołd dzięków Ci złożę,
Żeś mi po tylu walk i cierpień znoju,
Siłę i pokój dał znaleźć — w Pokorze?


Ty wiész, o! Panie! że sercem i słowem
Duch mój od młodu Tobie służyć pragnie.
Lecz jam Cię świetnym chciał uczcić stugłowem,
Gdy mię zaledwo stać było na jagnię.

I niepamiętny, że tylko od Ciebie
Dar nam przyjść może godny chwały Twojéj:
Jam go napróżno chcąc stworzyć sam z siebie,
Mdlał tylko w czuciu bezsilności mojéj.

I zwykłym torem męczenników dumy,
Winę swą z siebie przerzucał na ludzi:
Czemu mię podnieść nie umieją tłumy? —
Czemu ich oklask sił we mnie nie wzbudzi? —

I gdy z ołtarzów braci méj rówiennéj
Dym ofiar wzrastał przed memi oczyma:
Cud w tém był tylko modlitwy codziennéj,
Żem na nie patrzał nie okiem Kaima.

Cud w tém był Twojéj łaski tajemniczéj,
Że same wrogów urągania ciche,
Nie Miłość we mnie, tchem swojéj goryczy,
Lecz tylko rażąc — zabiły mą Pychę.

A jak bojownik, gdy ujrzy w potrzebie
Że go bohater ochrania i wspiera:
Dość mu już tylko zapomnieć na siebie,
Aby mógł stać się cząstką bohatera:


I ufny w jego, a nie w swojéj sile,
Lub na jéj godne odważył się dzieła,
Lub sam czuł zadość, czyniąc tylko tyle,
Ile go ona wzmogła i natchnęła.

Tak — dzięki Tobie niech będą na wieki! —
Zaledwiem przestał ufać siłom własnym.
Zaledwiem uznał cud Twojéj opieki,
Pokój w méj duszy zaświtał dniem jasnym.

I pomnąc dumne młodéj myśli szały,
Rzekłem: „Ty dzierżysz darów Twoich szalę!
„Daj mi Cię uczcić — nie blaskiem méj chwały,
„Lecz ich użyciem ku Twéj tylko chwale!“ —

I ledwo bojaźń sądów tego świata,
Jak duch kuszący, z myśli ustąpiła:
Wnet jak ożywczy chłód rosy śród lata,
Nie moja we mnie rozlała się siła. —

Co bądź z niéj wzrośnie — duch mój stąd nie rości
Praw do swéj chluby; byle Prawdzie g’woli,
Tobie niósł w pieśni cześć na wysokości,
A pokój myśli ludziom dobrej woli.
1830—50.













Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Antoni Edward Odyniec.