Trzej muszkieterowie (Dumas, 1927)/Tom II/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Trzej muszkieterowie
Wydawca Biblioteka Rodzinna
Data wyd. 1927
Druk Wł. Łazarski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Trois Mousquetaires
Źródło skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII
UMUNDUROWANIE ARAMISA I PORTHOSA

Od chwili, gdy czterech przyjaciół szukało sposobu wyekwipowania się należytego do zapowiedzianej kampanji, zaprzestali oni bywać u siebie w dniach umówionych, jak dotychczas.
Jadali samotnie tam, gdzie ich zastała godzina obiadowa, lub gdzie im się udało zjeść darmo.
Słudzy, za przykładem panów, wałęsali się po mieście i każdy, jak mógł, zdobywał sobie pożywienie.
Umówiono się jedynie, aby raz na tydzień schodzić się u Athosa około godziny pierwszej w południe, gdyż Athos według przysięgi, jaką sam sobie złożył, nie wychylał się za próg mieszkania.
Dzień, w którym Katty była u d‘Artagnana, był właśnie przeznaczony na takie zebranie i zaledwie dziewczyna opuściła mieszkanie, młodzieniec udał się zaraz na ulicę Féron.
Athosa zastał filozofującego z Aramisem.
Aramis objawiał niejakie chęci powrotu do sutanny.
Athos według raz przyjętego zwyczaju ani namawiał, ani mu odradzał.
Nie lubił udzielać rad, nie będąc proszony, a nawet zapytany, ociągał się z odpowiedzią.
— Ludzie wogóle pytają o radę — mawiał — aby potem robić według swego widzimisię; a jeżeli przypadkiem zastosują się do czyjego zdania, to jedynie dlatego, aby potem mieć na kogo narzekać.
Porthos stawił się prawie razem z d‘Artagnanem; czterech przyjaciół znalazło się więc w komplecie.
Fizjognomja każdego wyrażała uczucie odmienne; Porthosa — spokój i zadowolenie wewnętrzne; d‘Artagnana — nadzieję; Aramisa — niepokój; Athosa zaś — obojętność.
Rozmowa ogólna toczyła się już od chwili; Porthos dawał właśnie do zrozumienia przyjaciołom, że wysoko położona osoba zajęła się jego umundurowaniem, gdy wtem wszedł Mousqueton.
Przyszedł on prosić Porthosa, aby natychmiast wracał do domu, gdzie, jak powiadał z miną strasznie skruszoną, obecność jego potrzebna jest gwałtownie.
— Czy przyniesiono moje umundurowanie?... — zapytał Porthos.
— Tak i... nie — odrzekł Mousqueton.
— Powiedzże, co się stało?...
— Chodźmy coprędzej, błagam pana.
Porthos wstał, pożegnał przyjaciół i udał się za Mousquetonem.
Za chwilę Bazin ukazał się na progu.
— Czego chcesz, mój przyjacielu?... — zapytał Aramis głosem słodkim, jaki zawsze przybierał, gdy go opanowywała myśl powrotu do stanu duchownego.
— Jakiś nieznajomy oczekuje na pana w domu — odpowiedział Bazin.
— Nieznajomy?... co to może być za człowiek?
— Żebrak, proszę pana.
— Daj mu jałmużnę, kochany Bazin, i proś go o modlitwę na intencję biednego grzesznika.
— Kiedy żebrak ten chce koniecznie z panem pomówić i utrzymuje, że pan będzie bardzo kontent z jego przybycia.
— Może ma do mnie interes osobisty?
— Tak, tak panie. Jeżeli pan Aramis (to są jego słowa) będzie się ociągał z powrotem, powiesz mu, że przychodzę z Tours.
— Z Tours?... — zawołał Aramis — panowie, wybaczcie, muszę was pożegnać, bo człowiek ten z pewnością przynosi mi wieści, jakich oczekuję oddawna.
Zerwał się i wyszedł pośpiesznie.
Zostali tylko Athos i d‘Artagnan.
— Sądzę, że nasze zuchy znaleźli nareszcie, czego szukali. Jak ci się zdaje, d‘Artagnanie?... — odezwał się Athos.
— Wiem napewno, że Porthos jest na dobrej drodze... — rzekł d‘Artagnan — a co się tyczy Aramisa, o niego byłem spokojny zawsze: lecz ty, kochany Athosie, rozdałeś z taką hojnością złoto Anglika, które było twoją prawą własnością, a sam co poczniesz obecnie?
— Cieszę się bardzo, żem zabił tego głupca, tem więcej, że jest zasługą przed Bogiem zgładzić ze świata Anglika. Lecz gdybym był schował do kieszeni jego pieniądze, ciążyłyby mi one, jak wyrzut sumienia.
— Daj pokój, Athosie, mój drogi!... masz, doprawdy, dziwne uprzedzenia...
— Dosyć już o tem, mówmy o czem innem... Ale, ale, pan de Tréville powiedział mi, gdy był łaskaw odwiedzić mnie wczoraj, że utrzymujesz obecnie stosunki z jakimiś podejrzanymi Anglikami, z protegowanymi kardynała?
— To chyba mówił o Angielce, tej właśnie, o której ci wspomniałem.
— A tak! przypominam sobie, blondynka, z której powodu tyle ci dobrych rad udzieliłem, a ty, ma się rozumieć, nie słuchałeś ich wcale.
— Powiedziałem ci przecież dlaczego...
— Tak, zapewne widzisz w niej jedyną ucieczkę dla pozbycia się kłopotu, jaki masz z umundurowaniem.
— O!... wcale nie! ale przekonałem się, że za sprawą tej kobiety pani Bonacieux porwana została i ukryta.
— Rozumiem, mój drogi; chcąc odnaleźć jedną kobietkę; umizgasz się do drugiej. Masz rację, kochanku, jest to droga najdłuższa, ale za to najprzyjemniejsza.
Widzieliśmy już, z jakim pośpiechem młody muszkieter wybiegł za Bazinem, a raczej go wyprzedził; jednym skokiem znalazł się na ulicy Vaugirard.
Wpadł do siebie i rzeczywiście zastał w pokoju mężczyznę małego wzrostu, o spojrzeniu roztropnem, lecz ubranego w łachmany.
— To pan mnie potrzebujesz?... — zapytał muszkieter.
— Pragnę widzieć się z panem Aramisem: czy takie jest pańskie nazwisko?...
— Tak, panie, ja nim jestem: czy masz mi pan co oddać?
— Tak, jeżeli mi pan pokażesz pewną chusteczkę haftowaną.
— Oto jest — rzekł Aramis, wyjmując z zanadrza kluczyk i otwierając szkatułkę hebanową, wysadzaną konchą perłową — oto jest, widzisz ją pan.
— Dobrze — rzekł żebrak — a teraz odpraw pan lokaja.
Bazin bowiem, ciekawy dowiedzieć się, czego chce żebrak od jego pana, prawie jednocześnie wszedł do pokoju. Lecz pośpiech ten nie na wiele mu się przydał; na żądanie żebraka pan skinął, aby się usunął, i musiał usłuchać.
Po wyjściu Bazina żebrak obejrzał się szybko dokoła dla pewności, czy kto nie patrzy lub nie podsłuchuje; następnie rozpiął kamizelkę podartą i stary pas skórzany, rozpruł bok kaftana i wyjął zapieczętowany list.
Aramis wydał okrzyk radości na widok herbu na pieczątce, ucałował podpis i ze czcią religijną niemal rozłożył ćwiartkę papieru, zawierającą, co następuje:
„Przyjacielu! przeznaczenie chce, abyśmy byli rozłączeni jeszcze czas jakiś; lecz piękne dni młodości nie stracone dla nas niepowrotnie! Spełń powinność swoją na polu walki; ja spełniam swoją tam, gdzie mnie los postawił. Przyjmij to, co ci oddawca listu doręczy, bądź podczas wojny pięknym i dobrym szlachcicem, jakim zawsze byłeś; kochaj mnie i myśl o mnie... o mnie, która całuje twoje śliczne oczy!“
„Żegnam cię... do widzenia!“
Żebrak pruł ciągle kaftan i wyciągał sztuki złota z za podszewki; aż wyjął sto pięćdziesiąt podwójnych liwrów hiszpańskich i ułożył je na stoliku.
To uczyniwszy, otworzył drzwi, skłonił się i wyszedł, zanim osłupiały ze zdziwienia młodzieniec odważył się do niego przemówić.
Aramis odczytał list po raz drugi i spostrzegł, że było i post-scriptum.
„P. S. Możesz śmiało przyjąć z uszanowaniem oddawcę listu, ponieważ jest on hrabią i grandem hiszpańskim“.
— O sny moje złote! — zawołał Aramis. Jakież to życie jest piękne! tak, jesteśmy jeszcze młodzi! i dla nas jeszcze nastaną dni szczęścia!... O! twój jestem, twój jedynie, miłość moja, krew, życie moje!... wszystko, wszystko do ciebie należy! moja najpiękniejsza! moja ukochana!...
Całował list namiętnie, nie patrząc nawet na złoto błyszczące na stoliku. Bazin zapukał do drzwi; Aramis nie miał już powodu ukrywać się, pozwolił mu zatem wejść.
Lokaj oniemiał na widok złota i zapomniał, że przyszedł oznajmić d‘Artagnana, który, zaciekawiony, co to za żebrak zjawił się z interesem tak pilnym, wstąpił po drodze od Athosa do Aramisa.
A że nie miał zwyczaju robić ceremonji z przyjacielem i widział, że Bazin go nie anonsuje, wszedł, nie czekając oznajmienia.
— A! do wszystkich djabłów! kochany Aramisie, jeżeli to są owoce, jakie ci z Tours przysyłają, powinszuj odemnie ogrodnikowi, który je hoduje.
— Mylisz się, mój drogi — odrzekł Aramis zawsze dyskretny — to właśnie wydawca mój odesłał mi należność za poemat, który, jak wiesz, napisałem.
— O! o! — rzekł d‘Artagnan — to twój wydawca musi być nadzwyczajnie hojny, mój kochany Aramisie.
— Jakto, proszę pana! — wykrzyknął Bazin — więc za poemat tak drogo płacą? To pan możesz stać się równym panu de Voiture i panu Benserade. Dumny jestem z mego pana. Poeta, to prawie ksiądz. O! panie Aramisie, zostań jedynie poetą, błagam cię!
— Bazinie, mój przyjacielu, — odrzekł Aramis — niech cię Bóg ma w swojej opiece, lecz, zdaje mi się, że mieszasz się do naszej rozmowy!
Bazin zrozumiał, że odezwał się niewłaściwie, spuścił więc głowę i wyszedł skonfudowany.
— A! — odezwał się d‘Artagnan z uśmiechem, — doprawdy, na wagę złota sprzedajesz utwory swoje: szczęście ci służy, mój przyjacielu; ale, uważaj dobrze, bo zgubisz list, który wygląda ci z za kaftana, a który pochodzi zapewne także od wydawcy.
Aramis zaczerwienił się aż do białek oczu, wsunął bilecik i zapiął kaftan pod samą szyję.
— Posłuchaj, kochany d‘Artagnanie — odezwał się — jeśli pozwolisz, pójdziemy teraz poszukać naszych przyjaciół, a ponieważ jestem obecnie bogaty, od dziś dnia mieć będziemy obiady wspólne, aż do chwili, kiedy z was który też się dorobi pieniędzy...
— Na honor! masz słuszność — rzekł d‘Artagnan — służę ci z wielką przyjemnością. Nie jedliśmy już od dawna porządnego obiadu; a ponieważ ja osobiście szykuję się dziś wieczór na wyprawę trochę ryzykowną, przyznaję, że nie od rzeczy będzie, gdy dodam sobie odwagi kilkoma butelkami starego burgunda.
— Niech będzie burgund; nie czuję wcale do niego odrazy — rzekł Aramis, któremu widok złota rozwiał gdzieś myśli o stanie duchownym.
Włożył kilka podwójnych pistolów do kieszeni na potrzeby bieżące, schował resztę do szkatułki hebanowej, inkrustowanej konchą perłową, gdzie się już znajdowała chusteczka batystowa, talizman szczęścia i wszelkiej pomyślności.
Dwaj przyjaciele udali się najpierw do Athosa, który, wierny przysiędze niewychodzenia z domu, podjął się sprowadzić obiad do swego mieszkania, a ponieważ odznaczał się znajomością urządzania uczt wykwintnych, d‘Artagnan i Aramis z wielką chęcią powierzyli mu starania i kłopot o wybór potraw.
Następnie poszli do Porthosa, w drodze rozmawiali wesoło i układali najrozmaitsze projekty, gdy w tem na skręcie ulicy du Bac, spotkali Mousquetona, który z miną strasznie żałosną pędził przed sobą muła i konia.
D‘Artagnan wydał okrzyk zdziwienia pomieszanego z uczuciem niejakiego ukontentowania.
— O! na Boga, toż to mój konik żółty — zawołał — Aramisie, spójrz na tego człapaka.
— O fe! co za obrzydliwa szkapa! — rzekł Aramis.
— Otóż, mój kochany — odparł d‘Artagnan — na tym koniu przybyłem do Paryża.
— Więc pan zna tego konia? — podchwycił Mousqueton.
— Szczególny kolor — dodał Aramis — nie widziałem nigdy w życiu podobnej maści.
— Wierzę bardzo — podjął d‘Artagnan, dlatego też sprzedałem go za trzy talary, i z pewnością zapłacono mi jedynie za skórę, bo zalety jego wewnętrzne nie warte i ośmnastu liwrów. Jakim jednak sposobem koń ten znalazł się w ręku Mousquetona?
— O! — zawołał lokaj — niech pan o tem lepiej nie wspomina, bo to, proszę pana, jest figiel męża naszej księżnej.
— Co za figiel? — opowiedz Mousquetonie!
— A to, proszę pana, jesteśmy w wielkich łaskach u pewnej wielkiej damy, księżnej de...; przepraszam! mój pan nakazał mi tajemnicę, nie mogę zatem nazwisk powiedzieć; pani owa zmusiła nas, abyśmy przyjęli na pamiątkę od niej wspaniałego rumaka hiszpańkiego i takiegoż muła. Doprawdy, że chciało się patrzeć bez końca na te cudowne stworzenia! Wtem mąż zazdrosny dowiedział się o wszystkiem, przejął w drodze wierzchowce znakomite i zastąpił je temi oto bydlętami!
— Które odprowadzasz mu z powrotem? — zapytał d‘Artagnan.
— A, naturalnie — odrzekł Mousqueton — pojmujesz pan, iż nie możemy przyjąć nędznych habetów zamiast wierzchowców, jakie nam przyobiecano.
— Ma się rozumieć, że nie wypada, choć pragnąłbym nieskończenie widzieć Porthosa na moim koniu; miałbym przynajmniej wyobrażenie, jak sam wyglądałem, przybywając do Paryża... Nie zatrzymujemy cię, Mousquetonie, ruszaj dalej spełnić rozkaz twego pana. A czy jest on u siebie?
— Jest, proszę pana, lecz w bardzo złym humorze.
Lokaj skierował się w stronę bulwaru Grands-Augustinus, a dwaj przyjaciele udali się do nieszczęśliwego Porthosa i dzwonili do drzwi jego zawzięcie. Napróżno jednak: Porthos widział, jak przechodzili przez podwórze i nie myślał wcale otwierać.
Mousqueton szedł coraz dalej, przebył Most Nowy, pędząc ciągle przed sobą obrzydłe wywłoki i dotarł nareszcie do ulicy Niedźwiedziej. Tam zaś, według polecenia pana swego, przywiązał konia i muła do młotka przy drzwiach notarjusza, i, nie troszcząc się o los ich przyszły, powrócił do Porthosa z wiadomością, że rozkazy jego spełnił wiernie.
Po niejakim czasie zwierzęta nieszczęśliwe, które od rana nic nie jadły, narobiły takiego hałasu piekielnego, szarpiąc i stukając młotkiem u drzwi, że notarjusz wysłał z kancelarji wyrostka swego, aby dowiedział się od sąsiadów, do kogo należą ten koń i muł, taką wrzawę czyniący.
Pani Coquenard poznała odrazu swój prezent; pojąć tylko nie mogła, dlaczego go zwrócono z drogi. Niedługo jednak czekała na rozwiązanie zagadki, przybycie Porthosa ją oświeciła... Gniew i obraza, błyszczące w oczach muszkietera, pomimo iż usiłował hamować się, przejęły śmiertelną trwogą czułą Dulcyneę.
Mousqueton opowiedział swemu panu, iż spotkał Aramisa i d‘Artagnana i że ostatni poznał podjezdka, który go przyniósł do Paryża i którego sprzedał za trzy talary.
Porthos niedługo zabawił u swej oblubienicy, wyszedł rozsierdzony, wyznaczając jej spotkanie przy klasztorze Saint-Magloire.
Pani Coquenard, drżąc cała, pośpieszyła do klasztoru Saint-Magloire. Przeczuwała biedaczka, co ją czekało, i przygotowana była na wymówki straszne. Porthos tak jej imponował pańskiem ułożeniem!...
Wszystko, co człowiek zraniony w miłości własnej wypowiedzieć jest zdolny: srogie wyrzuty, wymówki i przekleństwa, wszystko to spadło na kornie pochyloną głowę pani notarjuszowej.
— Niestety !... — odezwała się — starałam się zrobić jak najlepiej... Jeden z klijentów naszych jest handlarzem koni; zadłużył się on bardzo w kancelarji męża i nie chciał w żaden sposób zapłacić. Wzięłam w długu konia i muła; przyrzekł mi niegodziwiec dostarczyć wierzchowców królewskich...
— Otóż, moja pani — rzekł Porthos — jeżeli był winien więcej, niż pięć talarów, to ten twój handlarz oszukał cię djabelnie.
— Przecie każdemu wolno starać się o kupno tanie — odparła notarjuszowa, starając się usprawiedliwić.
— O! niezupełnie, szanowna pani. Ci, co szukają taniego towaru, winni pozwolić innym poszukać sobie przyjaciół hojniejszych.
Po tych słowach Porthos wykręcił się na pięcie i zamierzał odejść.
— Panie Porthos!... Panie Porthos! — zawołała notarjuszowa — moja wina, przyznaję, nie powinnam była się targować, gdy chodziło o wyekwipowanie kawalera tak znakomitego!
Porthos milczał i odsuwał się coraz dalej.
Notarjuszowa widziała go już oczami wyobraźni, niknącego niby w obłoku świetnym, otoczonego księżnemi, margrabinami, które rzucały mu pod nogi pełne wory złota...
— Stój!... zatrzymaj się, na miłość boską — zawołała — poczekaj! pogadajmy trochę!...
— Rozmowa z panią nieszczęście mi przynosi — odparł Porthos.
— Powiedz nareszcie, czego żądasz?
— Nic nie chcę, moja pani, bo z tobą to na jedno wychodzi...
Notarjuszowa zawisła na ramieniu Porthosa i w uniesieniu bolesnem zawołała:
— Panie Porthos! wybacz, ja nie znam się na niczem... skąd wiedzieć mogę, jaki koń być powinien?... czy ja wiem, co to jest uprząż na konia?...
— Trzeba było mnie to polecić, mnie, bo przecież ja znam się na tem doskonale, moja pani; lecz chciałaś robić oszczędności, pieniądze pożyczać na procent lichwiarski...
— Nie miałam racji, panie Porthos, wyznaję; teraz naprawię błąd mój, zaręczam słowem honoru!
— W jaki sposób? — zapytał muszkieter.
— Posłuchaj! Dziś wieczorem pan Coquenard udaje się do księcia de Chaulnet na naradę, która potrwa ze dwie godziny conajmniej; przyjdź zatem do mnie, będziemy sami i wszystko się dobrze ułoży...
— Tak, to lubię! to nazywa się mówić rozumnie, moja droga...
— Przebaczasz mi nareszcie?
— Zobaczymy — odrzekł Porthos majestatycznie.
Rozłączyli się, mówiąc:
— Do widzenia wieczorem.
— Do kaduka! — pomyślał Porthos, odchodząc w swoją stronę — zdaje mi się, iż nakoniec zbliżam się przecież do szkatuły starego Coquenarda.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Dumas (ojciec).