Tylko grajek/Tom I/XIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tylko grajek |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Karol Bernstejn |
Data wyd. | 1858 |
Druk | Drukarnia Gazety Codziennéj |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Fryderyk Henryk Lewestam |
Tytuł orygin. | Kun en Spillemand |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Przed sobą spostrzegł Krystyan kobietę z młodą dziewczyną; zbliżył się do nich, a one nazwały go po imieniu. Była to Łucya z swoją matką, które tak rano wybrały się w drogę, żeby odwiedzić wuja Piotra Wika, co ze swym yachtem stał w porcie miasta Swendborga.
Krystyan bez ładu opowiedział im o chrzestnym ojcu w lasku, a matka Łucyi, z właściwą ludowi bojaźnią przed samobójcami, oraz z obawy żeby się czasem nie wplątać w kłopoty policyjne, przyśpieszyła kroku, nie przerywając wszelako rozmowy.
— Ależ, mocny Boże, toście wy dwaj razem przepędzili noc w tym lasku? — zapytała matka.
— Spotkaliśmy się w lasku! — rzekł Krystyan i przyznał się, że opuścił dom, bez wiedzy swych rodziców.
— Niechże Bóg broni! — zawołała; — toć w okropnym muszą być strachu o ciebie! Nie chodź z nami! Prawda że cię wyłają, może nawet oberwiesz co z reszty, ale przynajmniej na tem się skończy!
— O, nie! — z westchnieniem błagał Krystyan; — pozwólcie, niech zostanę z wami! nie odpychajcie mnie od siebie! Będę wam pilnował kur i kaczek! Na gołej słomie będę sypiał w waszej sieni! Tylko pozwólcie, niech nie idę do domu! — I zaczął rzewnie płakać, całując kobietę w fartuch i po rękach.
Łucyi też się zbierało na płacz i wstawiła się za nim. — Niech zostanie przy nas! czy nie pamiętasz, jak brat jego w kościele obchodził się z nim niegodziwie?
— Ale ja przecież nie mam nad nim żadnej władzy! Toć go nie mogę gwałtem odebrać rodzicom!
— Niech więc idzie z nami do Swendborga; wujo pozwoli mu przespać się tej nocy na okręcie, a jutro z nami powróci do domu. Potem ty pierwsza pomówisz z jego rodzicami, wstawisz się za nim, a gdy się już gniewać nie będą, wówczas odprowadzimy go same i przeprosi ich. Czy tak będzie dobrze?
Krystyan bolesnie spójrzał na nią; ona wzięła go za rękę.
— Nie smuć się! Matka moja ciebie lubi! — i błagającym wzrokiem spojrzała na matkę.
— W imię Boże! — rzekła, — Pan Bóg ciebie do nas przyprowadził; więc zostań! Biedy nie doznasz dzisiaj w Swendborgu. Jutro powrócisz z nami!
— Dobrze! — odpowiedział Krystyan z głębokiem westchnieniem.
W drodze pytała się jeszcze o ojca chrzestnego, czem był za życia, a chłopiec odpowiadał na wszystko, jak umiał najlepiej. Łucya rozmawiała o kochanym wuju i o okręcie, który mieli zwiedzić, o ładnej, małej kajucie z drobnemi okienkami, na których wisiały czerwone firanki, a w środku sylwetka nieboszczki wujenki, Szwedki z Malmö. Opowiadała o półkach z Biblią, o psałterzu i o starych skrzypcach.
Na to słowo zaiskrzyły się oczy Krystyana: — Skrzypce! — zawołał; teraz dopiero pojmował, jak pokochać można tego zacnego człowieka.
W samo południe zaszli do Swendborga. Z jakiem zachwyceniem poglądał na Thorseng, na zatokę i na całe miasto! miał ochotę kłaniać się wszystkim domom, boć to starzy byli jego znajomi! Poszli ulicą Młynarską, spojrzał zdaleka na dom ojca chrzestnego, — okienice były otwarte, drzwi zamknięte. Potem zeszli do mostu nad portem.
— Otóż i Łucya! — rzekła matka wskazując na okręt.
— Otóż i wujo! — rzekła Łucya. Podwoili kroku.
W kwiecistej kurcie perkalowej stanął przed niemi niski, gruby człowiek, z czerwoną, jowialną twarzą. Był to wujo Piotr Wik.
— Nie może być! to wy! — zawołał, — a to zapisać trzeba w kominie! Elżbietka i mój maleńki okręcik lądowy! Płyniecie od północy z wiatrem południowym! No, proszę na pomost!
— A czy nas uniesie? — zapytała Elżbieta.
— Jeśli uniesie taki ciężar, jak mnie, toć wystarczy na takie pisklęta, jak wy jesteście. Jakżeś ty podrosła, Łucyo! Już nie długo trzeba ci się będzie postarać o męża! Czy może to twój mąż, ten mały chłopczyk, którego przyprowadziłaś z sobą? — to mówiąc, wskazał na Krystyana. — No, z małego wyrośnie duże! Tylko się strzeż, chłopcze, żeby ci nie uciekła, zanim jej zdążysz podać ślubną obrączkę.
— Doprawdy! jak też tu wszystko ładne i porządne! — przerwała Elżbieta.
— Cóż u djaska! możeś myślała, że mój okręt będzie chlewem! Nie! moja morska Łucya co rano myje się i stroi jak każda inna kobieta, a jak sobie gracko wpłyniem na morze, to korpus jej jeszcze lepiej się wykąpie. Pokład musi być czysty! w powszednie dnie jest to mój spacer, a w niedzielę mój kościół. Alem się na prawdę nie spodziewał, że się tak ślicznie wybierzecie! wyborny to był koncept, Elżbieto!
— Prawdę mówiąc, — odpowiedziała, — właściwie Łucya pierwsza wpadła na tę myśl i nie dała mi pokoju, dopókiśmy się nie wybrały.
— Jużem cię przeszło rok nie widziała, wuju, — rzekła dziewczyna.
— Gdybym był ze dwadzieścia lat młodszy, Łucyo, a ty gdybyś była o jakie dziesięć lat starszą, kto wie? możebyś i na prawdę została jeszcze panią Wikową! Mój Boże, w końcu człowiek wychodzi na starego psa morskiego, nim podrosną najładniejsze dziewczęta! Ale Esben niech pobiegnie na ląd i obstaluje trzy porcye rosołu i pieczeni, bo będziemy tu jedli obiad na okręcie. Potem Esben ugotuje takiej kawy z cykoryą, że możnaby nią samego króla uczęstować; jam go nauczył klarować ją karukiem. Chodźcie teraz do kajuty. Ja z moją grubością muszę się wykręcić na bok, bobym inaczej nie przeszedł; nigdy się w życiu z nikim nie kłóciłem, tylko z jednemi drzwiami mojej kajuty, które mnie wiecznie szczypią po żebrach. Toć i ja kiedyś byłem cienki, jak kakerlak!
Wszystko tu było tak samo, jak poprzednio opisała Łucya. Małe, czerwone firanki wisiały przed okienkami kajuty, między któremi wisiała sylweta pani Wikowej. Na półeczkach nad oknami leżały książki i skrzypce, które szczególną ściągnęły na siebie uwagę Krystyana; jakkolwiek bowiem z pozoru proste i liche, były one jednak dla niego lampą Aladyna, władczynią duchów, potężnych duchów tonu.
— Szkoda że okna nie schodzą cokolwiek niżej, toby tu zaraz było widniej, — rzekła Łucya.
— Cokolwiek niżej? — odpowiedział Piotr Wik, — a toćby morze zalazło w samo brzucho statku! Ty, widzę, w marynarce nie masz nawet tyle rozumu co gęś, która przecie umie pływać choć nogami! Wy wieśniacy —! Już to święta musi być prawda, co piszą w książkach o czółnie, czyli o młodym okręciku. Zachciało się ludziom na wsi okrętu, lecz gdy nie byli w stanie kupić dużego, kupili czółenko małe, bo myśleli że to jest młode, co podrośnie. Puścili je tedy na pastwisko, lecz biedactwo ni razu jeść nie chciało, więc myśleli, że chore albo tęskni i zapłacili szyprowi, żeby przez rok jeszcze potrzymał przy matce, dopóki się samo jeść i pić porządnie nie nauczy. — Jakże też teraz kontente! — wołali, gdy ujrzeli kołyszące się czółno przywiązane do dużego okrętu! Już to z was wieśniaków dzielni marynarze! — Potem wywiadywał się o Krystyana, opowiedziano mu jego historyą i całą ucieczkę, co się zaś tyczyło chrzestnego, to, jak się wyrażał, najlepiej rzecz tę zostawić, jak wiatr nią pokieruje i wcale nie wpłynąć na te wody. Noc tę Elżbieta wraz z Łucyą przepędzić miały w mieszkaniu jego w mieście, sam zaś chciał zostać na okręcie, gdzie dla Krystyana także wynaleźć miano koję[1]. Dopiero gdy pozostali sami, zabrali z sobą znajomość bliższą i serdeczniejszą.
— Więc tedy, mój chłopcze — rzekł Piotr Wik — właściwie powinniśmy teraz położyć się na bok i chrapać, ale ty się o to nie bój, już to jak przytkniesz głowę do poduszki, to cię poczciwa Łucya zaraz ukołysze. Żebym teraz miał szklankę groku i fajeczkę, tobyśmy sobie jeszcze pogawędzili. Ale, ale! podobno ty umiesz grać na skrzypcach? niechże usłyszę twoje rzępolenie!
Krystyan aż zadrżał z radości dotykając się strun; kilka razy pociągnął smyczkiem najpiękniejsze trele, jakich go nauczył ojciec chrzestny.
— Zapewne, — rzekł śmiejąc się Piotr Wik, — wcale to niezła melodya, żeby tylko szła z innego tonu! Cóś to norwegsko-arabskiego, co tam grasz, a idzie do głowy, jakby stary konjak. Czy ty nie umiesz nic takiego, coby poszło w nogi i trzewiki wyglansowało do tańca? — Sam wziął skrzypce do ręki i zagrał szota. Następnie pytał go się o dom, o przyrodniego brata, a gdy mu wyznał wszystko, zawołał: — A któż ci winien, że z ciebie taki dureń? Czemu nie walisz? Daj mu raz i drugi kułaka, a zobaczysz, jak on innego poszuka sobie wiatru! Przedawać twoje skrzypce! To grzech! Trzeba stać na własnych nogach! a no, prawda! nie umiałeś stać, więceś zaczął biegać. Alboż to raz na lądzie gorsza dmie burza, niż na morzu! A czemże był twój własny ojciec?
Krystyan opowiedział mu wszystko.
— Znałem go! — rzekł Piotr Wik. — Toć on lądem polazł gdzieś tam daleko na dół, aż koło Liworno. Nie był to zresztą żaden tchórz, choć niby krawiec.
— Ach! żebym i ja się mógł dostać do cudzych krajów! — westchnął Krystyan. — O! gdybym tu mógł pozostać na okręcie! — i uchwycił rękę marynarza, a oczy jego błagały równie wymownie jak usta.
— Jeżeli twoja matka pozwoli, dlaczego nie? Mnie i tak jungi potrzeba, ale to ci tylko powiem: nie codzień leżymy w porcie tak jak dzisiaj, bo nieraz też płyniemy na otwartem morzu, gdzie Łucya tańcuje, a tobie może się dostać zimny Prysznic, albo też odemnie parę policzków lub kułaków, a wtenczas trudno uciekać, moje dziecko! Nie codzień także tak jak dzisiaj miewamy na podwieczorek kawę z bułką! A teraz śpij tylko w małej koji; będziesz sobie w niej leżał jak w skrzyni u twojej matki.
Piotr Wik z grokiem i fajeczką usiadł na pokładzie, a Krystyan poszedł do koji. Ufność w Ojcu Niebieskim przejęła go do głębi; rzekłby kto, że czuje, jak się zbliża do niego świętość Boska.
Nazajutrz raniutko wstał, gdyż tego był zwyczajny, a to już bardzo się spodobało naszemu żeglarzowi.
— Wstajesz wespół z kurami! Ja to lubię! Ale w każdym razie najlepiej, żebyś popłynął na ląd, dopóki nie wyklarują twych papierów, a matka ci powie, że możesz krzyżować pod wiatr! Boże dopomóż, otóż i beczy! Dalibóg, że z ciebie prawdziwa djabelska ryba!
— Niech zostanie przy tobie, wuju! — prosiła Łucya, gdy przyszedłszy usłyszała o smutku Krystyana. — Moja matka dziś wieczorem jeszcze pójdzie do jego rodziców i wszystko im opowie. On nie ma w domu takiego dobrego wuja, jak ja ciebie! — I małą swą rączką pieszczotliwie głaskała zarosłą twarz wujaszka.
— Ot i widzisz ją, na prawdę już zna wszystkie fortele nieboszczki pani Wikowej, ile razy chciała żebym osiadł na mieliznie! Doprawdy, że te kobiety, to wcale śmieszne cacka.
Łucya nie ustawała w namowie, a więc Krystyan został z wujem, dopókiby nie nadeszła decyzya jego matki.
Już nazajutrz w południe Marya sama jedna przyszła do Swendborgu i zaraz poszła szukać okrętu, ucałowała chłopca i zarazem łajała go.
— Wielki Boże! czyż to się godziło tak uciekać! Już to prawdziwie wdałeś się w nieboszczyka ojca, który także niemało sprawił mi na świecie smutku! Nie myśl, że cię chcę bić, choćby ci się to zapewne bardzo i przydało. Spróbujże teraz, jak to na świecie, między obcemi. Wierzaj mi, że i ja nie sypiam na różach, ale z ciebie nic innego, tylko pieścioszek! Odjeżdżaj sobie tym okrętem, a jak przepadnie ze skórą i z kościami, to moja jeszcze będzie i żałoba!
Taka mniej więcej była rozmowa pomiędzy matką a synem, w skutek której Krystyan na dobre uznany został jungą. Napisano coś nakształt kontraktu; jedyny zaś z niego warunek dobrze mu pamiętny, było uroczyste zapewnienie, że wolno mu używać skrzypców marynarza, bo kiedy go zapytano, czy wszystko dobrze zrozumiał, ten jeden ważny paragraf powtórzył aż dosłownie.
Teraz kazano mu zabrać znajomość z szylderhauzem, foksztangą i wielkim masztem, jakoż niedługo, jakby mewa morska zawisł w linach żaglowych, chociaż nigdy dotąd ćwiczenia gimnastyczne nie wchodziły w zakres jego wychowania.