<<< Dane tekstu >>>
Autor Hans Christian Andersen
Tytuł Tylko grajek
Podtytuł Powieść
Wydawca Karol Bernstejn
Data wyd. 1858
Druk Drukarnia Gazety Codziennéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Fryderyk Henryk Lewestam
Tytuł orygin. Kun en Spillemand
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




XIV.


Dnia 18 Października wszystko na statku było gotowe do odjazdu. Oprócz Piotra Wika, załoga składała się z trzech majtków i dwóch pasażerów, jednej podstarzałej guwernantki, która w kwiecie wieku swego występowała w towarzystwie aktorów w Odensee, lecz wnet opuściła je, jak twierdziła, dla względów moralności; zresztą pisała wiersze, lecz tylko po niemiecku, gdyż zdaniem jej, w tym tylko języku można wyrazić wyższe, delikatniejsze uczucia pięknej duszy. Teraz jechała do jakiejś rodziny szlacheckiej do Konpenhagi. Drugi podróżny był mieszkańcem tego miasta; był on radcą wojennym, o taki bowiem tytuł postarał się na żądanie swojej żony.
Okręt z rozpuszczonemi żaglami minął wieś Ś. Jerzego i port rybacki; — Krystyan już myślał, że płynie daleko za granice świata, — dla niego Kopenhaga czy Chiny, wszystko zarówno odległe, wszystko równie nowe. Piotr Wik, który teraz już występuje w godności kapitana, postanowił okołować wyspy i płynąć otwartem morzem.
Obaj podróżni prędko się z sobą poznali, a zanim jeszcze okręt był pod Ärö, radca już z należną wymową wyliczał swoje smutki i rozkosze. I on był poetą, a w swoim czasie drukował nawet poezye, choć pod pseudonimem, w dwóch Noworocznikach i w jednym Przeglądzie. Właściwy jemu rodzaj był czysto elegiczny, zresztą pisywał także katalogi licytacyjne, krytyki i inne pomniejsze pisma. Ale — dodał, — to wszystko żadnej mi nie sprawia przyjemności. Tu sobie człek siedzi i dłubie i dłubie, żeby jakie wykryć błędy, które tylko irrytują, — jakże je przedstawić autorowi, to się jeszcze na ciebie rozgniewa. Irritabile genus, jak słusznie mówią. Próbowałem się we wszystkich miarach Horacyuszowskich: w asklepiadejskich, alcejskich i saficznych, które nowsi pisarze tak zupełnie zaniedbują, co bardzo oczywiście jest przykro wykształconemu gustowi klassycznemu; podniósłem także mój głos w tej sprawie i gniewałem nietylko siebie, lecz i drugich. To też obsypywano mnie potwarzą i epigramatami, ale ja mam taki zwyczaj, że nigdy nic w Gazetach nie czytam, chyba to jedno tylko, co sam do nich napiszę; nakoniec w moje urodziny odebrałem pocztą miejską mały bilecik, w którym zamieszczone były wcale niegrzeczne dla mnie wiersze. Nazwano mnie w nich Zoïlem, ale nad i brakło dwóch kropek, tak iż mógłby kto myśleć, że się powinno wymawiać Zojlem; wielka to już bieda, kiedy ludzie tacy chcą pisać, którzy syllabizować nie umieją, — zupełnie tak samo, jak gdyby ten, co nie ma zębów, chciał publicznie wystąpić z długą mową! Dalibóg, dobry koncept! zaraz! tylko go sobie zanotuję! — zawołał i powtórzył pomrukując ostatnie porównanie, które sumiennie zapisał w swym pugilaresie. — Widzisz pani, ja nigdy nie dam zginąć żadnemu dowcipowi; ile razy mi się który przytrafi, a przytrafia bardzo często, zaraz go notuję! bo trzeba pani wiedzieć, żem przyjął na siebie obowiązek przepisywania ról do naszego amatorsko-dramatycznego towarzystwa; więc na wzor Jean Paula założyłem sobie szufladki z małemi karteczkami, na których są spisane dowcipy, i niemi szpikuję nasze role. Na scenie to się potem wybornie wydaje.
Guwernantka ze swojej strony opowiadała, że od lat jedenastu utrzymuje dziennik, ale także w języku niemieckim.
Była to komiczna rzeczywistość codziennego życia, która najostrzej tu występowała; moglibyśmy w obudwóch uchwycić także jakąś stronę piękną, poetyczną, którą znaleźć można wszędzie i w każdym, choćby tylko miejscami i chwilowo. Nawet w owej komiczności guwernantki było coś takiego, co poruszyć musiało serce każdego. Przez cały rok żyła jak mogła samą tylko herbatą i chlebem; było to jej śniadanie, obiad i kolacya, bo przy największej pracy nie mogła nic więcej zarobić, a ta jedna myśl była u niej prawdziwą, jakby monomanią: Cnota starczy za wszystkie najświetniejsze uczty! Radca wojenny usilnie się trzymał starych zwyczajów, ale tylko starych, bo czyż jego w tem była wina, że mu niebo odmówiło twarzy Janusowej geniuszu, która równie jasno patrzy przed siebie i za sobą.
Około południa okręt, ów struś morski, który przebiega ogromne stepy oceanu, z portów i zatok wypłynął na otwarte morze; zbyt ciężki, by się wznieść w powietrze, równie jak struś niejednego on jednak w locie prześcigł ptaka. Wzdęte żagle jak skrzydła sterczały nad małą naszą karawaną; Krystyan widział, jak brzegi rodzinne coraz bardziej traciły znane mu kontury; szybka jazda, świeże powietrze morskie i wszystkie wkoło nowości napełniały go dziwnemi myślami.
Ostatnie promienie słoneczne nikły w wilgotnej mgle osiadającej na powierzchni wody; ściemniło się; latarnia w tylnej części statku światło swoje rzucała na najbliższe tylko liny. Bałwany jednostajnym pluskiem uderzały o bok okrętu, który szybką jazdą suwał nad zamkami króla oceanu, co z długą brodą siedział niezawodnie na dole i patrzył na spodnie jego ściany. Wtem nagle czuć się dało gwałtowne uderzenie, słychać było głośny krzyk i natychmiast ucichło, tylko woda pluskała silniej i pod brzuchem okrętu wyraźnie jakieś odezwało się niby tarcie czy stukanie.
— Boże! bądź nam miłościwy! — zawołał majtek stojący przy sterze, nadając raptowny obrót okrętowi. Pociągnięto latarnię do góry, spuszczono czółno i kazano Krystyanowi, żeby zadzwonił do sygnału. Wszystko było napróżno. Mały statek, napełniony ludźmi, który ich spotkał w ciemności, przez większy okręt bezpowrotnie został zatopiony. Myśl o śmierci w całej sile stanęła przed jego duszą:

Myśli o śmierci choć się kto nie zlęknie,
Lecz rzadko kto odgadnie jej zalety;
A przecięż każdy dar jej tak lśni pięknie,
Że nic równego nie masz w snach poety.

Gdyby oczyma patrzał duch jasnemi,
Do grobu chętnie poszedłbyś jak inny;
Lecz myśmy tylko dziećmi na tej ziemi,
A dzieci znać wszystkiego nie powinny.


— Zimne dziś rano powietrze, — rzekł radca wojenny i wyścibił z kajuty zwiędłą twarz, na której żółty, jedwabny szlafrok jeszcze niekorzystniej odbijał się. Wiatr dął silny i zamieniał mgłę w obłoki; ciemnozielone morze tu i owdzie pokazywało już śnieżną pianę. — Powietrze jakoś nie bardzo bezpieczne! — rzekł radca.
— Już to cokolwiek patrzy na burzę, — odpowiedział Piotr Wik, wskazując na czarne chmury.
— Czy byłeś pan już kiedy na morzu w taką niepogodę? — spytała guwernantka.
— Albo czego brak pogodzie? — zawołał kapitan; — nigdy w życiu lepszej sobie nie życzę! Niechbyśmy tylko dostali latający wiatr trzyćwierciowy, dopierobyście państwo widzieli, jak się okręt umie kołysać! — Milcząc stanął przy sterze i patrzył na spienione fale.
— Tak, ja się przygotowałem na morską chorobę, — rzekł radca; — nogi obwinąłem sobie papierem welinowym a brzuch bibułą, zaś na dołku sercowym położyłem gałkę muszkatołową, a do jedzenia mam w kuferku lemonazye[1].
Guwernantka w tym samym celu obwiązała sobie tylko lewą rękę nitką jedwabną, a głowę zawsze wykręcała pod wiatr.
— Tylko broń Boże! niech pani nie myśli o chorobie! — rzekł radca. — Przeczytam pani małą rozprawkę; jest to projekt, mogący być zastosowanym do Teatrów Królewskich w Kopenhadze. Może to panią cokolwiek rozerwie! — I wziął się do czytania:
— — Po pierwsze, każdy śpiewak obowiązany jest śpiewać jakąkolwiek partyę mu każą, wszystko jedno czy bas, czy tenor! bo jeżeli ma głos, to powinien umieć śpiewać. — — Widzisz pani, to już zaraz będzie ważny postęp.
— — Powtóre, odpowiedzialność za swój utwór, powinien brać na siebie każdy autor dramatyczny, który, jeżeli przy dwóch pierwszych przedstawieniach sztuka jego nie przyniesie pewnego dochodu, ma być obowiązany do wypłacenia kassie teatralnej brakującej reszty. — — Widzisz pani, to będzie doskonałe dla kassy, a obok tego wstrzyma pisomanię tych panów oryginalnych poetów.
— Jakoś mi tak niedobrze! — przerwała guwernantka. W tejże chwili fala wzbiła się wysoko nad pokład i słoną wodą oblała świeży regulamin teatralny.
— Dam pani małą lemonazyę, — zawołał radca.
— O mój Boże! — westchnęła guwernantka; — ja, co tak kocham morze, kiedy jestem na lądzie!
— Zdanie bardzo oryginalne! — przerwał radca, — pozwolisz pani, żebym je zanotował i użył przy stosownej sposobności. — Wydobył pugilares i zaczął pisać; kapitan zabrał pannę do kajuty.
Radca wojenny zgłębiał tymczasem naukę marynarki, o której miał zamiar napisać rozprawę, bo nie było tej gałęzi, o którejby nie pisał; począwszy od pudrety aż do charakteru Hamleta, wszystko znał i rozumiał równie dokładnie. Dlatego też miał nadzieję, że rząd zwróci kiedyś na niego swoję uwagę i da mu posadę albo inspektora stadnin królewskich, albo naczelnika latarń morskich, albo dyrektora teatrów, bo wszędzie pożyteczność jego byłaby aż nadto widoczną.
Nazajutrz rano siedział na pokładzie i przypatrywał się skałom wyspy Möen, koło której właśnie przejeżdżali; od czasu do czasu zaś rzucał okiem na rękopism Zbioru poezyi guwernantki, w którym na nieszczęście nie było jeszcze pięknych wierszy zastosowanych do tej właśnie miejscowości, gdyż te pod tytułem: Na widok wyspy Möen przy świetle księżyca, napisała dopiero we dwa tygodnie później w Kopenhadze, przeczytawszy poprzednio dokładny opis w Przewodniku Reichardta i obejrzawszy kolossalny rysunek w Podróżach Molbecha.
— Po łacinie Insula Mona! — rzekł radca wojenny; — jednak to jakiś dziwny dźwięk spoczywa w językach starożytnych! To mi to byli ludzie! — Następnie wpadł w spokojny zachwyt nad wszystkiemi mędrcami, którzy żyli przed dwoma tysiącami lat i wyjął z kieszeni pugilares dla zanotowania wszystkich tych złotych myśli.
Nad wieczorem z zatoki Kjöge wyjrzały wieże Kopenhagi i zamek Krystyansborg, lecz zaledwie ukazały się, a oko uchwyciło kontury, kiedy już cały obraz znikł w ciemności. Tak samo i z duszy naszej wygląda wspomnienie dziwnych snów przemarzonych, lecz w chwili gdy chcemy uchwycić taki obraz, raptem przebiega nad nim cień ciemności. Czy i tu tak samo, jak tam, następny ranek zbliży nam widok całej rzeczywistości?
Coraz więcej ukazywało się okrętów; cokolwiek dalej już się łyskały światła stolicy i wyspy Amak[2]. Krystyan słyszał turkot windy, — spadła kotwica, — obce głosy odezwały się z lądu, — Piotr Wik wsiadł do czółna, a za nim radca i guwernantka, wetknąwszy jednak poprzednio jundze kilka szylingów do ręki.
Tę noc już tedy przepędzić mieli w ogromnem, dziwnem mieście, nazajutrz zaś miał je Krystyan zobaczyć. Czy też ono znacznie większe od Swendborga? Czy też domy podobne do zamku w Thorseng i czy tam wszędzie słychać muzykę? Kiedy jeszcze w milczeniu ważył te myśli w swojej głowie, z cytadeli dał się słyszeć wieczorny odgłos rogów myśliwskich; wiatr do uszów jego doniósł przez morze łagodne i smętne dźwięki, a ręce mimowiedzy złożyły się do modlitwy.






  1. Rodzaj bardzo ostro marynowanych cytryn indyjskich, podobny do tak zwanych angielskich Pick-Micksów.Przyp. tłum.
  2. Część Kopenhagi leży na wyspie Amak, połączonej mostem z wyspą Zelandyą.Przyp. tłum.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Hans Christian Andersen.