Tylko grajek/Tom I/XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tylko grajek |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Karol Bernstejn |
Data wyd. | 1858 |
Druk | Drukarnia Gazety Codziennéj |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Fryderyk Henryk Lewestam |
Tytuł orygin. | Kun en Spillemand |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Dopiero od lat niewielu oko nasze przywykło do pięknego widoku koni na arenach wyścigowych; jest to poniekąd uwydatnienie obrazu dzikiego biegu rumaka w pustyni. Jeden z najwybitniejszych opisów tego zwierzęcia w stanie natury czytamy w ślicznym utworze Washingtona Irwinga, w jego: Podróży przez stepy[1]; tu prowadzi nas do dziewiczych lasów, gdzie dzikie bluszcze wiją się od drzewa do drzewa i tworzą całomilowe płoty, zkąd znów widać ogromne równiny, na których wysoka trawa kołysze się jak morze, a dzikie konie licznem stadem, z latającemi grzywami i w śmiałych skokach pędzą przez błonie. Ale strzelec zarzuca sznur na dumne, swobodne zwierzę, a ono powstaje z całej siły, żeby się wyrwać z więzów; napróżno, trzymają je silniejsze jeszcze dłonie. Pierwsze uderzenie batem pada na grzbiet jego, a pieniąc się i buchając parą po raz ostatni próbuje swojej siły; — i teraz jeszcze napróżno, więc jak nieżywy pada na ziemię. W tem drugie uderzenie batem, a pokonany koń podnosi się cierpliwie i związany sznurem idzie za zgnębionym już dawniej bratem, obładowanym ciężkiemi pakunkami.
Cóś jest smutnego w takiem przejściu. Od dzikiego rumaka stepu aż do wychudłej szkapy przed chłopskim wozem skok jest nieskończenie wielki, jakkolwiek rodzaj jest jeden, a po najświetniejszym początku częstokroć podobny następuje koniec. Biegun, który dumnie nosił króla, którego głaskała jego prawica, którego pielęgnowano niby istotę szlachetnego rodu, ten sam rumak skutkiem nieszczęśliwego wypadku zstąpi do godności konia żołnierskiego, a na ostatku skończy w hołoblach kary miejskiego sprzątacza.
W takich pogrążeni dumaniach, dziwnie jakoś bywamy dotknięci, kiedy w pogodny dzień zimowy, gdy jędrny śnieg iskrzy się na ulicach, przy świetle księżyca wejdziemy na wielki plac w Kopenhadze, zwany Nowym Rynkiem Królewskim. Naokoło konnego posągu królewskiego, gdzie stoją dwie figury marmurowe, pędzi cały szereg najemnych saneczek, w których ulicznicy i pospólstwo za opłatą dwóch szylingów odbywają kurs dwa razy w koło statui. Sanki te zwykle są stare i bardzo obdrapane, lecz zaprzągnięte do nich konie jeszcze nędzniejszy przedstawiają widok. Kiedy już woźnica szkapy swojej użyć nie może do roboczej fury, zakłada ją do sanek i najmująca publiczność wychudłe zwierzę póty wali batem, aż póki cwałem nie puści się w drogę, zkąd wraca całe zlane potem, by później na trzaskającym stojąc mrozie nowego czekać pana, co je do nowej jazdy wnet napędzi. Częstokroć ta jazda kończy się padnięciem konia, a bezwątpienia największe to szczęście, jakie tylko może go spotkać.
Było już nad wieczorem, gdy wspomnione sanki szylingowe okrążały marmurową statuę; z daleka słychać było efektowy odgłos dzwonków, trzaskanie biczów i wesołe okrzyki jadącej zgrai. Piesi po większej części okrążali zdala niebezpieczne miejsce; niewielu tylko śmiało przechodziło środkiem rynku, a śmielsi rzucali wkoło badawczym wzrokiem i szybko skakali przez przecinające się w liniach kulistych i elipsach koleje małych ekwipaży. Między owemi śmiałkami był jakiś pan w dużym płaszczu; był to hrabia, który kilka już sanek ominął szczęśliwie, lecz za zbliżeniem się nowych, w których siedziało dwóch wesoło wykrzykujących majtków z chłopcem, napróżno stawał, żeby im dać przejechać, bo sanki w tej samej chwili skręciły wprost ku niemu, koń parsknął na niego pianą, lecz zarazem biedne zwierze padło na ziemię, a sanki, raptem wstrzymane, poleciały o parę kroków na bok; koń kilka razy dziwnie jakby westchnął, z wyrazem boleści przewrócił oczy i — skonał. Ludzie zbiegli się, a między niemi było także kilku woźniców z batami w ręku.
— Ach! to ten dziwak zdechł! — rzekli — no! już on drugi raz tego nie zrobi.
Dziwak! to imię wywołało w duszy hrabiego ubiegłe jakieś czasy, bo w żywych barwach stanął w pamięci jego stary zamek rodzinny w mieście, gdzie jaśnie pani matka delektowała się romansami Lafontena. Dlatego też pięknego źrebiaka, którego młody hrabia dostał na swoje urodziny, według bohatera jednego z tych romansów, nazwano dziwakiem[2]. Było to piękne, dumne zwierzę, a kiedy przejeżdżał na nim przez ulice Swendborga, wszyscy zbiegali się do okien, a jeździec i rumak stawali się przedmiotami powszechnego zajęcia. Piękna Sara, córka żyda, głaskała go swoją drobną rączką, a konik bardzo lubił guwernantkę, bo tak ją nazywano we dworze; rżał głośno, gdy całowała go w głowę, a jeździec jeszcze lepiej lubił ładną guwernantkę i dlatego musiała odejść z dworu — smutna to była historya! — Kiedy następnie młody hrabia wyjechał za granicę, skryła się także gwiazda szczęścia dziwaka i sprzedano go na jarmarku Ś. Kanuta.
Czyż to nie mogło i nie musiało nawet być to samo schudzone i zbiedzone zwierze, które tu leżało bez życia? Wszystkie te myśli w jednem potężnem wspomnieniu na imię dziwaka przebiegły duszę hrabiego: toć to wszystko, co pozostało mu jeszcze z szczęśliwszych dni minionych. Dlatego też dłużej tu postał, niżeli byłby uczynił w innym razie, i nie zauważył nawet większego jeszcze obok nieszczęścia; chłopczyk bowiem, który siedział w sankach, zapewne musiał ponieść jaką szkodę, gdyż wniesiono go do sklepu sąsiedniego cyrulika.
Z zimnej tej sceny wieczornej wraz z hrabią wstąpimy do wygodnego jego mieszkania, obok którego stał okręt z linami grubo pokrytemi śniegiem. Ciepłe, perfumami woniejące powietrze dolatywało wchodzących; świece woskowe w srebrnych kandelabrach oświecały pokój, na którego posadzce leżał różnokolorowy dywan, jeszcze milszy i elastyczniejszy przez to, iż pod nim ułożono grubą warstwą mięciutką podkładkę. Na ścianach wisiały wybornego pędzla prześliczne krajobrazy; po obu stronach mahoniowej szafki z książkami, stały odciski z gipsu: Umierającego Gladiatora i Młodzieńca Rzymskiego, w szafce zaś znajdowali się sami tylko pańscy autorowie, tacy jak: Goethe, Rasyn, Swift, lecz ni jedna książka duńska, jak to często się wydarza w naszej tak zwanej wyższej klassie społecznej: rodzaj biblioteki na pokaz, dowodzącej wprawdzie gustu, o którym jednak dopiero rozmowa wskazuje, czy jest rzetelnie prawdziwy, czy też tylko pozorny i udany. Zresztą długi szereg almanachów niemieckich, niekoniecznie dobrą pod tym względem stanowił rękojmię. Do obocznego pokoju nie było drzwi, lecz wschodnim zwyczajem wisiały grube makaty, a z piramid między adamaszkowemi firankami wisiały w dziwnych liniach różne rośliny bluszczowe; niebieskie i bladoróżowe hiacynty dzwoniły wonią i barwami. Przy stoliku nakrytym do herbaty, przyrządzeniem której zajmowała się guwernantka, siedziała Naomi z jakimś podstarzałym jegomością; był to szambelan. W owym czasie Torwaldsen właśnie zaczynał zjednywać sobie sławę europejską: o nim też mówił pan szambelan.
— Znałem go! — rzekł. — Wtenczas kiedym ja awansował na kamerjunkra, on nie był jeszcze niczem; ale to pewna, że z niego wielki geniusz, a gazety ciągle o nim mówią. Toć na honor! nazwisko jego wydrukowali nawet w Journal des Débats! Sławny już, co się zowie, tylko że do stołu królewskiego nie mógłby mieć przystępu, skoro nie jest radcą konferencyjnym!
Na stoliku leżały ryciny i albumy, widoki okolic włoskich, które w swoim czasie zwiedził pan hrabia.
— Magnifique! magnifique! — zawołał szambelan. Oto Genua, byłem i ja tam przed dwudziestu siedmiu laty! Co tam za piękne kobiety! A tu Bononia! — ach tak! Bononki! co to za oczy! — Guwernantka spuściła swoje. Szambelan dodał półgłosem: — Piękne kobiety! toć dla nich tylko całe nasze podróże!
Hrabia opowiadał, jak go przed chwilą o mało co nie przejechali; jakiś chłopczyk zaś pewno zrobił sobie szkodę. — Wszak go znacie? — dodał; — to ten mały geniusz muzyczny!
— On tu u nas dawał koncert! — rzekła śmiejąc się Naomi. Służący go przyprowadzili, on grał, a oni klaskali, aż w końcu stangret Jan znalazł się dowcipnie i waleta treflowego, jakby order zawiesił mu na piersi. Poznał się jednak na tem, że sobie z niego żartują i łzy mu stanęły w oczach; później nadeszła Eliza — to mówiąc wskazała na guwernantkę — i wszystko wróciło do należytego porządku!
— Biedny chłopiec — rzekł hrabia — teraz go oddadzą do szpitala.
— Ależ ja go słyszę grającego! — zawołała guwernantka. — Zupełnie ta sama muzyka, którą zwykle słyszemy co wieczór!
Hrabia zadzwonił.
— Idź, dowiedz się, — rzekł do wchodzącego lokaja, — czy mały junga zrobił sobie jaką szkodę wylatując z sanek?
Lokaj wnet powrócił; w samej rzeczy chłopiec wywichnął sobie nogę, ale już ją znowu naprawiono, a teraz czekał w sieni ze skrzypcami, bo kazał mu, żeby je zabrał z sobą.
— No, ja o tem nie mówiłem! — rzekł hrabia. — W każdym razie dobrze, że sobie nie zrobił szkody!
— Czy nie zobaczymy małego arcydzieła? — zapytał szambelan. — Piękne oczy panny Naomi mówią, że gotowe zachęcić artystę!
Hrabia uśmiechnął się, a za chwilę stanął przed niemi Krystyan kryjąc za sobą skrzypce. Wszystko tu w pokoju było tak woniejące, ciepło tak przyjemne, wkoło niego sam tylko przepych i bogactwo: a przytem takież kwiaty i ta sama Naomi, zupełnie tak jak wówczas, kiedy przełaził przez otwór w murze do ogrodu żyda. — Chcą mnie słyszeć grającego! — pomyślał i zadrżał z radości.
W tej chwili wszedł do pokoju jakiś pan wysoki i chudy, z twarzą poważną a nawet surową. Ponurym i badawczym wzrokiem spojrzał na Krystyana, jak gdyby chciał powiedzieć: — Cóż tutaj robi ten ubogi chłopiec?
— Jest to mały geniusz muzyczny! — rzekł hrabia i w kilku słowach wyjaśnił mu całą znajomość.
Obcy jeszcze surowiej spojrzał na chłopca, którego hrabia odprawił z obietnicą, że go słuchać będą drugim razem i znów dał mu do ręki bitego talara; lecz Krystyan na wpół tylko uszczęśliwiony opuścił wspaniały apartament.
Służący zaciągnęli go znowu do swej izby, i teraz, tak samo jak wczoraj, zagrał im różne sztuczki. Żarty sypały się znowu jedne po drugich, lecz pochlebiano też jego próżności, a w końcu dano mu nieco drobnych pieniędzy. Gdy uradowany schodził ze schodów, spotkał poważnego pana z surowem wejrzeniem. — Toć oni z ciebie stroją drwiny! — zawołał, a te wyrazy jak paląca trucizna wpadły w kielich jego szczęścia.
Na okręcie Piotr Wik przyjął go z zagniewaną miną.
— Co u kata! gdzie ty się włóczysz? — zapytał. — Czyś ty został miejskim muzykantem? Tam na dole w kajucie możesz sobie rzępolić, ile ci się podoba, ale nie przed temi fagasami, bo cię poczęstuję kułakiem, że długo popamiętasz! Czy rozumiesz?
Krystyan smutny i w milczeniu położył się w swojej małej koji.