Unia/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Unia |
Podtytuł | Powieść litewska |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1910 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Towarzystwo, gwarniejsze po wieczerzy, zajęło znowu wielki salon. Pan Gotard Assernhof siadł do fortepianu i zagrał skocznego walca. Młodzi Zasławscy natychmiast chwycili do tańca pierwsze z brzegu panie i przetańczyli niebawem ze wszystkiemi, które się zgodziły. Nawet Beno wykonał parę kręgów walcowych z matką, ku ogólnej uciesze. Gdy nie mówili nic, lecz kręcili się po salonie, młodzi książęta nabierali właściwego pozoru, sprawiając się zgrabnie i bardziej powściągliwie. Kazimierz Rokszycki zatańczył także parę razy.
Ale głównem źródłem wesołości była sama postać pana Gotarda Assernhofa, który grał i przyśpiewywał melodyę z jowialnym animuszem. Był to ziemianin z Inflant polskich, dobrej tuszy i zdrowej cery. Siwe włosy, strzyżone przy skórze lśniącej czaszki, rozrastały się bujnie potrójnym strumieniem srebra w wąsy i brodę. Zamiast krochmalonego kołnierza i mankietów nosił, przy fraku, karbowane batystowe kryzy, a na nogach miał lakierowane pantofle ze srebrnemi klamrami. Głowa przypominała Gustawa Adolfa w humorze po wygranej bitwie. Musiał to wiedzieć pan Gotard, bo postrzyżenie włosów i różne akcesorya stroju były bardzo szwedzkie.
Już przy wieczerzy zauważył go pan Apolinary i przepijał do niego sympatycznie, gdyż pan Gotard rozhulał się, prawił toasty wierszem i skupiał na sobie uwagę towarzystwa. Mówił wszystkim mężczyznom »ty« i wszystkich zniewalał ogarniającą wesołością.
Wkrótce urwały się tańce. W towarzystwie, złożonem przeważnie ze starszych, młodzież nie czuła się dość swobodną. Miś i Beno, choć pokrzepiali się ciągle z butelek, ukrytych w sąsiednim salonie, doszli zaraz do wniosku, że nie dla nich ta zabawa.
— Nudna buda! — rzekł Beno do brata. — Chodźmy do piekarni.
Damy chodziły po salonach w mniejszej lub większej asystencyi; próbow ano wyjść do ogrodu, ale było chłodno i pochmurno. Wieczór powszedniał coraz bardziej, zwłaszcza, ze urządzono partyę winta dla marszałka Wiliaszewa, około której rozsiadło się dużo mężczyzn.
Ale nagle ten zasypujący dzień drgnął wyborną muzyką, tak częstą na Litwie. Nie grał już Assernhof, lecz jakiś chudy, nerwowy młodzieniec. Potężne akordy poloneza Chopina wtargnęły do salonu i powiały przez senne dusze obecnych. Kto paplał, ucichł; kto drzemał, otrząsnął się. Wśród ciszy działy się dziwy tej muzyki arcypolskiej.
Rokszycki, przeszedłszy na palcach do kąta mniej oświetlonego w pobliżu fortepianu, usiadł i słuchał w skupieniu. Miał przed sobą chudy profil grającego młodzieńca, podobny nieco do Chopina; za tym profilem w głąb — część pokoju, nie zajętą przez ludzi, obraz jakiś, źle zwrócony do światła, więc mętny; długi szmat materyi, mieniącej się wypłowiałą barwą, i pusty otwór drzwi do sąsiedniego pokoju.
Powoli nikła mu z przed zamglonych oczu plastyka rzeczywistości, wstawała melodyjna plastyka marzenia. Z wojowniczych akordów wiała groza walki, rozpęd zastępu, rzuconego w orgię bitwy, młot rytmiczny piersi, wytężonych ku pognębieniu sił nienawistnych, zamaszystość ramion rąbiących, zapamiętałość poświęceń. — Bohaterzy, jeżeli zwyciężą — arlekiny, jeżeli zginą!
I czuł się Kazimierz niesionym przez bojowy szał ojców i praojców, słyszał chrzęst skrzydeł, osadzonych w stali, i furkanie proporców. Starożytna duma rośnie w młodą potęgę, odwieczny żar wybucha ziejącym ogniem — — —
Ściera się furor ataków ludzkich o góry kresowe przeznaczeń, gaśnie pożoga zapałów w syczącym zalewie losu. — — — — Przebrzmiały dni walki, krwią gorące i nadzieją rozkoszne. Pobojowisko i żal! W żalu jęczy duma narodu strącona, tęgość zmarnowana, szlachetność, wydana na pośmiewisko. Nie dostrojone do grzmiącego wtóru powodzeń, samotne, ogromne pragnienie boli. — — — Ale w bolu wieszcza ocalała siła i piękność — i piękność wznosi się znowu do potęgi: woła głos jeden za miliony...
Ponurzoną w melodyjnej zadumie głowę wzniósł Kazimierz na grającego. Za nim... za Chopinem — stała postać kobieca, rzeczywista postać kobiety, nigdy nie spotkanej.
Biała jej szata spadała kształtem żywej kolumny z ramion obnażonych, raczej dziewczęcych; rzeźbione ręce puściła wzdłuż postaci, której skład harmonijny nie dawał wrażenia wielkości. Czy była wyniosła? Zapewne, ale przedewszystkiem miła oku. Drobna jej głowa, obciążona związanymi poprostu ciemnymi włosami, zdawała się zastygłą w kołysaniu na szyi giętkiej i tak zastosowanej do głowy, jak łodyga do kwiatu. Zwracała do Kazimierza profil niezupełny, wróżący o rozkoszy spojrzenia.
Kazimierz przetarł oczy. Polonez Chopina? tak. Ale to przecie nie muza jego, ani marmur, ani przywidzenie... Musiała wyjść cicho z tych drzwi otwartych i stanąć tu, na tle wypłowiałej kotary... O! zwraca oczy.
Błysnęła ku niemu ciemna iskra spojrzenia, przyciągnięta magnetycznie. Jakie oczy! Czarne, zdaje się, a może złote? oczy z samego blasku.
— Z blasku — powtórzyły oczy, zwracając się wyraźniej w stronę Kazimierza, pełne wśród cienkich powiek, panujące na twarzy poważnej i jasnej.
W tej postaci dostrzegł teraz Kazimierz pewien niepokój, jakby otrząsała z siebie w rażenia poboczne, pragnąc samotna słuchać muzyki. Ale każda fala jej ramion, każdy cień, płynący po jej twarzy do wtóru cudownej melodyi, były tak estetycznie ciekawe, tak serdecznie pociągające, że Kazimierz patrzył jeszcze, jeszcze trochę... Nareszcie, gdy odwróciła się od niego zupełnie bokiem, Kazimierz pomyślał, że jest natrętny, i zakrył nerwowo twarz ręką.
Koncert Chopina grał mu już teraz o niej. To musi być ta dziwna pani Krystyna, o której mówią wszyscy: piękna. — Co mi to za słowo! W formie tej, jak w wysokiej muzyce, wszystko jest harmonią, która nawiewa górne uczucia i myśli. Życie w niej kwitnie, radość i boleść życia mieszkają w oczach tych, w ustach rozkosznie dziecięcych. I oto stoi tu...
Spojrzał ostrożnie przez palce, żeby jej nie spłoszyć. Stała uspokojona, oparta oburącz o poręcz krzesła, z nachyloną głową, zasłuchana zupełnie.
— Oto nie przyszła do ludzi pokazać się, olśnić sobą, zbierać pochwały. Przyszła do muzyki, pięknej, jak ona; Chopin ją wziął, duch czysty i pokrewny, i zaniósł z sobą w bezcielesnym uścisku do krain, gdzie niema zgrzytów, gdzie boleść jest tonem, zlewającym się z akordami harmonijnej wszechwiedzy. Teraz Ona żyje, nie obrażona zgiełkiem fałszywym codnia, w uwielbieniu swych mar uduchowionych, w całowaniu swej rozkoszy samotnej.
Podążał za nią Kazimierz, lirycznie myśląc, wiążąc myśli i uczucia w snopy pokrewne tylko tonem, za pomocą logiki tego najpiękniejszego ze snów, którym jest muzyka.
Patrzał już bezwstydnie na twarz jej, zmienną od płynących przez nią tonów, i muzyka w jej oczach stawała się dotykalniejszą, przejmującą. Gdy się wzmagały harmonijne grzmoty, kobieta oczyma pełnemi czarnej grozy zaglądała w ciemniejącą stal oczu mężczyzny i znajdowała w nich wierne odbicie swej wewnętrznej burzy. Kiedy znowu melodya łkała boleścią indywidualną jednej rozdzierającej nuty, puszczali oboje przed siebie spojrzenia równoległe, idące we wspólną dal.
I tak słuchali już do końca pieśni, równi skrzydłami.
Gdy przebrzmiały ostatnie akordy, Krystyna spojrzała raz jeszcze na Kazimierza i skinęła mu głową lekko, jednak wyraźnie.
Powstał żywo i postąpił krok ku niej, ale pani Krystyna zawróciła z miejsca ku drzwiom otwartym i szybko przeszła przez sąsiedni pokój, aż znikła. Kazimierz przystanął, jak goniec, zraniony w biegu. Opamiętał się, wyprostował i niechętnym wzrokiem powiódł wkoło. Salon był pełen ludzi — takich natrętów.
— Krysiu! Krysiu! — wołała księżna za uchodzącą. — Przywitajże się przynajmniej... Waryatka!
Wiele osób zbliżyło się do młodego wirtuoza z cichem dziękowaniem. Ale on blady i nieprzytomny, ściskał z roztargnieniem podawane mu dłonie i zaraz opuścił salon.
Rokszycki chętnie uczyniłby to samo, czuł bowiem płomienie w piersi i na twarzy. Pozostał jednak aby ukryć swe wzruszenie, i starał się jak najpogodniej odpierać przytyki księżnej Zasławskiej.
— Przyciągnął pan Krysię jakimś magnetyzmem, ale trzeba ją było już przytrzymać. Widziałam jak pan rzucił się w pogoń — cóż, kiedy nie dogonił...
— Księżna raczy ze mnie żartować, Pani Krystyna przyszła zapewne na odgłos muzyki. Nie byłem dotąd jej przedstawiony.
Pani Wiliaszew wmieszała się do rozmowy.
— Zapewne, że przyszła tylko dla muzyki. Była przecie bez gorsetu. Nie chciała, widać, ubrać się na wieczór, tylko tak coś ją poniosło, jak to ona zwykle.
— Co też ty mówisz, Wiero, że była bez gorsetu? Miała gorset, tylko włożyła na wierzch taki szlafrok z fałdem Watteau, bo wie, że jej w tem najlepiej. Ma talię trochę przysadzistą.
— Pani Krystyna?! — zawołał Kazimierz bez namysłu.
— A tak. Pan nie zauważył? Patrzył pan ciągle w oczy?
— Można się, widać, pomylić, patrząc na kobietę przez muzykę — starał się poprawić Rokszycki.
— Albo przez luźny szlafrok — dodała księżna.
— Niezgłębione są przebiegi kobiece — dodała jeszcze pani Wiliaszew.
Rokszycki poczuł naraz dla obu kobiet, z któremi rozmawiał, pogardę, choć uprzednio był dla nich raczej dobrze usposobiony. Żeby wiedziały, jak dalece przez zawistny ton rozmowy obniżały swój własny wdzięk! Ale najprzebieglej sze nawet kobiety popadają w ten gruby błąd ganienia cudzego towaru, narówni z przekupkami.
Przebłyskowe zjawienie się pani Krystyny było przedmiotem rozmów i między mężczyznami.
— Ładna laleczka — mówił pan Apolinary Budzisz — ale chuchro takie, dobrodzieju mój.
— A czy dasz pan wiarę — wtrącił się Fedkowicz, »wychodzący« od winta — że taka laleczka najlepiej lubi bawić się z chłopami? Taki już gust jej do prostych włościan.
— At, pleciesz, panie Litaworze — skrzywił się Hieronim Budzisz.
— Co mnie pan mówisz, kiedy ja sam, często bywając w Rarogach u kuzyna Eustachego, widziałem panią Krystynę w konwersacyi z parobkami!
— Tak i cóż? Z ludem gadać nie wolno? Wiadomo, dziwaczy się, ale kobieta zacna.
— Jaż nie mówię. Tylko ten wybór towarzystwa! Od nas to ona ucieka.
Pan Gotard Assernhof kręcił tymczasem w palcach spiczastą szwedzką brodę, krotochwilnem spojrzeniem mierząc Fedkowicza.
— Gdzie podziałeś, Litaworze, ten okaz mieszańca owcy z wielbłądem, który mi miałeś sprzedać?
Fedkowicz zaoponował żywo:
— Z jakim wielbłądem?! Owce nasze krzyżuję z angorską owcą-szybkobiegiem!
— Mówiłeś: z wielbłądem; dobrze pamiętam. I cieszyłem się, że będę mógł takiego mieszańca strzydz, doić, a razem wsiąść na niego wygodnie oklep i przyjeżdżać do ciebie na gawędę o twoich nowych wynalazkach.
— Nie potrzebujesz, panie Gotardzie, ulepszeń w swojej gospodarce; wszystko tam idzie, jak za króla Sasa.
— To też czekam na mieszańca owcy z wielbłądem. A jak go zobaczę, to może uwierzę w ciebie i w gusta pani Krystyny.
— Ot i dobrze tobie! — zawołał Hieronim Budzisz, trzęsąc kanapą od ogromnego śmiechu.
Ale Fedkowicz zgorzkniał na twarzy i wyprostował się, obciągając poły fraka.
— Nadto już sobie pozwalasz prześladować mnie, panie Gotardzie. Będę zmuszony...
Assernhof nie dał mu dokończyć. Rzekł, Wznosząc rękę:
— Dobrze: przysyłaj sekundantów. Ja, jako wyzwany, mam pierwszy strzał i wybór broni. Wybiorę sztucery. Jak świsnę kulką tu... — (wskazał czoło) — to i Masia za mąż wyjdzie.
Fedkowicz machnął ręką i odszedł do stolika wintowego.
— Cóż to za Masia znowu, panie Gofardzie? — pytał Apolinary, trzęsąc się od śmiechu.
— A to jego taka towarzyszka, przybrana do poufności w interesach. Wynalazek stary, ale odkrycie, jak powiadają, cudowne. Czeka tylko, aż Litawor z Wilna wyjedzie, aby sobie urządzać wesołe kolacyjki. Tożby się ucieszyła, gdyby wyciągnął kopyta!
Tylko w tym kącie salonu śmiano się, gdzie perorował pan Gotard. Inne kąty powoli pustoszały.
Rokszycki uwolnił się nareszcie od pań i chyłkiem wyniósł się do swego pokoju, unikając kompanii, raczącej się jeszcze winem przy kartach, a zwłaszcza młodych Zasławskich. Choć nie czuł się wcale sennym, odnalazł z radością swój pokój samotny.
Wrażenia dwóch dni ostatnich porządkował w rozpalonej głowie i nie mógł trafić do ładu. Od przyjazdu na Litwę aż do dnia przedwczorajszego układało mu się wszystko dobrze, nawet nadspodziewanie: studya praktyczne, poznanie kraju i ludzi. Len litewski był dobry, kraj piękniejszy, ludzie godniejsi szacunku, niż mniemał. Ale tu, w Rarogach, spotkał naraz szereg zagadek, politycznych i towarzyskich, a na uwieńczenie tę jedną: co porabia w tych murach ta przedziwna pani Krystyna?
Zamknął oczy i zobaczył ją żywą, stojącą za muzykiem, na tle kotary, tak szlachetną w postawie, tak wymowną w oczach...
— O czem ja ostatecznie myślę? — strofował się. — O jej kształcie. Więcej nad to, że wygląda, jak zaklęta królewna, nie wiem. To, co o niej słyszałem, że dzika, dziwaczna, miesza tylko o niej pojęcia. Są to wyrazy zadziwienia, które sprawia na ludziach normalnych... Ach! ci ludzie normalni w Rarogach! Wolę do nich nie należeć. — — Chmarowie dziwna rasa: jeden nie udał się, drugi — ojciec ojczyzny. — — —
— — — Że ona ślicznie słucha muzyki, to jeszcze nie racya, abym się zakochał w niej przez same oczy, bez słów, jak Słowacki w Szwajcaryi, jak Romeo... Właśnie dlatego przyjechałem na Litwę, właśnie dlatego mam od ojca wziąć Ziembów i założyć przędzalnię.
Otworzył okno i spojrzał w park, majaczący pod światłem księżyca, który płynął przez ciężkie chmury.
I świat był nakształt gmachu sklepionego, A niebo nakształt sklepu ruchomego, Księżyc, jak okno, którędy dzień wchodzi.
Dziwił się sam sobie Kazimierz, że od wstąpienia na litewską ziemię przypominał ciągle wiersze. Nie dlatego tylko, że były to wiersze wielkiego Litwina. Kraj sam jest poetyczny, śpiewny. W powietrzu paryskiem naprzykład jest dowcipna literatura; tak samo na Litwie, rozcieńczona w zapachu, płynąca rytmem jezior i pagórków, mieszka poezya.
Znowu tu pachnie tak dziko, a miłośnie, jak przy dojeździe wieczorem do Wiszun. A niema nawet jeziora w pobliżu, ani olszyny w parku. Widać, pachnie tak ziemia?
Park mienił się pod księżycem; to otwierał się w dal mgłami, rozłożonemi na trawnikach pośród wysokich gąszczów, to skracał swe perspektywy, czerniał i jakby postępował bliżej ku oknu zwartą masą szeleszczących cieniów. Z dalszych łąk dolatywały dwoiste chrapania derkaczów...
Chłodno było, ale tak zdrowo i rzeźwo w tych cieniach, że Kazimierz radby się w nich skąpał. Ale już i sam powiew przez otwarte okno ochładzał go, tylko nie wywiał mu z głowy jednego uporczywego obrazu: — Czy ona patrzy w ten park? Gdzie mieszka? Może blizko ode mnie?