<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Unia
Podtytuł Powieść litewska
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.

Nasze siedziby wiejskie są, jak księgi, tak różne między sobą treścią, wiekiem, wreszcie formą zewnętrzną, że zaledwie można je zaliczyć do jednej kategoryi dzieł ludzkich. Parę mil drogi z Wiszun do Rarogów przenoszą podróżnego w zgoła odmienny świat i nastrój.
Wieczorem drugiego dnia pobytu w pałacu Eustachego Chmary dwaj Budziszowie i Rokszycki niknęli w liczbie około trzydziestu osób, zgromadzonych w salonach obszernych, typu miejskiego i międzynarodowego. Krążyło po nich kilkunastu mężczyzn różnego wieku, między nimi paru w mundurach, inni przeważnie we frakach. Były i panie w sukniach wieczorowych.
Pan Apolinary miał kilka powodów niezadowolenia. Popierwsze nie przywiózł z sobą fraka i figurował w czarnym surducie. Że elegancyę Korony salwował Kazimierz, któremu frak doskonałego kroju dodawał wiele powabu, to pana Apolinarego niedostatecznie pocieszało; wolałby i swoją osobą wyrażać dobitniej uroczystość. Powtóre, nie był zadowolony z odbytych dzisiaj obrad, d o których był przypuszczony z głosem doradczym. Cyfry i cyfry, sprawozdania ekonomiczne, powiązane z innemi, których pan Apolinary nie znał; wreszcie dyskusya, w padająca często w język rosyjski z powodu obecności paru Rosyan — wszystko to nie przypadło mu do smaku. Szerszego tchu, rozleglej szych horyzontów (jak to u nasi) — ani cienia tutaj. Działacz koronny nie mógł dotychczas zahaczyć o stosunki polsko — litewskie, ani o programy autonomiczne. Jak tu gadać nawet w tak mieszanem towarzystwie? A wreszcie niekontent był ze swej własnej postawy: milcząca powścigliwość, filozoficzny namysł nie były jego żywiołem. Potrzeba mu było głośnej i niepohamowanej »akcyi«.
Stracił humor i nie asystował nawet damom. Piękna pani Krystyna z powodu niezdrowia nie ukazała się w salonach ani wczoraj, ani dzisiaj. Pani Eustachowa Chmarzyna była zahukaną, chorobliwie nieśmiałą i małomówną osobą, a dwie jej córki nie odznaczały się też powabem. Na tych paniach ciążył zadawniony gniew naczelnika rodu: na żonie, że nie dala mu syna, na córkach, że nie są mężczyznami. Istniały te ofiary we własnym domu, jako twory podrzędne, klucznice i służebne. Ale ten drobny rys tyranii domowej przepadał w wielkości obywatelskiej Eustachego Chmary.
Inne panie obecne nie nęciły też pana Apolinarego do rozmowy. Księżna Zasławska wdowa, jeszcze piękna, chociaż już matka kilkorga dorastających dzieci, wydawała się Budziszowi zbyt wielką i obcą; jeszcze inne damy — zbyt nadskakiwały księżnej. Ładną młodą kobietą w salonie była pani Wiliaszew, żona marszałka szlachty, Rosyanka — ale mówiła tylko rodowitym językiem, albo po francusku. Pan Apolinary siedział na kanapie, w cieniu, wcale osowiały.
W innym kącie salonu Kazimierz Rokszycki prowadził ożywioną rozmowę z dwoma młodymi Zasławskimi, Michałem i Bernardem. Książęta, jeszcze niepełnoletni, mocno zapóźnieni w naukach, odpoczywali obecnie od studyów w granicach swych rozległych włości, zostających pod opieką matki i Eustachego Chmary. Na prowincyi słynęli, jako myśliwi i sympatyczni urwisze. Kraj zaś oczekiwał cierpliwie, co za pożytek będzie miał wkrótce, gdy młodzi Zasławscy obejmą w posiadanie swe dziedziczne, ogromne fortuny terytoryalne. Przywiezieni prawie przemocą do Rarogów na zjazd rolniczy, Miś i Beno (Michał i Bernard) upatrzyli sobie między zgromadzonymi najmłodszego wiekiem i prawdopodobnie wybornego kompana — Rokszyckiego. Więc zaraz pierwszego dnia tak się około niego zakrzątnęli, tyle mu okazali i obiecali ułatwień w poznaniu kraju, lnu, konopi, ludu i obyczajów, że rozweselony Kazimierz nazywał ich już po imieniu i, będąc rzeczywiście wybornym kompanem, znacznie tylko doświadczeńszym, studyował tymczasem ich samych, przyszłych potentatów kraju.
Dowodził teraz starszy, Miś, że w Dyneburgu jest wyborny teatr.
— Mówię tobie: Szwedki, Dunki, Niemeczki z Rygi — osobliwość! A jeden jest komik z Pitra, Kołybin. No tak ten już artysta!
— To nie teatr, to chyba jakaś buda, tingel-tangel? — powątpiewał Kazimierz.
— Wszystko równo, nazywają »teatr«. My z Benem jak wejdziem tam, mówię ja tobie — »maślanica«! — Po jakiemu wy gadacie w domu? — przerwał Kazimierz.
— Z matką i siostrami po francusku. A w gimnazyi po rusku. Po polsku to my gadamy tak... jak popadnie. Ot, żeby z tobą dawniej znali się, toby i nauczyli się.
— Pora jeszcze — wtrącił Beno. — Ja postąpię do polskiego uniwersytetu, kiedy go odkryją w Warszawie.
— Jesteś przygotowany do uniwersytetu?
— Oj je! Zasławskiemu nie daliby postąpić do uniwersytetu? Mama tylko tam do rektora oko — i siup! zrobione.
— Widzę, że Beno studyował już polszczyznę i w Warszawie?
— A tak. Byłem ja ci, dziedzicu, w Pacanowskiej akademii na ulicy Krzywe Koło.
Miś zmienił rozmowę:
— Chcesz? pójdziem po wieczerzy do piekarni. Tam len przędą ładne dziewczyny. A jeżeli i lnu nie przędą, to dziewczyny zawsze są.
Rokszycki, choć z natury wesoły, spoważniał. Młodzi książęta zdawali mu się zbyt gwałtownie zdemokratyzowanymi.
W tej chwili zbliżył się do Rokszyckiego Eustachy Chmara. Uprzejmy gospodarz krążył po salonie, rozdając swe odznaczenia majestatycznie.
Był wielki, barczysty, czarno zarośnięty. W twarzy bardzo ciemnej i złożonej z namiętnych skurczów, oczy błyszczały głębokiemi tylko szparami. Szpary te były przymilne i niepokojące. Obnosił jednak z zadowoleniem stanowczą brzydotę swej głowy na postaci prostej, wyniosłej, kroczącej powoli, z lekkimi podrygami, jakby co krok osadzał się w postawie pomnikowej. Niektórzy twierdzili, że Chmara jest piękny; wszyscy — że »śliczny człowiek«.
— Cóż, panowie młodzi, nie bawicie dam? — rzekł Chmara do grupy Rokszyckiego i Zasławskich, zwracając się spojrzeniem do Kazimierza. — Pani marszałkowa Wiliaszew nudzi się. Po wieczerzy potańcujemy.
Rokszycki powstał z krzesła przez zasadnicze uszanowanie dla starszego, Miś Zasławski oddalił się, a Beno rozparł się właśnie na krześle, jakby zaznaczając, że ani mu się śni powstać.
— Czy poznał pan już wszystkich? — ciągnął dalej Chmara — może przedstawić pana?
— Dziękuję, znam już wszystkich — skłonił się Kazimierz.
Chmara poszedł dalej, a gdy się odwrócił, Beno z komiczną furyą pokazał mu język.
— A to co? — zapytał Kazimierz.
— Stary drań — mruczał Beno — do tańca zaprasza, a obaczym, czy choć da szampana? Kutwa taki.
Chmara tymczasem majestatycznym pochodem doszedł do kanapy, na której nudził się Apolinary Budzisz, i usiadł przy nim. Budzisz wobec Chmary tracił swą przyrodzoną fantazyę pod wpływem osobliwego wrażenia. Miał sobie za obowiązek poznać go bliżej i wybadać, ale do tego obowiązku nie czuł serdecznego popędu. Rozmowa z Chmarą przychodziła mu trudno, jakby z osobą obcego jakiegoś autoramentu, jak naprzykład z generałem.
— Jakież szanowny pan wyniósł wrażenie z naszych obrad? — zapytał grzecznie Chmara.
— Bardzo pouczające — odpowiedział z równem ugrzecznieniem Budzisz.
— Tym razem wypadło nam mówić o samych kwestyach ekonomicznych — ciągnął dalej Chmara. — To zresztą podstawa i treść główna naszych interesów miejscowych.
— Trudnoby i radzić o sprawach poufalszych w gronie tak... szerokiem.
Pan Eustachy przeżuł tę uwagę i zamknął zupełnie oczy, skupiony w smakowaniu; nie zmienił jednak ani tonu, ani postawy, okazałe rozpartej.
— Szanowny pan mówi zapewne o udziale Rosyan w obradach? To są współobywatele naszej gubernii, ludzie zupełnie z nami jednomyślni.
— Czyż zupełnie, dobrodzieju mój?
— Pan marszałek Wiliaszew jest jednym z najliberalniejszych ludzi w Rosyi; pan Kozłow także. My naszych sąsiadów Rosyan przypuszczamy do wszystkich krajowych robót. My nie spiskujemy, panie. Panowie nie chcecie tego zrozumieć. Wyście przywykli do spisku, do budowania na idealnej przyszłości; robicie rzeczy wielkie, ale nierealne. A my tu, panie, pracujemy na możliwe jutro.
Pan Apolinary sapnął:
— Co za spiski, dobrodzieju mój? Toć my pracujemy jawnie i także dla naszego jutra. Chodzi o to, jakie ma być jutro.
— Chodzi właśnie o to. Wasza przyszłość jest od naszej odłączona z powodów etnograficznych i ekonomicznych. Odmienne mamy cele i odmienną taktykę. Mieszkając w kraju o ludności mieszanej, musimy się liczyć z potrzebami każdego szczepu. Litwin, Białorusin, Rosyanin, Polak muszą u nas mieć zagwarantowane swoje prawa osobne. Ale wszyscy razem winni współdziałać w interesie państwa. Sprawiedliwość dla wszystkich, ale jeden też dla wszystkich obowiązek. Rozumie pan?
Budzisz odpowiedział twardo:
— Rozumiem, ale nie podzielam pańskiego zdania.
Szpary oczne pana Eustachego, dobrotliwe jakieś, czy szydercze — bo te uczucia miały na jego twarzy jeden niemal wyraz — zmierzyły się z niedwuznacznie wojowniczem spojrzeniem Budzisza. Chmara nachylił się ku panu Apolinaremu i dotknął obu jego ramion, napoły go klepiąc, napoły obejmując:
— Oj, niepoprawni wy, niepoprawni!
— Bo i nie widzę, z czego się tu poprawiać, dobrodzieju mój! — odpalił Budzisz, poklepując nawzajem Chmarę po żebrach.
Z tego klepania wyniknął niby uścisk, który jednak udobruchał pana Apolinarego i przejął go niejaką otuchą, że można będzie z »generałem« dogadać się.
Tymczasem Chmara poszedł dalej pełnić swe obowiązki gospodarza domu, a pełnił je sam jeden, gdyż żona i córki nie zdawały się do tego powołanemi: kręciły się po salonie frasobliwie, przysiadały się do kobiet w milczeniu. Nie bardzo nawet kto zwracał na nie uwagę.
Głównem zjawiskiem byli goście z Korony. Nie otaczano ich jednak tłumnie, jak to zdarzyłoby się napewno w odpowiednim wypadku w Królestwie, lecz oglądano przezornie, zaczem śmielsi zbliżali się do nich, lub odpowiadali na ich towarzyską inicyatywę.
Litawor Fedkowicz, dawniej już poznany w Wilnie, znajdował się i w Rarogach, dużo gadał na zebraniu ziemian o lnie i jego zastosowaniach, paradował swem pokrewieństwem z Eustachym Chmarą, ale nie wywierał pożądanego wrażenia. Utyskiwał przed Kazimierzem na brak przedsiębiorczości swych ziomków;
— Gdyby nie Eustachy, zasnęlibyśmy tutaj, panie łaskawy. Ot, w Królestwie — co innego. Co do eksploatacyi moich wynalazków, liczę jedynie na Królestwo. Tam i człowiek ruchliwy, i kapitał ruchliwy.
Ale Kazimierza to nie wzruszyło. Wysłuchał uprzednio różnych teoryi Fedkowicza, skontrolował je swem ścisłem wykształceniem fachowem i obrał wobec pana Litawora stanowisko wyczekujące, za przykładem Litwinów. Był nawet w tej chwili niezbyt zadowolony, ze Fedkowicz znowu przyczepił się do niego, i z radością zauważył skinienie księżnej Zasławskiej, która go zapraszała, aby przy niej usiadł.
Księżna, osoba wielkoświatowa i do hołdów przywykła, szukała w poważnem zebraniu odpowiedniej dla siebie zabawy; umiała bowiem »reprezentować«, ale lubiła się bawić. Po pierwszym zaraz przeglądzie obecnych w Rarogach gości uczyniła wybór: Kazimierz Rokszycki wydał jej się z powodu swego jasnego, zdobywczego uśmiechu ciekawym.
— Cieszę się, że pan się zaprzyjaźnił z moimi chłopakami. Takie bisurmany, że rady z nimi sobie dać nie można. Może się na pana zapatrzą.
— Bardzo mi pochlebia dobre mniemanie księżnej o mnie. Ale, jeżeli nie zapatrzyli się dotychczas na mamę, to nie są widocznie skłonni do naśladownictwa.
— To co innego. Synowie mogą kochać matkę, ale jej naśladować nigdy nie będą. Zresztą, kto panu powiedział, że ja sama nie jestem bisurmanem?
— Nie mogłem pani o to posądzać...
Księżna przybrała wyraz rozbawiony, dziewczęcy, który jeszcze jako tako jej się udawał. Objaśniła żart poprzedni:
— Wyszłam za mąż w siedemnastym roku życia. Trudno mi jeszcze przywyknąć do zupełnej powagi...
Ten urywek biograficzny był powleczony lekkim smętkiem i zapachem perfum nieokreślonych, przypominającym Kazimierzowi Paryż, walca i różne wrażenia ze sfery lekkomyślnej. Księżna, choć minęła już czterdziestkę, miała, zwłaszcza przy oświetleniu wieczornem, twarz dosyć świeżą i szaroniebieskie, wymowne oczy. Całą jej postać zresztą cechowała mądrość światowa i wielka wprawa w obcowaniu z mężczyzną.
— Słyszałam od Chmary, że pan przyjechał tu studyować len. Czy to żart?
— Dlaczego żart? — Bo pan wygląda zabawniej, niż taki człowiek od lnu.
— Może dlatego, że nie ciągle przędę, lecz się i raduję z bliższego poznania pięknej Litwy.
Księżna zmrużyła uśmiechnięte oczy, jakby zapytując, czy słowo »Litwa« oznacza kraj, czy Litwinki. Kazimierz mówił tak, że mogło znaczyć to i owo.
— Trzeba się dłużej tu zatrzymać — namawiała księżna — i poznać wszelkie gatunki.
— Gatunki lnu?
— Nie, batystu — rzekła księżna figlarnie i znowu przypomniała Kazimierzowi Paryż i wrażenia lekkomyślne.
— Wie pani, że batyst nie wyrabia się zwykle ze lnu? Jest to wogóle wyrób importowany.
— A! to mi wszystko jedno! — urwała i, zadarłszy ładny nos, przeszła do tonu książęcego:
— Pan przyjechał z Wiszun? Pan jest krewnym Budziszów?
— Apolinarego, z którym przyjechałem. Tutejsi pochodzą z innej linii.
— Aha, z innej linii...
Księżna zwróciła się do siedzącej w pobliżu pani Wiliaszew:
Ma petite chérie! Daj mi ten gałganek ze stołu.
Pani Wiera Wiliaszew była zgrabną i dobrze ubraną brunetką, jednolicie śniadą na ładnej twarzy i na obnażonych ramionach. Zasługiwała się uprzejmością polskiemu towarzystwu, a z księżną Zasławską była w przyjaźni. Powstała żywo ze swego miejsca i zbliżyła się, podając żądany kawałek sukna.
— To pana zajmie — rzekła księżna — pani marszałkowa ma z panem Chmarą fabrykę tego.... tego...
C’est du »samodieł« local — objaśniła pani Wiłiaszew. — N’est-ce pas, que c’est bon?
Rozpatrzono sukno między trzema pochylonemi głowami, i Kazimierz uprzejmie je pochwalił; poczem księżna, odrzucając niecierpliwie od siebie sprawę krajową, przeszła do osobistej: — Głodna jestem, jak pies. Kiedyż oni dadzą jeść w tym domu?
— Czekają może na panią Krystynę? — rzekła pani Wiliaszew.
— Ale nie; Krysia nie przyjdzie. Widziałam ją: chodzi rozczochrana po swym pokoju i deklamuje.
— Księżno! — zawołała pani Wiliaszew — pan pewno nie zna pani Krystyny. Ładne będzie miał o niej wyobrażenie! — Ach prawda! on jej nie zna. Ale słyszał pan o niej?
Mówiono mi, że bardzo piękna.
— Nieużyteczna piękność. Pewno jutro Pozna ją pan. Dzika kobieta. Jeżeli dozna pan łaski w oczach jej — a nie wątpię, że tak — może panu powiedzieć rzeczy zadziwiające. Ale nie trzeba jej brać zupełnie na seryo.
— Mieszka tu stale?
— Oddawna, od czasów panieńskich. Wyszła potem za Karola Chmarę, który się... nie udał. Zaraz po ślubie zaplątał się w jakichś nieszczęśliwych spekulacyach i po roku w łeb sobie palnął. O tem się oczywiście nie mówi. Jej nawet nie nazywają inaczej, tylko pani Krystyna. Z domu jest Sołomerecka, trochę nawet nasza krewna.
— A ten nieboszczyk mąż, o którym się nie mówi, jest blizkim krewnym gospodarza domu?
— Bratem. Pan Eustachy Chmara zajął się jej losem z poświęceniem. Opiekuje się nią i jej majątkiem ziemskim, który leży tu niedaleko, mocno szarpnięty przez tamtego... Gdyby nie pan Eustachy, nicby już dawno nie miała. To jest człowiek u nas uniwersalny. Gdy moim synom zabrakło ojca, wybrałam też pana Chmarę na ich opiekuna.
— Mówili mi o tem synowie księżnej.
— Ładnie pewno mówili?! Oniby naturalnie chcieli więcej pieniędzy, a Chmara ze mną trzyma fortunę. To błogosławieństwo okolicy i kraju, ten człowiek!
Błogosławiony Chmara zbliżał się właśnie swym krokiem uroczystym wędrownego pomnika, magnetyzując już z daleka wzrokiem księżnę Zasławską.
— Wieńczymy tu gremialnie cnoty pana.
— Wolałbym z takich rączek wieniec za niecnotę — odrzekł Chmara, pewny swego wdzięku pod każdym względem.
— Gdzież zasady?
— Wolne żarty staremu słudze. Pozwoli mi księżna zaprowadzić się na wieczerzę?
— O pozwolę, nawet spiesznie, bom dyablo głodna.
— Przepraszam za moją żonę, zawsze opóźnioną... A pani marszałkowa, jeżeli zechce, poda rękę temu młodzieńcowi.
Pani Wiliaszew podniosła żywo ładne, śniade ramię na ruch zapraszający Rokszyckiego i zajrzała mu w oczy, jakby zapytując, czy równie, jak ona, kontent ze swego miejsca przy wieczerzy?.
— Czy pan jest nieubłaganym narodowcem?
— Przy kolacyi jestem socyalistą międzynarodowym.
Chmara z księżną Zasławską otworzyli pochód. Na końcu szedł Apolinary Budzisz, uhonorowany przez panią domu, jak się należało. Szedł z poczuciem swego stanowiska, ale mniej wesoło, niż młodsze pary.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.