<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Unia
Podtytuł Powieść litewska
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Ranek rozbłysnął równie pogodny, jak dni poprzednich, słoneczny, lecz przesiąknięty rzeźwym powiewem, jak ranki nad wielkiemi wodami. Dwór wiszuński stał wyświeżony w świetle, śmiało się jezioro trochę zimno, drzewa gwarzyły w koronach. Nicby tego poranka nie odróżniało od wczorajszego, gdyby nie stroje mieszkańców Wiszun odmienne.
Dwaj Budziszowie chodzili wzdłuż domu, przybrani w długie, czarne surduty; w okolicy kuchni przelatywały pędem dziewczyny obute, w barwnych kieckach i kaftanikach. Jedne miały świeże kwiaty, wplecione w płowe, tłuszczem smarowrane włosy, drugie głowy przykryte jedwabnemi chustami. Parobcy ukazywali się w pięknych kurtach najświeższej kowieńskiej mody i świecili butami, tłusto wysmarowanymi. A ochmistrzyni[1], pani Mickiewiczowa (tak!), włożyła swą zieloną suknię i czekoladowy kapelusz z piórem. Była bowiem niedziela.
Panu Apolinaremu służył wybornie klimat litewski, wzmagał w nim humor i apetyt. Do porannej, ze wszech miar mickiewiczowskiej kawy podawano takie półgęski, serki »dołowane« z kminem, szpekkuchy, że trzeba je było zakropić kieliszkiem przedniej »familijnej« starki, a po starce znowu przekąsić.
— Jem za dwóch, dobrodzieju mój, i czuję się lekkim! Prawdziwa kuracya po naszej polityce warszawskiej!
— To i chwała Bogu — odpowiadał Hieronim.
Ale pokrzepione zdrowie Budzisza koronnego nie objawiało się bynajmniej przez lenistwo sybarytyczne, owszem, przez przypływ pomysłowości.
— Muszę wygłosić w Wilnie ten odczyt o Unii, o którym ci już wspominałem, bracie Hieronimie. Rzecz jest zupełnie na czasie.
— Można — odpowiedział Litwin bez zapału.
— Trzeba, dobrodzieju mój! Jakże to zostawić bez silnej odpowiedzi te wszystkie napaści na Polaków? Co innego zajmować się ludem, jak twoje panie. Co innego pozwalać mówić po litewsku, komu wola, albo i, drukować. Ale dawać sobie jeździć po nosie, słuchać obojętnie takich bredni, jak ten tam pisze, że myśmy Litwę oszukali i wyzyskali, że za Jagiełły Litwa była mocarstwem, a my roztrzęsioną, walącą się budą, że tak nam zależało na Unii, aż Jadwigę zmusiliśmy do bigamii — to za grube żarty, dobrodzieju mój!
— Wiadomo, grube, to też i nikt nie wierzy.
— Jeżeli nikt nie wierzy, dlaczegóż drukują i przedrukowują tę bibułę z ciągłą naganką na nas?
— To oni tacy specyaliści. A myślisz, że to od ludu? Et!.. Obacz nasz lud w Wiszunach!
— Otóż to. W takich stosunkach, jak wasze z ludem, gdzie tu może powstać nienawiść do żywiołu polskiego?
— To też i nie powstaje.
— Dlaczegoż więc powstaje gdzieindziej? Hieronim zmierzył krokami całą długość dworu wiszuńskiego, zanim odpowiedział. A gdy zawrócili napowrót, Apolinary już myślał o czem innem.
— Pojutrze, na zebraniu u Chmary będzie pewno okazya przedyskutowania wielu kwestyi programowych?
— A już...
— Samego Chmarę znam z Warszawy. Człowiek silny?
— ...
Widząc, że nie dobędzie z Hieronima poglądów ogólniejszych, Apolinary chciał się upewnić przynajmniej co do szczegółów.
— Na twoją odpowiedzialność, bracie Hieronimie, przywożę Kazimierza do Chmary.
— Jaź mam prawo wprowadzić dwóch gości. Taki już zwyczaj przyjęto u nas na zebraniach.
— Ale tym razem goście z Korony.
— Wszystko jedno — moi goście.
Postać i ton pana Hieronima wzbudzały zaufanie, że działa pewnikiem i nie jest zdolny popełnić nieprzyzwoitości.
— Czy dom Chmary familijny? Są i kobiety?
— Jest sama, są dwie córki, i jest druga Chmarzyna, z domu Sołomerecka.
— A to kto taki?
— Bratowa. Piękna bardzo.
— Nie zaszkodzi zobaczyć — rzekł pan Apolinary, zacierając ręce.
Od strony stajni ukazał się starożytnego wzoru »szaraban«, zaprzężony w czwórkę koni. Okrążył wolno pół dziedzińca i stanął w pobliżu podjazdu pod cieniem wielkich kasztanów.
Wkrótce ujrzano w głównych drzwiach dworu panie domowe, za niemi Kazimierza. Aldona była w płaszczu i kapeluszu, pani Budziszowa z odkrytą głową i w luźnych szatach codziennych.
— To widzę, żona nie jedzie do kościoła — zauważył Hieronim. — Miejsca będzie dosyć.
Jakoż trzej mężczyźni i jedna pani usadowili się wygodnie w obszernym szarabanie.
Niespełna wiorsta drogi po pagórkach dzieliła dwór od »miasteczka«, czyli wsi kościelnej Wiszun. Jednak do kościoła jeździli paradnym cugiem nie tylko dziedzice, lecz i osoby wyższego względnie towarzystwa ze dworu. Pani Mickiewiczowa naprzykład czyniła zależnem swe nabożeństwo od tego, czy są dla niej konie do kościoła. I dzisiaj świeciła po drodze swą suknią, jak zieloną latarnią, osadzona z panią ekonomową, równie szlachcianką, na wązkiej, ale dworskiej i parokonnej bryczce. Pieszo szedł tylko gmin: parobcy szarzy i rosłe, chichoczące z pod zarzuconych na głowę chustek dziewki.
Na obszernym placu między kościołem i karczmą stały, niby zbite w pomost, liczne kałamaszki, wyprzężone, ze wzniesionemi do góry hołoblami. Cały pułk koników uwiązany był do płotu plebanii.
— Czy to dziś jarmark w Wiszunach? — zapytał pan Apolinary.
— Nie, wuju, zwyczajna niedziela — odpowiedziała Aldona. — Nasz lud woli jeździć, niż chodzić.
— Dobrze takiemu, kto może.
Przez ogródek kwiatowy, pełny astrów i nasturcyi, weszło towarzystwo do plebanii.
Zwyczaj kazał odwiedzać proboszcza przed nabożeństwem lub po sumie. Więc w dni świąteczne o południu bywał tu salon wielce różnobarwny, demokratyczny. Dwa otwarte pokoje, jeden frontowy, drugi od strony sadu, mieściły zawsze po kilka, lub i po kilkanaście osób, dzielących się instynktowo na izbę wyższą i niższą. Od frontu wchodziło zasadniczo ziemiaństwo szlacheckie, od tyłu, z piekarni napływały śmielsze indywidua z pomiędzy drobnych oficyalistów i bogatszych włościan. Drzwi między izbami były otwarte, i nikt nikomu wstępu nie bronił, ani miejsca nie wskazywał, jednak towarzystwo układało się stale w sposób, wyżej opisany.
Przed wejściem do plebanii Hieronim Budzisz zatrzymał na chwilę towarzystwo i rzeki do Apolinarego:
— A nie przestrasz się, kochany, naszego proboszcza. Stary, przyjaciel naszej rodziny, umarł w roku przeszłym. Przysłali na biedę nowego.
— Ach, papo! po co źle uprzedzać panów? Ksiądz Witulanis ma najlepsze chęci.
— Pozwól-że mnie mówić, Aldonko. Ja mówię rzadko. Kwestyi litewskiej z księdzem nie zagabaj, bracie Apolinary. My tu jego powoli ułaskawimy. Tymczasem on jeszcze z tych... specyalistów, o których mówiliśmy.
Gdy weszli, zastali proboszcza, księdza Witulanisa, przy herbacie. Już był mszę odprawił, a sumę miał celebrować inny ksiądz, przybyły w gościnę. Powstał na powitanie, dorodny i opasły, młody jeszcze, z pretensyą do rysów rzymskich. Wysłuchał obojętnie nazwisk gości z Królestwa, zaprosił, aby usiedli, i milczał. Z całego obejścia tchnęła niezgrabność człowieka, który ogładą towarzyską i kulturą umysłu nie dorósł do swego stanowiska. Ani śladu w nim nie było namaszczonej słodyczy duszpasterza i spowiednika, ani nawet rubaszności przyjacielskiej. Dla utrzymania pozorów powagi był sztywny, śmiesznie stanowczy, nieznośny.
Odezwał się do Hieronima Budzisza obcesowo, nie odpowiadając na jego pojednawczą uwagę o pięknej pogodzie:
— A mnie wczoraj »dworne« bydło len zadeptało. Szkody rubli pięćdziesiąt.
— Pogodzimy się, księże proboszczu — odpowiedział Hieronim, zażenowany.
— Czy ksiądz proboszcz sieje dużo lnu? — zapytał Rokszycki.
— Jak popadnie.
— Przyjechałem tu specyalnie dla poznania uprawy lnu. Może mi ksiądz pozwoli obejrzeć swoje pola?
— At, len u mnie taki, jaki wszędzie. Wiadomo, »dranna« trawa.
Po tej próbie Rokszycki urwał rozmowę. I pan Apolinary, przeciw swej naturze, milczał: ksiądz Witulanis żywo mu przypomniał towarzystwo, spotkane w restauracyi wileńskiej. Gotował na tych wichrzycieli swe gromy, ale je chował do czasu.
Rozmowę, przez nikogo nie pożądaną, sztukowała herbata. Około fundacyjnego, ogromnego samowara krzątała się wystrojona odświętnie księża gospodyni, osoba starsza, łzawo uprzejma, mając do pomocy ładną siostrzenicę. Trzeba było przez grzeczność przyjąć szklankę, albo skosztować »piaskowców« domowego wypieku, albo cukierków Landrina, rozłożonych na szklanych, ozdobnych talerzach. Takie przyjęcie od 10 do 1 w niedziele i święta należało do zwyczajów, tradycyjnie ustalonych. Ksiądz Witulanis, choć ze szlachtą wcale nie towarzyski, nie śmiał usunąć niedzielnego przyjęcia.
Nareszcie dzwon kościelny zabrzmiał donośnie. Ksiądz powstał i udał się do kościoła, gdzie miał mówić przed sumą kazanie po litewsku. Wyszli i goście z plebanii, ale zatrzymali się w ogródku. Tylko Aldona chciała usłyszeć litewskie kazanie.
— Opowiesz nam potem, czy ksiądz nie mówił z ambony o lnie zadeptanym — rzekł, śmiejąc się, pan Apolinary do odchodzącej.
— Ach, wuj także satyryczny? Myślałam, że wuj dobry.
Gdy znikła w furcie wysokiego muru, który otaczał kościół z dziedzińcem i dzwonnicą, pan Apolinary odezwał się do Hieronima, stojąc pośród kwiecistego ogródka, po którym krążyło parę ładnych dziewczyn i rwało kwiaty:
— Wszystko u was piękne, tylko ksiądz wam się nie udał. Drugiego już takiego spotykam, a jest ich podobno wielu na Litwie?
— Niemało — odrzekł Hieronim — ale są, dzięki Bogu, i inni.
— Radbym ich poznać, dobrodzieju mój, bo ci to jadowite bąki na waszych kwiatach.
Zerknął na dziewczyny, rwące kwiaty. Widocznie proboszcz pobłażał maluczkim, choć wobec wielkich był hardy.
— Ot, więcejby takich, jak ksiądz Antoni Wyrwicz! — westchnął Hieronim.
— A kto to taki?
— Dzielny księżyna. Mieszka o kilka mil od nas, bez parafii. Takiego nie dopuszczą. Ot, masz stosunki, bracie Apolinary, sprowadź nam księdza Wyrwicza na proboszcza do Wiszun.
— To przechodzi zakres moich działań. W sprawach świeckich, co zechcesz, dobrodzieju mój, ale w kościelnych... No a teraz obejrzyjmy kościół po wierzchu. Fundował go Hieronim Budzisz w ośmnastym wieku — mówisz?
— A tak, mój pradziad.
Świątynia, oglądana już wielokrotnie z daleka, zadziwiała zblizka tylko swym ogromem i rozrzutnością użytego materyału. W masywnym murze szczytowym za ołtarzem widniały, jak strzelnice, wązkie okienka od celek klasztornych, objętych całkowicie grubością muru.
Przed nizkiem głównem wejściem, na kamiennych schodach, nie siedzieli żebracy, lecz rozsiadły się swobodnie kobiety z ludu, przybyłe na nabożeństwo. Niektóre starsze zachowały jeszcze malowniczy strój głowy, białą, jak śnieg, »namiotkę«, przypominającą misternem wiązaniem ubiór kobiet polskich z XVI wieku. Wielu mężczyzn chodziło po podwórzu kościelnem, trzymając czapkę w prawej ręce, charakterystycznie założonej pod lewe ramię. Jak wszędzie na wsi, kościół i jego najbliższa okolica stawały się w pogodną niedzielę miejscem uczty oczu i uszu, zbiorowem weselem, polem popisu z dostatków i urody. Nic to nie ubliża szczerej pobożności litewskiego ludu.
Przez boczne wejście od zakrystyi weszli Budziszowie i Rokszycki do wnętrza nawy i zajęli miejsca w jednej z czterech ławek, ustawionych dla »honoratiores« przy obu mucach rozległego presbyteryum. W tej części kościoła, odgrodzonej balustradą, tłum był rzadszy, bardziej z miejska ubrany, przeto pospolitszy.
Ale piękniejsza chwała Boża biła od ludu, klęczącego wzdłuż ogromnej nawy dwoma zastępami: ciemnym z mężczyzn i kwiecistym z niewiast. Rozłączał je szpaler środkowy, strzeżony przez »bratczyków« w liberyi kościelnej, z których każdy dzierżył poważnie latarnię, osadzoną na wysokiem drzewcu. Kto chce oglądać powagę i krasę ludu litewskiego, niech przyjeżdża na mszę niedzielną do Wiszun.
Pułk męski klęczał w skupionej zadumie. Głowy rozliczne, częściej jasnowłose, mówiły, każda po swojemu, o spokoju sumienia. Trudnoby je posądzić o instynkty drapieżne, o zaborcze ruchy zbiorowe, o nerwową niecierpliwość rewolucyjną. Marzące błękitnie, kwitnące spokojnie, czasem zastygłe w biernej zaciętości, twarze te były krewne typu prasłowiańskiego.
Kolumna niewiast wysuwała na front najpiękniejsze. W ogromnym kobiercu szat barwnych, białych »namiotek«, kwiatów świeżych, trzymanych w ręku i upiętych we włosy, zalotne oczy i różane cery młodych Litwinek błyszczały, nie zwyciężone przez nadmiar barw otaczających. Czy się pochyliła która niedbale, zrzucając na ramiona chustę z rozgrzanej głowy, czy skamieniała w czołobitnym pokłonie, dorysować było można szlachetną linię ciała o długiej goleni i spadzistych barkach.
A od całej nawy, szczelnie zajętej przez lud, wiał świeży zapach chleba i ziela, nie kłócąc się z wonią kadzideł.
W kolatorskiej ławce modliła się naprawdę przykładnie tylko Aldona, zwrócona twarzą do ołtarza, uważna na dzwonki mszalne. Hieronim Budzisz, mieszcząc z trudnością długie nogi między ławą a pulpitem, siedział boczkiem skulony, jednak z powagą. Ale dwaj koroniarze, dostawszy, jak na pokusę, miejsca w pobliżu kwietnego łanu dziewczęcego, nie mogli się powstrzymać od niewczesnych tutaj studyów ludoznawczych. Pan Apolinary raz po raz wynajdywał w tłumie jakąś twarzyczkę, ślicznie na niego zagapioną, a po chwili, czując, że sam nabiera rozmazanego wyrazu, odwracał się stanowczym ruchem, marszczył brwi, zjeżał wąsy, siląc się na poważny, odpowiedni do sytuacyi profil. Nareszcie, aby uniknąć zapomnień, chwycił za książkę do nabożeństwa, leżącą na pulpicie, i zaczął w niej czytać napotkane przypadkiem psalmy pokutne.
Ale i z klęczącego tłumu kobiet setki oczu ciekawych zwracały się uporczywie ku ławce kolatorskiej, na miejsce, gdzie siedział Kazimierz Rokszycki. Ten, swoim zwyczajem, nie udając nigdy nic, spoglądał prosto tam, gdzie go oczy ciągnęły nieraz zdybał wyiskrzone ku sobie błękitne oczy i usta półotwarte, wpadające w uśmiech porozumienia. Piękna Litwinka, przy takiem spotkaniu, zwracała nagle oczy na boczne ołtarze, kręciła się pod palącym wzrokiem pięknego, nieznajomego panicza, a ujść nie mogąc inaczej, kryła twarz zapłonioną, padając w głęboki pokłon.
Opar kadzideł i senny głos organów kołysały lubo; niejeden się zapamiętał w modlitwie, inny i usnął w służbie Bożej. Kazimierz, pod wpływem kołyszącej atmosfery, spoważniał wkrótce, przestał się rozglądać, wzrok utkwił w górne gzemsy kościelne.
Od czasu przybycia swego na Litwę mierzył ten kraj okiem, zgłębiał rachunkiem, obejmował rozgrzanem sercem: liczył widoczne i ukryte skarby ziemi i narodu. I przejmowała go duma, że ta piękna, poważna kraina, zniewolona niegdyś chrześcijańskim podbojem, bo pokrewieństwem duszy zbiorowej i dążeń historycznych, skojarzyła się z Polską i zakwitła z nią dwukwiatem jedynym w dziejach.
Litwa przyjęła — dumał — wiarę naszą, obyczaj nasz, kulturę naszą bez niewoli, ani ukorzenia i pięciowiekowym namysłem utwierdziła się w przekonaniu, że uczyniła dobrze. Ani cienia zdrady, ani jednego buntu do przedwczoraj jeszcze... I my względem niej win nie mamy. Nie szczepiliśmy naszej kultury po prusku, dawaliśmy Litwie do wyboru język nawet urzędowy, aż sama porzuciła niedołężne narzecza, aby się stać ogrodem mowy polskiej, wybujałym w takie dęby, jak Mickiewicz. Rozłączaliśmy nasze skarby i wojska; nie przeciągaliśmy nigdy ukazem soków pożywnych z pod Niemna nad Wisłę; łączyliśmy się dobrowolnie ku wspólnej obronie. Win wzajemnych względem siebie królewskie Siostry nie mają...
Jak rój much natrętnych przeleciały przez pamięć Kazimierza zadawnione, jedne marniejsze od drugich, uszczypliwe przytyki do Litwinów, miłe Koroniarzom, ostrzącym języki na bylejakim przedmiocie. Poważni Litwini mają cienką skórę, są pamiętni uraz.
— Ale mądrzy — odpowiedział Kazimierz z przekonaniem za Litwę.
Skąd Je pomruki? Skąd te nagłe niechęci, wybuchające przeciwko nam z łona młodej Litwy? Gdzie wzięły początek prądy separatyzmu?
Spojrzał na łan klęczący.
Nie pośród ludu. Niema większego oddalenia między tym ludem a nami, niż to, które istnieje między chłopem mazowieckim lub wielkopolskim a szlachtą tejże rasy. Są różnice kultury, różnice ekonomiczne, zawiści klasowe... Mniejsze chyba, niż nad Wisłą? (idzie na tych pogodnych twarzach zdybać zawiść? Jak tych bogatych, dalekich od miast włościan posądzić o pożądanie innego losu, niż błogi ich los oraczów pięknej, wdzięcznej, własnej ziemi? Przyszli tu oto do wspólnej z nami świątyni, fundowanej przez Budzików, rozgrzać wiarę swoją — wiarę naszą — ładować się w Panu, że żyją w dostatku i spokoju... Jeżeli i tu powstała, jak gdzieindziej, haniebna rozterka między mniejszym i większym posiadaczem, to poduszczona przez obcych. Już znikła, a nigdy nic wspólnego nie miała z nienawiścią plemienną.
Różnica języka?.. Ależ język litewski pozostał dobrowolnie, bez wszelakiego ucisku z naszej strony, mową gminu. W iluż krajach, w ilu nawet ziemiach polskich klasa kulturalna zaledwie rozumie mowę ludu! I hodujcie sobie, rozwijajcie swój śpiewny język! Ponmijcie tylko, jaką mowę przyswajał sobie od wieków każdy większy z was, gdy wyjrzał na świat szerszy; nie wypierajcie się połowy braci waszych rodzonych, którzy i do chaty wprowadzili mowę polską...
Kazimierz mówił to już w dal, do jakichś ludzi tu nieobecnych, do pismaków i rzekomych przywódców ruchu ludowego na Litwie. Bo ci, którzy tu klęczą, nie śnią zapewne o wyzwoleniu się z pod przemocy... polskiej. Słyszeli coś o tem od nowych rzeczników duchownych i świeckich, ale do serca nie wezmą. Przez powolny, lecz pewny rozum pozostaną przy dawnej wierze i dawnem przymierzu. Ruch samego ludu w kierunku separatyzmu wydał się Kazimierzowi niemożliwym, a podżegacze marnymi i nielicznymi. Więc rozpromienił czoło otuchą, zataczał marzeniem coraz szersze kręgi, obejmował przyszłość wspólną, światłą i mocną.
Ale i on, choć młody, przeżył już konstytucyę i rewolucyę, doświadczył, jak trudno uprosić Boga o wschód słońca dla upośledzonych narodów. I szukał w oczach klęczących Litwinów, czy są godnymi ojców synami, czy modlą się o to samo?..
Zagrały organy głośny finał i umilkły. Powstały gęstsze dymy od ołtarza z rozżarzonych kadzielnic. Cisza, która zaległa, wyrywała się do pieśni. I ukląkł kapłan przed stopniami ołtarza i rozwiązał pragnące usta tłumu, intonując samotnym głosem:
— Szwintas Diewe[2]!
Nuta padła na klęczący zastęp męski, jak pierwszy podmuch orkanu. Zbudziła ton czysty, już potężny, ale płynący niby z oddalenia, rosnący w chóralną moc. Wzmagał się coraz harmonijny dech suplikacyi, przelewał się już grzmotem i począł się znowu rozpływać decrescendem olbrzymiego westchnienia.
Jeszcze nie skonał pod wysokim stropem, gdy nutę w wyższej oktawie podchwyciły głosy kobiece. Jakby na falę, dopiero grzmiącą, która umilkła, zleciała świegotliwa chmura ptactwa i, chwyciwszy ton, niosła go wyżej rozełkanym lamentem.
Przeleciała — i wybuchły znowu grzmoty chóru męskiego, nastrojone zgodną, spiżową potęgą.
A milknące wołanie mężów nowym zgiełkliwym wybuchem podtrzymywały niewiasty:

Od powietrza, głodu, ognia i wojny
Zachowaj nas, Panie!

I niosła się pieśń ogromna dwoma hufcami, mocując się z Panem zastępów przewoźną modlitwą.
Wspomniał Kazimierz, że o tej samej godzinie grzmi ta sama pieśń dzisiaj z milionów piersi na przestrzeni od Karpat aż po Niemen i Dźwinę. I rzucił się w chór wołający mężów całą siłą gł osu swego męskiego, całym zapałem duszy swej, pragnącej uszczęśliwienia milionów.
Nieśli pieśń w górę aniołowie trębacze wysoko, przez ukośne strugi słoneczne, poza sklepienia; a gdy przebrzmiało wołanie ostatnie, przysiedli na górnych gzemsach aniołowie ciszy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Gdy wychodzili z kościoła obaj Budziszowie, pan Apolinary zatrzymał się przed głównemi drzwiami, z których sypał się wesołą czeredą po schodach tłum szary i barwny.
— Oto nasi śpiewacy! — mówił, lustrując mokrem jeszcze okiem mijające gromady.
I pan Hieronim mrugał niezwykle oczyma, obejmując co chwila jasne głowy, schylające się do rąk jego wielkich, ojcowskich.





  1. »Ochmistrzynią« nazywają w Kowieńskiem osobę, zarządzającą gospodarstwem kobiecem we dworze wiejskim. To, co w Królestwie »szafarka«.
  2. Święty Boże!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.