Unia/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Unia |
Podtytuł | Powieść litewska |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1910 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ludzie, mieszkający nad takiem jeziorem, jak Wiszuńskie, nasiąkają błękitem: mają nad czem się zadumać, gdzie puścić w dal swe instynkty kontemplacyjne. A kiedy życie, które i tu zbliża się swym zgiełkiem, walką i targowiskiem, zamąci im na chwilę spokój, wracają nad swe jezioro po samotne odpocznienie.
Żywym przykładem takiego usposobienia był Hieronim Budzisz. Urodzony tutaj, domator zawołany, agronom nie postępowy, mieszkał w Wiszunach od lat pięćdziesięciu kilku, biorąc zaledwie platoniczny udział w niecierpliwych ruchach swej epoki. Słuchał i czytał, nie kwapiąc się, zbierał liczne spostrzeżenia, ale rzadko je komu objawiał słowem lub pismem. Gadał obszernie tylko ze swem jeziorem, widocznem zewsząd w cudnych przemianach swych zarysów i oświetleń: z okien wysokiego dworu i z pól wzgórzystych.
Inaczej zapatrywała się na jezioro i na świat małżonka Hieronima, pani Antonina z Kurko-Ciecierowiczów Budziszowa, która tylko pół wieku swego przebyła w tej okolicy, pochodziła bowiem z pod Mińska. Od ślubu swego, odbytego w Wilnie przed dwudziestu z górą laty, pani Antonina zjechała do Wiszun i przeważnie tutaj osiadła. Ją także magnetyzowało zapewne jezioro. Zachowała jednak tęsknotę za odmienną Litwą, topograficznie mniej piękną, ale za to, w jej mniemaniu, kulturalniejszą. »U nas na Białejrusi« — pozostało w jej ustach symbolem jakiejś wyższości i ofiary, uczynionej ze swej osoby. Była jednak nie tylko wzorową małżonką swego Hieronima, chociaż go miała sobie za baj bardzo — lecz i krzewicielką kultury w szerokim promieniu od Wiszun, nader ruchliwą, o ile na ruch pozwalała jej tusza, której wcześnie nabyła. Dawniej podobno ładna, dzisiaj zatraciła wszelkie wspomnienia greckie w swej postaci ociężałej, zbyt rozrośniętej i zaniedbanej. Chodziła, opierając się na lasce, a wielka jej głowa z gładko uczesanymi włosami, ze śmiałem, przenikliwem spojrzeniem, z otłuszczonym podbródkiem, zdawała się należeć raczej do statysty rodzaju męskiego. Wymowę też miała trybuna ludowego, zawsze gotową i ujarzmiającą. Pan Hieronim coraz trudniej mógł jej sprostać w dyskusyi.
Ale od paru dni bawił tu pan Apolinary, szermierz na języki godniejszy. Do niego zwróciła pani Antonina cały arsenał swych »światopoglądów«. On służył jej zrazu chętnie przez zasadniczą dworskość obyczajów, wkrótce jednak zmiarkował, że całych sił przyjdzie użyć, uzbroić się w całą swą przytomność i powagę, aby skutecznie odeprzeć wycieczki kuzynki przeciw ideałom nadwiślańskim.
— Najwyższą cnotą społeczną jest sprawiedliwość — dowodziła pani Budziszowa. — Wszystkie porywy zbiorowe, opierające się na poczuciu odrębności plemiennej, są uprawione. Nie należy sztucznego pojęcia »państwo« kłaść ponad przyrodzone uczucie »plemię«.
— Zapewne, zapewne, kuzynko dobrodziejko, sprawiedliwość jest wielką cnotą.
— Ja mówię, kuzynie, o sprawiedliwości społecznej. Panowie Polacy żądacie wiele dla siebie, a nie uznajecie naszych żądań.
— Chce kuzynka powiedzieć: my z Królestwa? Owszem, w naszych zabiegach o autonomię Królestwa dodawaliśmy zawsze: »z uwzględnieniem potrzeb Polaków na Litwie«.
— To zawsze o Polakach mowa, kuzynie. Ależ trzeba zadość uczynić i uprawnionym popędom innych plemion.
— A to gdzie, kuzynko dobrodziejko? Chyba w innych krajach?
— Przepraszam. U nas na Białejrusi żądamy autonomii białoruskiej; tutaj — autonomii Litwy etnograficznej.
— A cóż nam, choćby naprzykład Budziszom, po takich autonomiach?!
— Trzeba być szczerym obywatelem swego kraju. Ja, choć Białorusinka, wyszedłszy za Litwina, poszłam za narodowością męża i jestem dzisiaj szczerą Litwinką.
— Co innego solidarność małżeńska. Gdyby kuzynka wyszła, z przeproszeniem, za Chińczyka, musiałaby zostać Chinką. Ale cóż to za odrębne narodowości: Litwin i Białorusin? Toć i ja Mazur, a wszyscy jesteśmy Polakami.
Pani Antonina z Kurko-Ciecierowiczów Budziszowa przymrużyła oczy, jakby zmierzyć chciała przepaść, dzielącą ją od krewnego z Korony. Przez tę przepaść rzuciła most pojednawczy:
— Rozumie się, że my, szlachta, mamy poniekąd wspólne interesy z wami, ale w naszej epoce »miarodajne« są dążenia ludu. Lud tutejszy chce czego innego.
— Czyż doprawdy?
Po drobnych obustronnych ustępstwach oboje nie ucieszyli się jednak. Pani Antonina powstała i prowadziła pana Apolinarego przez ogród do jeziora, gdzie zarzucono dzisiaj niewód »na szczęście gości«.
Szła wolno, opierając się na lasce, a na głowę rzuciła zwykłą chustkę od nosa, aby się uchronić od słońca. Chustkę wiatr zrzucał, Apolinary ją podnosił. To znów przystawała zdyszana, gdyż, pomimo swej tuszy i utrudzającego pochodu po wzgórzu, nie przerywała rozmowy politycznej:
— Przyzna kuzyn, że każde plemię, gdy dojdzie do samopoczucia narodowego...
Kuzyn przyznawał już wszystko, zawojowany bardziej przemocą, niż wdziękiem pani Antoniny. Myślał zaś:
— Jak ja lubię łapać ryby!
Jezioro już było blizko, już pachnęło, a pani Antonina szła tak rozpaczliwie powoli!
∗
∗ ∗ |
Kazimierz z Aldoną dawno już poszli nad jezioro i, wsiadłszy do łodzi z dwoma rybakami, odbili daleko od brzegu. Jasna bluzka i słomiany kapelusz panny Budziszówny ubierały smolną łódź w plamę świetlną, wesołą, która drżała znów niżej, rozchwiana, idąc w głąb fali, tylko pod łodzią ruchomej. Ciemny zresztą ładunek sunął po wodzie sennie, z rytmicznymi błyskami dwóch powolnych wioseł.
Była to łódź, zagarniająca toń, połączona zatopionym już niewodem z drugą łodzią parzystą, tkwiącą u brzegu na kotwicy. Na tej drugiej łodzi dwaj rybacy pilnowali prawidłowego rozkręcania się powrozu z korby, na której pękatem, coraz topniejacem wrzecionem namotana była lina niewodu. A łódź, sunąca w dal, przystrojona tak sielankowo, zataczała przecież podstępny łuk obierzy łowieckiej.
Kazimierz i Aldona zdali całkowicie kierunek połowu na doświadczonych rybaków, a sami królowali sobie spokojnie nad modrą przestrzenią. Aldona, porozumiawszy się z ry bakami po litewsku, ostrzegła Kazimierza, że cicho trzeba siedzieć przy objeżdżaniu toni.
Więc siedzieli cicho od chwili wyruszenia, patrząc zrazu na lilie wodne, których gaj poziomy otwierał się płynnie przed dziobem łodzi i zwierał się za nią znowu, zaledwie potargany. Na dalszej wodzie nic się już nie działo po wierzchu, oprócz gry świateł, za to w głębi coraz mroczniejszej rudo-zielone porosty zdawały się łazić po dnie łapami kosmatych potworów. Już i tych nie widać, tylko przepaść zieleniejącą, do której przesącza się tu i owdzie niby deszcz świetlisty i okaże w krótkim przebłysku znikające dziwy.
— Głęboko tutaj? — zapytał Kazimierz.
— Cicho!..
Przez wierzchnią warstwę wody śmignie czasem wędrowna gromada stynek, rybiego drobiazgu, rój srebrzysty, wysiany może na zwiady pod groźny cień łodzi przez zaniepokojone w głębiach grube ryby. Jedno znaczniejsze maleństwo odłączy się od stada, zawiśnie w słonecznym pasie nieruchome, mierząc łódź nie gasnącem okiem, aż, najadłszy się trwogi, pierzchnie krętą błyskawicą w głębsze cienie.
— Takie mamy łowić? — szepnął znowu Kazimierz, wskazując z uśmiechem na niewinną stynkę.
— Zależy od naszego szczęścia... od szczęścia gości — odpowiedziała Aldona.
Łódka, zatoczywszy łuk po jeziorze, zbliżała się do półwyspu, ocienionego lasem.
Tu się okazał plan łowiecki rybaków: zagarnęli jak najszerszą przestrzeń jeziora, o ile starczyła lina, pragnąc zapędzić jak najwięcej ryb do zatoki, ograniczonej przez półwysep i przez brzeg parkowy. Od szerokich wód zagrodzili już wylot matnią, rozciągniętą między dwiema łodziami, z których jedna stała przytwierdzona do brzegu parkowego, druga dobiła do półwyspu.
Rybacy, cisi dotychczas, jak przewoźnicy Erebowi, jęli teraz głośno trzaskać drągami wioseł o brzeg łodzi, a łopatami po wodzie, taki sam manewr wykonali rybacy na drug!ej łodzi — i poszła wymiana hałasów, zdwojona przez echo od drzew do drzew. Było to zarazem hasłem, że cisza już nie obowiązuje na łodziach.
— Straszą rybę od brzegu — objaśniła Aldona.
— Rozumiem — odrzekł Kazimierz. — A tam idzie matnia.
Wskazywał na wygładzonej wodzie szereg punktów ciemnych od strony pełnego jeziora. Były to drewniane pławki, znaczące górny brzeg matni, obciążonej od dołu kamieniami.
Rybacy znowu ucichli, zarzucili kotwicę na brzeg półwyspu i, chwytając na przemianę za kołki od korby, pracowicie namotywali na nią mokry sznur, który przyciągał sieć do zatoki.
— Dobrze będzie? jak myślicie, Żumbakis? — zapytała Aldona po litewsku starszego rybaka.
— Ne żinu, panitia[1].
Rokszycki, który codziennie czynił postępy w języku litewskim, zrozumiał i uśmiechnął się:
— Wie pani, że o Litwie można powiedzieć: piękna kraina, w której rozbrzmiewa »ne żinu«.
— To zamiar znowu satyryczny?
— Prosta uwaga — może być nawet i pochwałą. Lepiej powiedzieć: nie wiem, gdy się wątpi, niż powiedzieć: wiem, gdy się nie wie.
— Więc czegóż pan chce od tego rybaka?
— Nic... chciałbym, żeby wiedział.
— To może aluzya do uświadomienia ludu?
— Poniekąd. Przyszło mi to na myśl, gdy obchodziłem pola wasze z ekonomem. Zaszedłem i do szkółki i do warsztatów tkackich, spotkałem dużo włościan rozmaitych wieków. Piękny i dobry lud. Zbudowany też byłem, ze wszędzie znać rękę pani, że wszędzie wspominają »naszą panienkę«.
— Ach! ja sama chciałam panu to pokazać! — rzekła, rumieniąc się, Aldona.
— Powrócimy tam razem jutro, jeżeli łaska. Chciałem nawet panią o parę rzeczy zapytać. Czy szkółka jest dworska, przez dwór wiszuński założona?
— Założyłyśmy ją z matką bez niczyjej pomocy.
— To jest zapewne i wykład języka polskiego?
Aldona spojrzała ze zdziwieniem:
— Niema, panie. Przecie tu lud czysto litewski...
— Ale kultura płynie ze źródła czysto polskiego.
— Powracamy do naszej pierwszej rozmowy. Widzę, że pan uparty, jak Litwin.
— Jak Polak, proszę pani. My, to jest: pani i ja, bośmy przecie jednego pochodzenia, należymy do narodu najupartszego na świecie. Nie w drobiazgach, ale w swych wiekowych dążeniach.
Gdyby Aldona, która się miała za zdecydowaną stronniczkę odrodzenia Litwy, usłyszała takie zdanie od niezgrabnego sąsiada, zaprotestowałaby energicznie. Ale Rokszycki, gdy to mówił, był bardzo piękny. Upór, którego bronił, błyszczał w oczach jego pociągającym blaskiem. Więc Aldona rzekła stanowczo:
— Kiedyż panowie nie znacie kultury litewskiej...
— Znamy ją, pani. Dała nam ogromnych ludzi, choćby tylko tych, którzy spoczywają na Wawelu. Ale ci dobrowolnie przestali mówić po litewsku.
— To chwała dla Polski, ale krzywda dla Litwy.
— Nie, pani. To chwała Litwy przez Polskę i Polski przez Litwę.
Aldona patrzyła przez chwilę bez uśmiechu w jasne oczy Kazimierza.
Rybacy pchali teraz łódź z wielkim wysiłkiem wzdłuż lądu, skrócając ciągle korbą linę niewodu. Wreszcie jeden wyszedł na brzeg i wlókł za sobą łódź na powrozie.
— Trzeba im ulżyć — rzekła Aldona — wysiądźmy.
Kazimierz zgrabnie skoczył na brzeg, chwycił za powróz z rybakiem i przyciągnął łódź na twardy ląd. Aldona mogła już wysiąść suchą nogą.
Znaleźli się pośród lasu na półwyspie. Czy przyroda zasiała ten las, czy go zasadził niegdyś który z Budziszów, dziedziców Wiszun — już zapomniano we dworze. Ale ponieważ ten wielki bukiet drzew był ograniczony przez wodę, a z lądem stykał się tylko wązkim pasem mokrej łąki; ponieważ nie tknęła pni jego siekiera, a murawy ani kosa, ani graca ogrodowa — była to niby próbka puszczy, rzucona pośród jeziora. Lądując z łodzi, wpadało się bezpośrednio w gęstwinę pierwotną, tuk splątaną i ciemną, że ogarniała wchodzącego atmosfera bajek, a jeżeli był myśliwym, przeczucie, że można się tu spotkać z gniazdem wilczem, z ptakami nieznanych kształtów i wielkości. Według podania gnieździły się tu przed laty białe czaple, których pióro kołpakowe kosztowało dukata. Dzisiaj, gdy już kołpaków nie noszą ludzie, nie zlatywały i białe czaple na ostrów. Ale lada rok mogły powrócić, bo ostrów był przygotowany wybornie na ich przyjęcie: wierzchołkami drzew dosięgał szlaku wysokich kluczów powietrznych, a gąszczem nieprzebytym osłaniał ląg i zasadzki na ryby.
— Macie tu państwo piękny kraj — mówił Kazimierz — taki młody!
— Ale dla pana, widzę, niesympatyczny?
Kazimierz szeroko otworzył oczy:
— Skądże pani to wnosi?
— Tak... pan przywykł zapewne do miast...
— Owszem, urodziłem się na wsi, mieszkam głównie na wsi.
— W takiem zaciszu, jak my tu mieszkamy, nie potrafiłby pan zapewne długo pozostać?
Na zapytanie podobne odpowiada zwykle człowiek dobrze wychowany gorącą pochwałą kraju i mieszkańców. Jednak nad takiem jeziorem, w tej ciszy leśnej słowa zwyczajne mogłyby paść, jak na struny, rozdźwięczyć się; nastrój był jakiś obowiązujący. Więc Kazimierz, pomyślawszy niedługo, odpowiedział żartobliwie:
— Ne żynu, panitia.
— Oj, jak szybko nauczył się pan po litewsku!
Twarze rybaków zwróciły się od łodzi, uśmiechnięte na dźwięk mowy rodzinnej z ust nieznajomego. Holowali łódź, brodząc przez trzciny. Nieco wyżej, po suchym już lesie, ciągnęła się wiązka drożyna wzdłuż brzegu. Aldona poszła po niej pierwsza, drugi Kazimierz.
Co parę kroków zagradzały ścieżkę krzewy różne, dążące bujnemi odroślami do światła i wody. Aldona dawała czasem nurka pod wystające gałęzie, a czasem odgarniała je rękami i oglądała się za siebie, czy, puszczając nagięte, nie ugodzi w idącego za nią Kazimierza.
— Niech pani puszcza gałęzie, już ja się obronię.
Spotkali po drodze krzak, opleciony całą plejadą kwitnących powojów, naniesionych tu zapewne z dworskiej góry. Aldona przystanęła i narwała garść barwnych kielichów.
Idąc dalej, upuściła jeden kwiatek, potem drugi i trzeci. A gdy zatrzymali się, aby nie wyprzedzać powoli wlokącej się łodzi, Aldona spojrzała na ręce i ubranie Kazimierza, spodziewając się ujrzeć przy nim rzucone kwiaty. Nie podniósł.
— Nieuważny, czy nieczuły? — myślała, postępując dalej.
Minęli gaj i wchodzili na nizką łąkę, po której od jeziora rozrastały się wysokie miecze ajeru. Pod nogami uginał się grunt mszysty, rudawy; chrupała soczysta kostka, pasorzyt łąk mokrych, a ślady poczęły napływać mętną wodą.
— Trzeba siąść do łodzi. Już my wyciągniemy ją i z panienką na suchy brzeg — namawiał rybak po litewsku.
I podawał rękę do pomocy, bez wszelkiej uniżoności, jedynie przez uprzejmość i obawę, aby panienka nóg nie zamoczyła.
Aldona wsiadła do łodzi. Kazimierz tymczasem, z widoczną wprawą i zwinnością, pobiegł przez łąkę, skacząc z kępy na kępę, aż wydostał się na brzeg twardy, który ławą żwiru spływał ku jezioru. Nieopodal już stamtąd stała druga łódź na kotwicy.
Spojrzał na Aldonę uśmiechniętą, siedzącą na najwyższym brzegu łodzi, wleczoną przez dobrowolnych niewolników, niby w tryumfie jakimś sielskim. Zbierała w sobie radość krajobrazu, urodzona z jeziora, tchnąca jego słodkim spokojem.
W tej chwili ujrzał od strony dworu obraz innego zgoła stylu. Ze stromych wzgórz parkowych staczała się grupa pana Apolinarego z panią Antoniną. Ona, z białą chustką na głowie, macała ostrożnie nogą spadzistą ścieżkę. On, o krok niżej, w kapeluszu z piórem, z naprężoną łydką, udawał biegłego górala, ale i sam, podwójnym obarczony ciężarem, tracił chwilami pewność kroku.
Gdy się ujrzały obie pary nawzajem, mężczyźni zaczęli wywijać kapeluszami, a panie powiewać chustkami. Aldona wysiadła na brzeg i stanęła obok Kazimierza, dumnie ja koś, radośnie, że się pokazuje obok niego w świetle pięknego dnia, w krasie rumieńców młodości. Poruszono się nieco na spotkanie mamy i wuja, i niebawem obie pary zeszły się nad jeziorem na miejscu, gdzie miano wyciągać sieć. Pan Apolinary spocony, zahukany jakiś i rozżalony, spoglądał na Kazimierza oczyma, które zdawały się mówić:
— Gdybyś wiedział, com wycierpiał tam na górze, podczas gdy ty... wy... tutaj...
Ale pociągnął świeżości jeziora i zatopił się w pociesze wyzwolenia.
Obie łodzie stanęły teraz jedna przy drugiej, utwierdziły się mocno na kotwicach przy brzegu, a czterej rybacy zgodnym wysiłkiem obu korb przyciągali szybko matnię, widoczną już nie tylko z powodu pławek. Razem z pławkami zbliżał się pas wody wzburzony, jakby miał zaraz zakipieć: to z głębi jeziora szedł na powierzchnię dreszcz od miotania się ryb, ujętych w matnię.
— Dużo tego musi być, ale zapewne drobiazgu — rzekł Kazimierz — nie widać podskoków grubej ryby.
Jakby w odpowiedzi na tę wątpliwość rzucił się w tej chwili duży szczupak, ukazując aż nad powierzchnią czarno-srebrny skręt ślizkiego ciała. Chciał, widać, przeskoczyć przez górny kraj matni — ale opadł z wielkim pluskiem przed matnią.
— Nie ujdziesz, złodzieju! — zawołał Żumbakis.
Oczy starego Litwina, spokojne dotąd, jak jezioro, zaczęły błyskać, twarz mu się ożywiła chciwą zaciętością łowca, a wargi wydłużyły się pożądliwie. Inny młody rybak, płowy, jak len, otwierał nadmiernie usta i powzdychywał drapieżnie. Wszyscy zresztą, na łodziach i na lądzie, pochłonięci byli przez mniej lub więcej namiętne oczekiwanie.
Sieć, już blizka, gotowała się bałwanem. Podbierali rybacy już rękoma jej boki obmokłe, srebrzone gęsto uwięzłym w okach drobiazgiem wodnym: płociną, kiełbiem, kolczastą stynką, smaczną, choć małą, okleją, splamione tu i owdzie przez czarnego raka, trzaskającego konwulsyjnie ogonem o pancerz. Podbierali uważnie i przebiegle dolny kraj sieci, czyniąc z niej powoli wielki wór, pełen dobytku. Podnieśli go nareszcie nad wodę między dwoma dziobami łodzi. Zakotłowało się w sieci, skłębiło, zachlupało rozpaczliwie i rozgłośnie.
— Pokazać!.. Pokazać grubą rybę! — wołał pan Apolinary do rybaków, którzy jęli koszami czerpać ryby z sieci i rzucać je w łodzie na dno, po otworzeniu środkowych pomostów.
Były skrzelowatego rodzaju niezliczone odmiany: ciemne leszcze, ościste okónie, okrągłe i ślizkie piskorze, płaskie karasie i rozmaitych rozmiarów zbóje wodne: szczupaki. Jednego z tych, herszta, chcieli rybacy okazać tryumfalnie; więc młody chłop zstąpił do wody, pochylił się nad siecią i całym wysiłkiem tęgich ramion wychwycił oburącz z kłębowiska ogromne cielsko szczupaka. Ważył zapewne ze trzydzieści funtów. Ale gdy go tak zdławionego podniósł do góry wśród aprobacyjnego szmeru zgromadzonych, chytry litewski rekin, udający omdlałego, skurczył się błyskawicznie w pierścień i runął w wodę. Na szczęście chytrzejsi litewscy rybacy podnieśli uprzednio wysoko brzegi sieci naokoło, i ogromny szczupak znalazł się napowrót w matni.
Ale rybak, który go trzymał przed chwilą, podniósł dłoń do ust, potem ją oglądał i mruczał ponuro:
— Ot, pies jaki!
— Ukąsiła go bestya! — zawołał z brzegu pan Apolinary.
Aldona wyjęła z kieszeni chusteczkę i po dała ją do obwiązania ręki młodemu rybakowi. Ten przyszedł do niej, brodząc po wodzie, skłonił się wdzięcznie, przyjął chustkę, owinął nią zakrwawioną rękę i powrócił do roboty. Wyjął nóż z kieszeni, narychtował, a potem, schyliwszy się szybko nad siecią, żgnął mściwie nieprzyjaciela pod ziejące, krwawe skrzele.
Ubezwładnionego potwora wrzucono do łodzi, a za nim sypało się przeróżnej zdobyczy koszów jakoby trzydzieści.
Dopisało »szczęście gości«.