Unia/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Unia |
Podtytuł | Powieść litewska |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1910 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Czy są konie z Wiszun?
Milczenie przeciągłe zaległo po tem zapytaniu, rzuconem przez pana Apolinarego z tylnych schodków małego dworca kolei żelaznej. Między drewnianym budynkiem stylu urzędowego i parkanami jednej z nim maści, na zabrukowanym dziedzińczyku stało kilka furmanek, a raczej małych skrzynek, rozwartych ku górze, wypchanych sianem, zaprzężonych każda w jednego niepozornego konika, pod półobręczą »duhy«. Nie mogły to być furmanki z Wiszun, wysłane dla przewiezienia oczekiwanych gości.
— Spóźnił się zapewne furman boćwina — niecierpliwił się Apolinary.
Kazimierz Rokszycki tymczasem gwizdał, strzelając wesoło oczyma po widniejących opodal pagórkach, pokreślonych różnobarwną szachownicą zbóż, ubranych w górne i wędolne gaiki.
— Zamiast gwizdać, Kaziu, lepiejbyś zakręcił się po tej zakazanej stacyi i dowiedział się, gdzie u kaduka są, czy będą konie dla nas?
— A prawda... Przecie depeszę sam wysłałem wczoraj rano, tłómacząc najdokładniej, że przyśpieszamy nasz przyjazd. Trzeba się dowiedzieć, kiedy odesłano depeszę.
Poszedł do kancelaryi zawiadowcy i po pięciu minutach powrócił do pana Apolinarego, zhnosząc się od śmiechu.
— Wie wuj... to przecie wysoka humorystyka!... oddano mi moją depeszę z grzeczną propozycyą, abym ją odwiózł sam, jeżeli jadę do Wiszun! Ja im tłómaczę, że to właśnie mój telegram z prośba o konie na dzisiaj, a jakiś Olimpijczyk, pijący herbatę w rozpiętym mundurze, objaśnia mi w języku państwowym, że trudna rada: nie było sposobności.
— Do kroćset dyabłów! — zaklął pan Apolinary — gdzie ten urzędnik?
— Co nam po urzędniku, wuju? Koni trzeba szukać do najęcia.
Posługacz kolejowy, rosły, ale miękki chłop, gawronił przed siebie z podniesioną głową, jakby oczekiwał cudownego zjawienia się skądsiś powozu. Po dłuższej obserwacyi horyzontu doszedł nareszcie do przekonania:
— Musi, kolaski nie będzie...
— A to... to poszukaj że gdzie, ośle jeden... bracie, jakiej bryczki nie pogańskiej do najęcia! — zaperzył się Budzisz na dobre.
Posługacz aż ugiął się przed tą energią wymowy, ułożył jeden na drugim dwa kuferki, które trzymał dotychczas w ręku, aż oba z hukiem stoczyły się po schodkach, naprawił swą niezgrabność, zdjął czapkę, aby lepiej podrapać się w głowę, i, westchnąwszy, rzekł:
— A to ja zbiegam do »uriadnika«, ci on nie da swojej kałamaszki? Szyrooka, panie, arszyna półtora.
— A zbiegaj, dobrodzieju, zabiegaj, podbiegaj, byłeś znalazł. Rubla ci dam, jeżeli wyszukasz możliwą furmankę.
Posługacz rzeczywiście pobiegł, uginając bardzo kolana, w kierunku kilku domów, stojących dwieście kroków od stacyi.
Budzisz i Rokszycki pozostali na miejscu w oczekiwaniu i teraz dopiero spostrzegli, że przygląda im się uważnie kilku włościan miejscowych. Ciemne ich kurty z samodziału, buty do kolan, płaskie czapki, używane na całej przestrzeni ziem polskich — nie naznaczały tego gminu jakąś miejscową odrębnością etnograficzną. Ale twarzy ich niepodobna było nazwać gminnemi: tchnęły głęboką uczuciowością; śpiewało coś w tych duszach tajemniczego, a pogodny spokój, bijący z oczu, przejmował uszanowaniem.
Budzisz zapatrzył się na te twarze i zaraził się od nich spokojem. Nie wybuchnął nawet, gdy posługacz kolejowy powrócił bezradny i oznajmił, że »uryadnik« pojechał w swej szerokiej kałamaszce na kiermasz.
— Trzeba brać, co jest — rzekł Rokszycki.
I zakrzątał się około zdobycia jakiegokolwiek wózka. Okazało się, że te, które stały na dziedzińcu, były do najęcia, a woźnice ich i właściciele od pół godziny już przypatrywali się poszukującym furmanki, nie proponując im swych usług.
Budzisz i Rokszycki obejrzeli wózki. Na jednym zmieścić się we dwóch razem z kuferkami było niepodobieństwem; postanowiono zrazu jechać osobno. Ale trzy mile drogi (jedni mówili: dwie, inni cztery) bez słodkiej gawędy wydały się obu towarzyszom nieznośnemi, więc, gdy Budzisz usadowił się już na głównem siedzeniu jednego z wózków, Rokszycki spróbował usiąść obok woźnicy, odwrócony od konia, i zapewniał, że siedzi bardzo wygodnie. Na drugim wózku umieszczono cały bagaż — i tak ruszono w podróż.
Srodze zadudniała kałamaszka po bruku, aż ciepłe mrowie poszło po krzyżu pana Apolinarego, ale, skoro wyjechała na drogę polną, przyrodzoną, potoczyła się gładko i nadspodziewanie szybko. Niepozorny w spokoju, krępy kuc żmudzki okazywał się zacnym koniem pociągowym: drobił tęgim kłusem po równej drodze, wspinał się energicznym stępem na pagórki, a schodząc z nich, trzymał dzielnie na zadzie kałamaszkę, obciążoną trzema ludźmi, dławiąc się pod wysoką duhą, która zsuwała mu się aż pod uszy i wieńczyła aureolą męczeńską głowę jego drobną, obowiązkową, z przymkniętemi boleśnie oczami. I znowu biegł, jak najęty, jak gdyby nigdy nic...
— Tęgi fornal, dobrodzieju mój! Widać Pan Bóg stworzył tutaj konia żwawego, żeby dopełnić człowieka, który ledwie się rusza — mścił się jeszcze pan Apolinary na Litwinach za doznane niepowodzenia na stacyi.
Kazimierz zaś nie żywił najmniejszej urazy do ludzi, ani do pięknego kraju, który poznawał. Aby ulżyć zacnemu koniowi, zeskakiwał, gdy droga szła stromo pod górę, albo przepastnie z niej się staczała. Postępował pieszo, to znowu w biegu wskakiwał na wózek zwinnym obrotem swych młodych nóg rozhulanych. Czasem urwał kłos przydrożnego zboża i okazywał go panu Apolinaremu; dziwili się dobrej ziemi i tłustym plonom. Czasem gałąź drzewa przyciągnął do siebie i oglądał liście z zaciekawieniem botanika.
— Oto, co tak pachnie, wuju, czem ciągle oddychamy: czarna olcha.
— A to dobre drzewo, myślisz?
— Nie wiem. Ale bujne, niech wuj patrzy, i pachnące.
— Powietrze tu wyborne — rzekł Apolinary — choć trochę zimniej, niż u nas o tej porze i przy tak pogodnym dniu.
— Bo i Bałtyk niedaleko.
— Prawda, że Bałtyk... Ale i tutaj po kraju mnóstwo wody. Tam... patrz, co za jezioro!
Kazimierz siedział odwrócony od konia, więc, aby dojrzeć to, co Budzisz wskazywał przed koniem, okręcił się żywo na swem miejscu, nogę jedną opierając na hołobli. A Budzisz powstał i oparł się o ramiona woźnicy. I patrzyli obaj rozjaśnionemi oczyma.
Ze wzniesienia, na którem się znajdowali, widać było rozległą, stalowo-błękitną taflę jeziora, ujętą we wzorzystą ramę brzegów zielonych niżej, a płowych, rudych, złotawych na pagórkach. Przejmująca rzewność i słodki zapach biły od wielkiej wody.
Pierwszy Apolinary wrócił z błękitów do chwili bieżącej, zauważywszy, w jak niewygodnej pozycyi siedzi Kazimierz.
— Ależ ty, biedaku, siedzisz, z przeproszeniem, jak pies na płocie!
— Nigdy wspanialej nie podróżowałem, wuju. Co mi tam wygodnym powozem jechać po naszej mazowieckiej równinie przez szare, nagie pola, gdzie całą ozdobą waląca się chata, chudy białodrzew i komin fabryczny! Tutaj to kraj, co kwitnie, gada, zaprasza, kocha...
— A toś mi się rozmarzył, chłopcze! Już cię tu kochają? co?
— Mówię o kraju. Pierwszy raz tu jestem, a czuję się u siebie. Pól tych nie znam, ale uprawne są po naszemu; chłopa nie rozumiem, ale to nasz brat. A niech wuj spojrzy na ten dwór przy jeziorze, czy nie naszego typu? A tamten kościół daleko, na górze? Cóż to innego być może, jeżeli nie polski wiek ośmnasty?
— Znaczny kościół, dobrodzieju mój. Ciekawym, jak się miejscowość nazywa.
Rokszycki sięgnął do kieszeni, dobył z niej coś, pochylił się nad tym przedmiotem, ukrywając go od Budzisza, i po chwili odezwał się do woźnicy po litewsku:
— Ar tamsta ne żyna, kur szita bażnicza?
— Ne żynu, panajtis[1].
— A ty skąd umiesz po litewsku? — spytał Budzisz Rokszyckiego.
— Ze słownika — odrzekł śmiejąc się Kazimierz, odwrócił się i podał książeczkę panu Apolinaremu.
— Proszę, proszę... toś się wybrał, widzę, na podbój Litwy.
— Nie na podbój, ale muszę się porozumiewać z ludem.
— Masz racyę; i mnieby się to przydało.
Tymczasem woźnica przemówił niespodziewanie po polsku:
— Panicz pytasz o ten kościół na górze?
— Właśnie.
— Kościół widny w Wiszunach.
— To do Wiszun już niedaleko?
— Daleko, pan. Prosto jechać nie możno: jedna jeziora, druga jeziora... Zimą to wiorst dziesięć, a latem dwadzieścia.
Podróżni ucieszyli się, że mogą rozmówić się z woźnicą choć łamaną polszczyzną, i zadziwili się zarazem, że chłop ani pary dotąd z ust nie puścił, choć już ujechano kilka wiorst.
— Dyplomata, widać — szepnął pan Apolinary — nawet się nie zdradził, że rozumie po polsku. Nasz Mazur jużby nas był zapoznał z calem życiem swojem i rodziny.
Wjechali w ulicę wioski niewielkiej, ale radującej oczy. Piękne chaty ze sporemi, rzeźbą otoczonemi oknami, z krytymi gankami, tonęły w zieleni sadów. Naprzeciw chaty stał zwykle »świren«[2], także ozdobiony i z przyźbą wspartą na słupach. W kwietnikach przydrożnych sterczały malwy i słoneczniki wśród zarostów niższego ziela, szerzącego po wsi dobrą woń mięty i pachnących groszków. Patrzyły tu i owdzie od progów jasne głowy kobiet i dzieci, wesoło senne. A u obu wylotów ulicy, i tu jeszcze, i tam dalej na rozstaju, wznosiły się błękitne i czerwone, błogosławiące okolicę ramiona krzyżów.
— Jak u nas wszędzie — mówił Kazimierz — tylko lepiej, czyściej, bogaciej... W pięknym kraju mieszka synowicą wuja.
— Tum cię przyłapał, Kaziu. To w tym kraju mieszka tylko Aldona dla ciebie? A Hieronim? a len?
— Wszystko razem, wuju. Nic dziwnego, że w takiej ramie widzi się raczej postać młodą i świeżą... Zresztą spotkaliśmy przed chwilą ładną dziewczynę trochę podobną... Wuj nie zauważył?
— Owszem, alem nie pomyślał o Aldonie.
Rokszycki zagadał sprawę:
— Co do lnu, to mi się zdaje, że tylko włościanie go uprawiają. Proszę spojrzeć: same małe działki przy wsi. A tam dalej, gdzie pola większe, nigdzie lnu nie widać.
— Wiesz co, Kaziu? — przerwał znienacka Budzisz — zdaje mi się, że czujesz powołanie do tego kraju. Ożeń się z Aldoną i siej len w Wiszunach!
— A to paradne! Ona się w wuju kocha, a ja mam się z nią żenić? Dziękuję za łaskę!
— Kocha się we mnie, mówisz? — uśmiechnął się Budzisz, któremu ten żart pochlebił. — Kiedy tak, to ja ci ją skaptuję, a ponieważ z moją Teklą rozwodzić się nie myślę, więc Aldonę wyswatam za ciebie, aby biedactwo chociaż w sąsiedztwie mogło mnie oglądać.
— Nie, wuju. Bez żartów, ja przyjeżdżam tylko dla studyów technicznych. Proszę mnie nie swatać.
— Jak sobie chcesz... To ci się nasza litewska Budziszówna nie podobała?
— Owszem; ładna panna, mądra. Trochę za mądra — wyrokuje nadto o sprawach społecznych. Ale co tam! drobiazg. Owszem, bardzo zajmująca panna.
— A zatem, dlaczegóżby?..
— Dlatego, że nie.
— Pokłóciliście się z punktu — to dobra wróżba. Ale przecie nazajutrz byliście w najlepszej przyjaźni. Sam widziałem, dlatego mówię.
— Bo można przecie rozmawiać z panną, jak z człowiekiem, nie tylko jak z samicą. To nawet byłoby jakoś ogromnie... fizyologiczne, ten cały plan. Sprowadził mnie wuj do Wilna, zapoznał z panną, importuje mnie teraz, jak barana do zarodowej owczarni...
— Co też ty bredzisz, Kaziu! Jedziemy, bo jedziemy: mamy inne interesy. A jakże się to na świecie dzieje inaczej?
— Zapewne... Te małżeństwa z namysłu, mariages de raison, mają jednak w sobie coś brutalnego.
— Myślałem, żeś się trochę rozromansował?.. A jeszcze tutaj, w takim kraju! Oj, żebym to ja był w twoim wieku, w twoich warunkach!
— Ach taak? — zaśmiał się Kazimierz — więc ja wuja łapię na gorącym uczynku: wuj się zakochał w pannie Aldonie.
— Żart na bok, dobrodzieju mój. Tu się rzeczy układają — można po staremu powiedzieć: opatrznościowo. Tu jest więcej do zrobienia, niż myślisz, Kaziu. Ja jestem, jak mnie znasz, politykiem — prawda?
— No dobrze. Więc co?
— A ty, choć nie jesteś politykiem, masz przecie różne zadania, pragnienia społeczne, pokrewne z polityką?
— Nie rozumiem.
— Zaraz. Aldona — choć złote dziecko, już ja ci mówię — ma trochę przewróconą głowę tą kwestyą litewską...
— Aha, więc ją nawrócić?
— A nie co innego. Rozkochać, ujarzmić uczuciem — rozumiesz? — poślubić i nawrócić. A przytem zagarnąć we władanie duży szmat ziemi — dowiadywałem się w Wilnie: Wiszuny złote jabłko — i na tej ziemi urządzać jaką ci się spodoba akcyę społeczna. Oto co jabym uczynił na twojem miejscu!
— Ach, wuju, tyle wielkich zadań jest w tym kraju...
— No, a więc? Kazimierz nie odpowiedział, więc pan Apolinary dobrej nabrał otuchy o skutku swej przemowy.
Jechali dotąd krajem, jakby z inwokacyi »Pana Tadeusza«:
Śród »tych pól, malowanych zbożem rozmaitem...«
Kto jedzie kowieńskim łanem, a ma serce i pamięć, nie może nie szeptać wierszy Mickiewicza. U źródła jego natchnień te wonne wiersze mówi sama ziemia.
Spuszczali się stopniowo z łańcucha pagórków w kraj niższy, zarosły lasem. Ale droga wypadła im tylko brzegami, po groblach, rzuconych na rojsty i moczary. Przy schyłku dnia wonie wstawały z ziemi tak tęgie, że aż chwytające za mózg. To pachnęły czarne olsze z całej mocy, i świąteczne ziele tataraku, i korale Żórawin i pełne duru czarne »pijanice«, pokrywające leśne polany. A nade wszystko pachnęło nowe jezioro ciemne, z połyskami rdzawymi, podmywające jednym bokiem groblę, a przeciwległym dochodzące do wysokiej ściany sosnowego boru. Za tą ścianą były zapewne »mateczniki«.
Kościół wiszuński świecił ciągle na górze, w słońcu, i wystawiał teraz wyraźnie cały swój front, złożony z dążących do piramidy wolut i załamań, jakby go ktoś przed wiekami ulepił był trwale z żółtego ciasta dla szerokiej okolicy.
— Cieszę się, że Hieronim mieszka tam wyżej, a nie pośród tych lasów — rzekł pan Apolinary, wstrząsając się od wilgotnego chłodu.
— Ale co za sosny, wuju! jakie znowu bogactwo materyalne i malownicze!
— Sosny masztowe... Dobrzeby wiedzieć do kogo należą. Mój przyjacielu, czy nie wiecie, do kogo należy ten las?
— Nie wiem, pan — odrzekł chłop powożący.
— Ta odpowiedź była mu widocznie właściwym odruchem. Ale po chwili poprawił się:
— Las musi już wiszuński...
— Fiu, fiu!.. A widzisz, Kaziu, podobały ci się sosenki? A panna Aldona jedynaczka.
— Tu mnie już wuj przecenia jako technika w poglądach na małżeństwo — odpowiedział sucho Kazimierz.
— Niema się za co obrażać, Kaziu, że panna ma las, oprócz wdzięków.
Znowu droga zaczęła się wznosić na wzgórza, coraz bardziej złote od ukośnych promieni słońca. Kościół wiszuński ogromniał, odwróciwszy do przybywających swój bok dwupiętrowy, wzniesiony dumnie ponad okolicą. Nareszcie wózek wspiął się na znaczną wysokość i znalazł się ponad krajem, do którego, gdyby był we środku Europy, zdążaliby zdaleka ludzie, stęsknieni za świeżością i spokojnym majestatem przyrody. Pośród wzgórzystych, malowanych brzegów płynęła wielka wstęga rzeki, rozlewając się w parę jezior.
Chłop litewski poczuł się tym razem do obowiązku otworzenia ust z własnego popędu i rzekł, wskazując krótkim biczem na rozkoszną rzekę swego kraju:
— Szwinta-rzeka.
— To jest po polsku: Święta?
— Ona i jest.
Jechali teraz grzbietem pagórków wzdłuż rzeki prosto do Wiszun. Nie trzeba już było pytać, gdzie one leżą, gdyż widniał, jak na dłoni, wielki kościół, panujący nad wsią, a w pewnem oddaleniu od wsi, jak grono ciemne, rzucone w pół wzgórza, zwieszał się park dworski ku brzegom jeziora. Wśród jeziora dwie wyspy, całe zarośnięte, kąpały się bukietami w przeczystej wodzie.
— Wie wuj — odezwał się Kazimierz — że, gdyby król jaki kazał ten wielki obszar ziemi ozdobić dla swojej przejażdżki przez najpierwszych artystów, krajobraz ten nie mógłby wyglądać inaczej. A tu go ułożyła natura.
— Za to król, nawet litewski, miałby lepszą kałamaszkę — odrzekł Budzisz mrukliwie, ale pogodnie, podbity już zupełnie przez piękność kraju.
Poważniał błękit wód, nabierał w cieniu połysków twardych, damascenowanych, albo chwytał w siebie całe połacie gasnącego dnia, srebrne, coraz bledsze. Dalekie pagórki na drugim brzegu, złocone jeszcze po czubach, okazywały w szczerbach swych na rozwidnionym perłowo błękicie, rzeczy bardzo dalekie, dotąd niewidzialne: jakieś wioski, a może zarośla; jakieś błyszczące plamy prostokątne, zapewne mury.
Młodszy podróżny poczuł to pragnienie rozkoszne i bolesne, które budzi się w piersi wobec jasnej ciszy zachodów; to wyrywanie się duszy z kajdan codzienności do lotów wolnych, stepowych, skrzydlatych; ten poryw do szczęścia nienazwanego, nieporównanego z dobrobytem na ziemi; poczuł tęsknotę za szczęśliwą przestrzenią.
Ledwie, że łzy nie błysły mu w oczach. Więc, żeby je ukryć, zmarszczył się i udawał, że filozofuje ściśle. Spojrzał na pana Apolinarego, aliści i ten roztkliwił się, wydłużył policzki i oczy okazywał większe, niezwykłe, wspominające.
— A co, wujaszku? Kraj taki, że się i zmęczenia nie czuje, tylkoby jechać i jechać, aż tam za rzekę, za te pagórki złote. Szkoda, że już gasną.
— Dobrze wam, młodym — rzekł Budzisz i westchnął.
Jakby czyhały tylko na zniknięcie słońca, mgły zaczęły snuć się nad niższymi brzegami rzeki, zrazu lekkie i powłóczyste pasma szarobłękitnej przędzy na zielonej osnowie, potem puszyste młode chmurki, układające się tu pieszczotliwie na nocleg. Rosło jezioro, traciło swe zarysy, rozlewało się mgłą pokrewną na poziomy sąsiednie i samo mieniło powoli swą jasną cerę dzienną w blady uśmiech nocy.
Dojeżdżano do Wiszun. Oba wózki, z podróżnymi i z kuframi, przyśpieszyły biegu po lepszej drodze dworskiej, wpadły w mroki drzew, w zapachy stajen i obór, mignęły przed szeregiem pokaźnych budynków i, zatoczywszy krąg ostatni około pięknego trawnika wśród starych sadzeń parkowych, stanęły przed podjazdem rozległego dworu.
Na tarasie, ciągnącym się wzdłuż części domu, towarzystwo, złożone z jednego mężczyzny i kilku kobiet, jęło pilnie przypatrywać się zajeżdżającym wózkom, a gdy podróżni unieśli kapelusze na powitanie, wszczął się popłoch. Dwie kobiety, jedna wysoka i lekka, druga ciężka i kołysząca się na nogach, uciekły do domu, wznosząc do góry zakrwawione ręce...
Tragedya rozwiała się niebawem, gdy goście zbliżyli się do tarasu i ujrzeli kosze, półmiski i miednice, pełne wisien. Odbywało się bowiem przed chwilą drążenie krwawych jagód na konfitury. Dziewczyny służebne sprzątały pośpiesznie rozstawione siatki.
Gdy powstał Hieronim Budzisz, ogarniając na sobie długi szlafrok, dom przy jego postaci wydał się niższym.
— A toż co, kochani? Wszak dzisiaj środa, a nie czwartek.
— Telegrafowaliśmy, ale depesza nie doszła.
Wzajemna radość powitania stłumiła natychmiast proces o depeszę i o brak koni na stacyi.
Goście wchodzili w dom z ciekawością ludzi, docierających do celu, z ulgą zmęczonych podróżnych. Pan Apolinary rósł też w dumę rodową, widząc po pokojach starą prostotę, ale i starą zamożność, portrety, broń, kobierce, chwałę Budziszów, wyobrażoną rozmaitym kunsztem. Rozrzewniła go tymczasem najbardziej rznięta kryształowa flasza, która niebawem stanęła na stole jadalnym. Na niej, oprócz herbu Paparony, jaśniał herb wielopolowy i napis: »Vivat Rex Poloniae M. D. Lit.«. Flasza była pełna przedziwnej, płynącej, jak oliwa, familijnej, powitalnej starki.